KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL
patronaty.jpg (2614 bytes)
WITAJ W SERWISIE KOSTNICA

FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
OPOWIADANIA UMIESZCZONE W SERWISIE KOSTNICA (jeszcze w domenie civ.)

ZAGUBIENI

     Amanda nie znosiła swojego brata.

Pomimo, że Ben miał zaledwie dwa lata i na dobrą sprawę nic nie mówił, nienawiść do niego była jedyną rzeczą, której była pewna w stu procentach.

Już w momencie jego narodzin, gdy po raz pierwszy zobaczyła dziwny cypelek, który Ben miał między nogami zrozumiała, że nie będzie im się dobrze układało. Marzenia o wspólnych zabawach, czesaniu włosów i prowadzeniu domowej restauracji legły w gruzach mniej więcej w ubiegłoroczne urodziny, kiedy to nierozumiejący  jeszcze pewnych rzeczy Ben zaczął gonić najlepszą przyjaciółkę Mandy z siusiakiem na wierzchu. Od tego momentu dziewczyna uświadomiła sobie, że jej braciszek nigdy nie zostanie odpowiednim towarzyszem do wspólnych zabaw.

No i to przez niego siedzieli teraz w tej obskurnej restauracji, która przypominała raczej jeden z obleśnych zajazdów, do których jeździli wraz z kumplami ojca, niż wyrafinowaną jadłodajnię, która mogłaby się szczycić szyldem „Le reposoir” .Co prawda  Mandy sama nie wiedziała co mogła oznaczać ta orientalna nazwa, jednak jednego była pewna- na pewno nie pasowała do wnętrza, w którym teraz przebywali. Stolik przy którym siedzieli wyglądał jakby widział więcej obiadów niż ktokolwiek miał okazję widzieć  w swoim życiu. Podobnie zresztą jak okno, przez które wyglądała Amanda wypatrując  mamy, która zniknęła im z oczu na krótko po tym, jak Ben przestał  interesować się ogonem przypadkowego kota. Dziewczyna irytowała się zaistniałą sytuacją tym bardziej, że dwuletni rudzielec zdawał się w najmniejszym stopniu nie przejmować nieobecnością matki, ze smakiem pałaszując fast-foody.

- Wiesz... Zastanawiam się, czy rodzice nie zrobili Ci krzywdy – powiedziała wsadzając dwie frytki do ust – pozwalając na to byś się urodził skazali cię na dożywotnie cierpienia – kontynuowała, jednak Ben (skoncentrowany na topieniu muchy w ketchupie) zdawał się nie interesować monologiem dziewczyny. Na moment tylko podniósł głowę znad talerza i  po chwili intensywnego myślenia zanurzył energicznie rękę w talerzu swej siostry, wydając przy tym okrzyk nieopisanej radości. Dziewczyna widząc satysfakcję brata sapnęła tylko ociężale, klepnęła go w czoło i po chwili dodała.

- Nie wiem jak można kogoś tak skrzywdzić genetycznie... Ruda, spasiona świnia.

Było już późne popołudnie i na zewnątrz słońce przybrało pomarańczowy odcień. Amanda wyjrzała przez okno restauracji, i dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo nie lubiła Soul Spring. Jej rodzice przeprowadzili się tutaj dwa lata temu, na moment po narodzinach Bena, tłumacząc się tym, że w Nowym Yorku jest zbyt niebezpiecznie dla takich rodzin jak Andersonowie, jednak ona dobrze wiedziała, jaki był prawdziwy powód ich przeprowadzki. Przecież nareszcie   narodził się syn, a pierworodny  musi kultywować tradycję lekarzy z Soul Spring. Amanda w głębi serca wiedziała, że jej brat jest zbyt głupi na to, by studiować na uniwersytecie w Mitchigan, i zostanie najwyżej specjalistą od chorób wenerycznych misiów koala, jednak słowo ojca liczyło się tutaj najbardziej i ktoś taki jak jego szesnastoletnia córka nie miał w tej sytuacji nic do gadania. Zresztą Mandy miała gdzieś zamiary ojca, w jej odczuciu był on takim samym kretynem jak Ben i to po nim jej młodszy brat odziedziczył rozum, oraz wstrętne, rude kłaki na głowie. Dziewczyna mogła pominąć też fakt, że z powodu dwulatka była zmuszona rozstać się ze swoimi wszystkimi znajomymi, bo na dobrą sprawę, to nie z tego powodu tak bardzo nie lubiła  Soul Spring. Było cos zupełnie bardziej ohydnego  w tych kilkunastu kilometrach kwadratowych Kanady.

