KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL
patronaty.jpg (2614 bytes)
WITAJ W SERWISIE KOSTNICA

FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
[14.11.10] Belinda Bauer SZCZĄTKI Pruszyński i S-ka ROZDZIAŁ 1

Dwunastoletni Steven Lamb kopie doły na terenie Parku Narodowego Exmoor. Szuka ciała. Dzień w dzień po szkole i w weekendy także. Chce przywrócić spokój duszy wujka, którego nie dane mu było poznać. Zmarły zniknął mając jedenaście lat. Przyjęto, że padł ofiarą seryjnego mordercy, Arnolda Avery'ego.
Babka Stevena nie uwierzyła w śmierć syna, stale czeka na jego powrót, wbrew rozsądkowi, wbrew opinii rodziny. Steven pragnie ratować sytuację. A skoro w tym celu musi pokazać babce kości zamordowanego dziecka... cóż. Działa logicznie. Pisze starannie przemyślany list do zamkniętego w więzieniu Arnolda Avery'ego. W ten sposób rozpoczyna się niebezpieczna gra w kotka i myszkę między zdesperowanym dzieckiem a znudzonym seryjnym mordercą...
Wyjątkowo udany debiut - to zarazem studium rozpadu rodzinnych więzi i trzymający w napięciu thriller.

"The Bookseller"
Szczątki na długo pozostają w pamięci. Belinda Bauer jak nikt inny potrafi nadać akcji odpowiednie tempo, misternie spleść wątki i, co najważniejsze, sprawić, że nawet najbardziej odrażający z jej bohaterów, są prawdziwi i wiarygodni.


"Kirkus"
Powieść Belindy Bauer jest oryginalna i klimatyczna, a jej fabularne zwroty trudne do przewidzenia. Szczątki to znakomity debiut!  Val McDermid


Belinda Bauer - dziennikarka i wielokrotnie nagradzana scenarzystka, autorka powieści i opowiadań. Dorastała w Anglii i Afryce Płd., obecnie mieszka w Walii. Szczątki to jej debiutancka powieść uhonorowana w roku 2010 prestiżową nagrodą CWA Gold Dagger dla najlepszego kryminału - najstarszym literackim wyróżnieniem w Wielkiej Brytanii.

RECENZJA KOSTNICA.COM.PL

Steven Lamb chce odnaleźć zwłoki wójka zabitego przed laty przez mordercę, pedofila Arnolda Aeverego. Sytuacja rodzinna czyli znerwicowana matka oraz zamkniętam w sobie babcia jest dla małego Stevena wynikiem zbrodni z przed lat.

Ośmioletni Steven przekopuje pobliskie wrzosowisko w celu odnalezienia zwłok zabitego wójka, co jego zdaniem sprowadzi spokój i radośc w jego rodzinie. Babcia przestanie wyczekiwać swego zamordowanego przed laty syna i zwróci się ku rodzinie .

Belinda Bauer przedstawia nam życie ośmiolatka, jego przemyślenia i drogę do odkrycia prawdy. Tak też Steven pisze list do skazanego za seryjne zbrodnie na dzieciach Arnolda Averego.

Rozpoczyna sie niebezpieczna gra między zwyrodnialcem a dzieckiem. Bedzieci chcieli wiedzieć co się stanie dalej, jak mały chłopiec pokieruje grą z o wiele bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem niż może pojąć.

Patrząc na poczynania Stevena pewnie będziecie z niego dumni, jednak gdyby to było wasze dziecko napewno nie pozwolelibyście mu zajmować się tym co bohater SZCZĄTKÓW.

Debiutancka powieśc Belindy Bauer to kawał dobrego thrillera, który czyta sie jednym tchem, a wszystko jest realistyczne. Napiecie cały czas rośnie, dlatego też czekam na kolejną powieśc tej autorki.

M.

 

Szczątki

Blinda Bauer


Rozdział 1


Park Narodowy Exmoor ociekał brudnymi paprociami, szorstką odbarwioną trawą, kłującymi janowcami i zeszłorocznymi wrzosami, tak czarnymi, że wyglądały jakby padły ofiarą ognia, który strawiwszy drzewa, zostawił wrzosowisko na pastwę chłodu i zimy. Mżawka sklejała bliski horyzont, rozmazane niebo i niewyraźną ziemię w szary kokon, otulający jedyny wyraźny kształt - dwunastoletniego chłopca z łopatą w rękach, w gładkich nieprzemakalnych spodniach, ale bez kapelusza.
Chociaż padało już trzeci dzień, korzenie trawy, wrzosów i janowca nadal uparcie broniły dostępu do ziemi. Steven, niewzruszony, uderzył po raz drugi, z całej siły. Tym razem zostawił znak. Drobny ślad ingerencji człowieka w potęgę natury.
Zanim powstał następny rowek, pierwszy wypełnił się wodą i zniknął.


Shipcott tonęło w deszczu. Trzej chłopcy, z rękami głęboko wbitymi w kieszenie, ukrywszy twarze pod kapturami, przygarbieni pod chłostą ciężkich kropli, szli przed siebie, jakby zamierzali wyjść spod chmur deszczowych. Tyle że nie mieli się dokąd śpieszyć, więc od czasu do czasu przystanęli, to się zaśmiali, to któryś zaklął bez powodu, ot, po to, by świat nie zapomniał o ich obecności, o ich oczekiwaniach.
Ulica, wąska i kręta, latem pełna była turystów, którzy z uśmiechem patrzyli na tarasy zdobione malunkami, przedstawiającymi morskie krajobrazy, na drzwi otwierające się prosto na chodnik, na oryginalne okiennice. Tymczasem teraz, w deszczu, z różowych, żółtych i błękitnych domów zostało tylko poszarzałe wspomnienie słońca, azyl dla tych, którzy nie mogli wyjechać, bo byli za starzy, za młodzi albo zbyt biedni.
Babcia Stevena jak zwykle patrzyła przez okno.
Urodziła się jako Gloria Manners. Została żoną Rona Petersa, później mamą Lettie, a w końcu mamą Lettie i Billy'ego. Potem długi czas była biedną panią Peters. A po jakimś czasie - babcią Daveya i Stevena. Mimo wszystko jednak wciąż była przede wszystkim biedną panią Peters i nic nie mogło tego zmienić, nawet fakt, że miała wnuki.
Na szybie nad zazdrostką deszcz zostawił krople wody. W domu po drugiej stronie ulicy już zapalono światło. Dachy były tak samo różnorodne jak ściany: jedne kryte dachówką, inne płaskim szarym łupkiem, odbijającym wodniste niebo. Nad nimi rysował się szczyt pokrytego wrzosowiskiem wzgórza, ledwo widoczny przez mgłę, z tej odległości łagodnie zaokrąglony. Z pokoju z centralnym ogrzewaniem, skąd dobiegało gwizdanie czajnika, w którym gotowała się woda, wyglądał właściwie całkiem niewinnie.
Najniższy z chłopców uderzył płasko rozłożoną dłonią w szybę, babcia Stevena skuliła się przestraszona.
Wszyscy trzej roześmiali się głośno i pobiegli, choć nikt nie zamierzał ich gonić, a oni o tym doskonale wiedzieli.
- Purchawa! - wrzasnął jeden z podrostków. Trudno powiedzieć, który z nich. Przez te kaptury.
Lettie wpadła do pokoju zaalarmowana, oddech ugrzązł jej w krtani.
- Co to było?
Babcia Stevena, znowu wpatrzona w okno, nawet się nie odwróciła do córki.
- Herbatę zaparzyłaś? - spytała.


Steven wracał z wrzosowiska. Kurtkę zarzucił na ramię, z mokrej koszulki unosiła się para. Był zmęczony. Ścieżka wydeptana między wrzosami przez liczne pokolenia zmieniła się w strugę błota. Chłopiec przystanął. Na drugim ramieniu niósł zardzewiałą łopatę, opartą jak strzelba. Spojrzał w dół, na miasteczko. Latarnie już zapalono. Poczuł się niczym anioł, obserwujący z nieba ciemniejące zabudowania, albo przybysz z kosmosu, górujący nad nieistotnymi sprawami nieważnych istot żyjących tam, w dole. Nagle zobaczył na mokrej drodze trzy kaptury. Odruchowo przykucnął.
Ukrył łopatę za kamieniem, obok omszałego drewnianego płotu. Narzędzie było zardzewiałe, ale nigdy nie wiadomo, co się komu przyda, a do domu zabrać go nie mógł, bo wtedy zadawano by mu pytania, na które nie chciał, a także nie śmiał odpowiadać.
Zbliżył się do domu wąskim przejściem, prowadzącym wzdłuż bocznej ściany. Zaczynało mu się robić zimno, dygotał, ściągając sportowe buty, które trzeba było koniecznie opłukać pod kranem ogrodowym. W zasadzie były białe, z niebieskimi błyskawicami. Mama by się wściekła, gdyby je zobaczyła w takim stanie jak teraz. Chłopiec pocierał buty kciukami i wyciskał z nich błoto, aż można było powiedzieć, że są po prostu brudne, nic więcej. Wtedy otrząsnął je mocno. Brązowa woda zbryzgała boczną ścianę, lecz deszcz szybko zmył ślady. Grube szare skarpetki Stevena również całkowicie przemiękły. Ściągnął je ze stóp, zdumiewająco białych i lodowato zimnych.
- Jesteś całkiem mokry.
Matka chłopca wyjrzała przez tylne drzwi. Twarz miała ściągniętą, ciemnoniebieskie oczy chmurne jak morze na północy, a włosy koloru słomy ściągnięte w praktyczny kucyk. Cofnęła się przed spadającymi z góry kroplami.
- Deszcz mnie złapał.
- Gdzie byłeś?
- Z Lewisem.
Pół kłamstwa, ale i pół prawdy. Był z Lewisem - zaraz po szkole.
- Co robiliście?
- Nic. No i w ogóle, wiesz.
Z kuchni dobiegł głos babci:
- Powinien wracać do domu od razu po szkole!
Matka przyjrzała się Stevenowi, przemoczonemu do nitki.
- Te buty na Gwiazdkę były całkiem nowe.
- No tak...
Postarał się wyglądać na zbitego z tropu. To często skutkowało.
Matka westchnęła.
- Podwieczorek na stole.


Steven jadł najszybciej, jak śmiał, i jak najwięcej. Lettie stała przy zlewie, paliła papierosa i strącała popiół do sitka odpływu. W starym domu, zanim się przeprowadzili do babci, mama siadała przy stole razem z nim i Daveyem. Wtedy jadła. I rozmawiała. Teraz zawsze miała zaciśnięte usta, nawet kiedy trzymała w nich papierosa.
Davey zlizał ketchup z cząstek pieczonych ziemniaków, po czym starannie ułożył je na krawędzi talerza.
Babcia kroiła rybę w panierce na małe kawałki i każdy podejrzliwie oglądała, zanim włożyła go do ust.
- Mamo, coś nie tak z tą rybą? - Lettie strąciła popiół wyjątkowo energicznie.
Steven zerknął na nią nerwowo.
- Szukam ości.
- To filet. Tak było napisane na pudełku. Filet z flądry.
- Zawsze coś przepuszczą. Ostrożności nigdy za wiele.
Na długi czas zaległa cisza. Steven słuchał odgłosów rozdrabniania jedzenia, obijających mu się w głowie pustym echem.
- Davey, zjedz ziemniaki.
Davey się skrzywił.
- Strasznie mokre!
- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim je oblizałeś ze wszystkich stron. Zgadza się? Zgadza się?!
Steven przestał gryźć, widelec babci zazgrzytał na talerzu.
Lettie w jednej chwili znalazła się przy Daveyu, podsunęła mu pod nos rozmoczony kawałek ziemniaka.
- Jedz!
Davey potrząsnął głową, bródka mu zadrżała.
- Te dzisiejsze dzieci! - wycedziła babcia. - Grymasy przy stole! Jedzenie im nie smakuje!
Lettie schyliła się gwałtownie i przyłożyła chłopcu otwartą dłonią w gołe udo, tuż przy brzegu krótkich spodenek. Steven patrzył, jak biały ślad natychmiast czerwienieje. Kochał brata, ale zawsze z dreszczykiem emocji obserwował, gdy ktoś wpadał w tarapaty, a teraz, patrząc, jak matka wyrzuca Daveya z kuchni i ciągnie po schodach, wrzeszcząc na niego cały czas, odniósł wrażenie, że został w pewien sposób uhonorowany - oszczędzono mu bezpośredniej konfrontacji z gniewem matki. Bóg świadkiem, i tak stanowczo zbyt często odreagowywała na nim zdenerwowanie na babcię. Tymczasem właśnie zyskał dowód na coś, na co już od jakiegoś czasu miał nadzieję: Davey, skończywszy pięć lat, wreszcie dojrzał do przejęcia części kar, a miał co przejmować, bo kary były częste i dotkliwe. Na dodatek matka nie grzeszyła nadmiarem cierpliwości, a w oczach Stevena kara spadająca na dwóch to kara o połowę mniejsza. Niekiedy nawet udawało się jej całkiem uniknąć.
Babcia w dalszym ciągu jadła, choć najwyraźniej każdy kęs przypominał stąpanie po polu minowym.
Nawet gdy szloch Daveya przycichł, Steven w dalszym ciągu starał się pochwycić spojrzenie babci, i w końcu mu się to udało. Przewrócił oczami, jakby dzielił z nią ciężar wychowywania podłego bachora i jakby to doświadczenie ich zbliżało.
- Nie jesteś lepszy - oświadczyła babcia i znów skupiła się na rybie.
Steven poczerwieniał. Nieprawda! Właśnie że był lepszy! Gdyby tylko zdołał to babci udowodnić... Wtedy wszystko by się zmieniło!


Oczywiście, winien był Billy, jak zwykle.
Steven wstrzymał oddech. Słyszał, jak matka zmywa naczynia, docierało do niego pobrzękiwanie talerzy pod wodą i to, jak babka je wyciera - szurnięcia szkła zdejmowanego z suszarki. Powoli otworzył drzwi do pokoju Billy'ego. Na spotkanie wyszedł mu słodki zapach stęchlizny, trochę przypominający ten, jaki roztacza zapomniana pod łóżkiem pomarańcza. Wszedł do środka, drzwi zamknęły się za nim z lekkim kliknięciem.
Zasłony, jak zwykle zaciągnięte, miały ten sam deseń w niebiesko-granatową kratę, co narzuta na łóżku, i potwornie się gryzły z dywanem w brązowe wiry. Na podłodze stała niedokończona stacja kosmiczna z klocków lego. Od poprzedniej wizyty Stevena w tym pokoju przybyła pajęczyna, wyglądająca na prowizoryczne stanowisko dokowania. Pająk czyhał na kosmiczne muchy z wszechświata ciemnej sypialni.
Nad łóżkiem wisiał na ścianie niebiesko-biały szalik - barwy drużyny Manchester City. W chłopcu zakiełkowała znajoma mieszanka politowania i złości na Billy'ego: wujek stale trzymał stronę przegranych, nawet po śmierci.
Steven wślizgiwał się tu czasem, wiedziony nadzieją, całkiem jakby Billy mógł wrócić po latach i wyszeptać krewnemu do ucha ważne tajemnice czy podsunąć rozwiązanie zagadki. Siostrzeńcowi, który już świętował jedne urodziny więcej niż niegdyś on sam.
Chłopiec już dawno stracił nadzieję, że znajdzie tu jakikolwiek trop. Z początku wyobrażał sobie z lubością, że wujek Billy przekazuje mu jakieś dowody na to, że przewidywał własną śmierć. Na przykład zagięty róg kluczowej kartki w "Pięciorgu wspaniałych" albo inicjały A.A., wydrapane w drewnianym blacie szafki nocnej lub może klocki lego ułożone jak wskazówki kompasu, a do tego znak X w odpowiednim miejscu. Cokolwiek, co by spostrzegawczemu chłopcu pozwoliło odkryć jakiś ślad i rozszyfrować tajemnicę.
Nie było jednak nic. Tylko ten zapach starości i gorycz smutku. I szkolna fotografia szczupłego dziecka o jasnych włosach, różowych policzkach, krzywych zębach i niebieskich oczach, ściśniętych w szparki nad szerokim uśmiechem. Sporo czasu minęło, nim Steven uświadomił sobie, że zdjęcie musiało zostać postawione później. Przecież żaden normalny chłopak w tym wieku nie będzie trzymał na szafce nocnej własnej fotografii, jeśli nie przedstawia go ona z jakąś gigantyczną rybą albo innym trofeum.
Przed dziewiętnastu laty ten zwykły jedenastolatek, pewnie bardzo podobny do Stevena, znudził się budową stacji kosmicznej i wyszedł na dwór w ciepły letni wieczór. Najwyraźniej, co było w najwyższym stopniu irytujące, nie miał pojęcia, że już nie wróci, nie posprząta zabawek i nigdy nie będzie machał swoim szalikiem Manchester City przed telewizorem w niedzielne popołudnie. A nawet nie pościele łóżka, które jego matka, babcia Stevena, pościeliła dużo później.
Jakiś czas po dziewiętnastej piętnaście, kiedy to pan Jacoby z pobliskiego sklepiku sprzedał mu paczkę drażetek czekoladowych, wujek Billy opuścił świat dziecinnych mrzonek i wszedł w rzeczywistość dojrzałego koszmaru. Na przestrzeni dwustu metrów pomiędzy sklepem a własnym domem, dwustu metrów, które przemierzał codziennie rano, idąc do szkoły, i po południu, wracając do domu, na tych dwustu metrach wujek Billy po prostu zniknął.


Gloria Peters czekała na syna do dwudziestej trzydzieści, następnie wysłała na poszukiwania Lettie, a o dwudziestej pierwszej trzydzieści, kiedy zaczęło się ściemniać, wyszła sama. Latem dzieci bawiły się na dworze dłużej niż zimą i później chodziły spać. A gdy mieszkający po sąsiedzku Ted Randall napomknął, że warto byłoby zawiadomić policję, matka Billy'ego stała się biedną panią Peters.
Biedna pani Peters - wdowa po panu Petersie, który sześć lat wcześniej zginął w bezsensownym wypadku, bo jadąc na rowerze, zachwiał się i trafił pod koła autobusu kursującego do Barnstaple - czekała na powrót Billy'ego.
Z początku czekała przy drzwiach. Stała w progu od rana do nocy, dzień w dzień przez cały miesiąc, ledwo zauważając czternastoletnią Lettie, która mijała ją, wychodząc do szkoły, a potem z niej wracając, punktualnie o piętnastej pięćdziesiąt, żeby nie martwić matki jeszcze bardziej, o ile coś takiego było w ogóle możliwe.
Wraz z pogorszeniem pogody biedna pani Peters przeniosła się do okna, skąd widziała ulicę. Zaczęła przypominać psa w czasie burzy: miała oczy szeroko otwarte, była czujna i spięta. Każdy ruch na drodze powodował u niej przyśpieszone bicie serca, tak mocne, że aż się kurczyła. Potem, gdy już nawet największym wysiłkiem wyobraźni nie dało się pomylić pana Jacoby'ego, Sally Blunkett czy bliźniaków Tithecott z jedenastoletnim dzieciakiem o rumianych policzkach i krótko ściętych blond włosach, w sportowych butach Nike i z dobrze napoczętą paczką drażetek czekoladowych w dłoni, przyszło odrętwienie.
Lettie nauczyła się gotować, sprzątać i siedzieć w swoim pokoju, żeby nie widzieć matki wpatrzonej w drogę. Zawsze podejrzewała, że Billy jest dla matki ważniejszy, a teraz, gdy zniknął, a matka nie znalazła w sobie siły, by nadal skrywać ten fakt, zyskała pewność.
I tak Lettie otoczyła się skorupą gniewu i buntu, chroniąc wrażliwą duszę czternastolatki, przestraszonej i stęsknionej w jednakowym stopniu za bratem i za matką, całkiem jakby w tamten ciepły czerwcowy wieczór straciła oboje.


Jak to możliwe, żeby wujek Billy niczego nie podejrzewał? Steven znów poczuł ukłucie złości. Rozejrzał się po martwym, niemym pokoju. Czy można nic nie wiedzieć, skoro człowiekowi ma się przytrafić coś takiego?