Zwróciła na nie uwagę już po kilku pierwszych dniach (mniej więcej wtedy,  kiedy zaczęła się już przyzwyczajać do obleśnej kamienicy, w której dane jej było zamieszkać).  Patrzyły na nią bez przerwy, jakby nie miały nic ciekawszego do roboty. Wszystkie podobne do siebie: ponure i straszne. Pomniki z których słynęła mała mieścina na krańcach stanu Mitchigan, były tym co przerażało ja najbardziej. Rzygacze, mnisi i postaci religijne, były tylko zaściankiem dla istnego społeczeństwa pomników, które zamieszkiwało Soul Spring.

Anioły, bo o nich myślała Amanda, były zupełnie inne, niż te, które widziała w Nowym Yorku. Mroczne, pełne smutku i bólu, przypominały raczej diabły, aniżeli piękne skrzydlate postaci, które widziała w kościele do którego chodziła w niedzielne poranki z mamą, jeszcze wtedy, gdy mieszkali na Manhattanie.

Na moment po tym, gdy pomyślała o matce, zdała sobie sprawę, że zaczyna się bać. Dochodziło już wpół do siódmej, a oni nadal siedzieli w Le Reposoir, drugą godzinę wyczekując jej powrotu.

Amanda nerwowo spojrzała na zegarek, po czym wytarła buzię Benowi, który w najlepsze czerpał przyjemność z jedzenia.

- Mama zaraz przyjdzie- powiedziała, chociaż wiedziała, że jej brat ma zupełnie gdzieś to, czy ktoś zorientuje się, że są sami i nie maja najmniejszego pojęcia, jak wrócić do domu – Nie ma się czym przejmować- dodała.  

     Przypomniała sobie jak kilka miesięcy temu, kiedy razem z ojcem byli w centrum handlowym, Ben pomylił swojego tatę z innym mężczyzną, łażąc za nim przez blisko pół godziny. Boguduchawinny „porywacz” nawet nie zorientował się że jakiś mały urwis biegał za nim od kilkudziesięciu minut, rozwalając przy okazji wszystko co napotkał na drodze.
Taki już był- zawsze zainteresowany jedynie zabawą, mający kompletnie gdzieś to, czy ktoś się o niego martwi, czy jest sam, i ostatecznie – czy ma nasrane w gatkach czy nie. Każde inne dziecko płakałoby pewnie godzinami, nie mogąc znaleźć swoich rodziców, jednak nie Ben, na pewno nie on.

Być może właśnie dlatego Mandy nie była zbyt zaskoczona, gdy po wytrąceniu z rozmyślań  ujrzała swojego brata na rękach wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Ben zdawał się być zupełnie pochłonięty zabawą z nieznajomym, czerpiąc nieopisaną satysfakcję ze wciskania palców w uszy swego nowego obiektu zainteresowań. O dziwo postawny mężczyzna wykazywał się niezwykłą cierpliwością, pozwalając na to, by rudy urwis bawił się do woli. Widząc zaistniałą sytuację Amanda nie zwlekając zbytnio, czem prędzej podniosła się z siedzenia, by przeprosić nieznajomego za swojego głupiego brata, jednak gdy wstała na równe nogi wzdrygnęła się z przerażeniem.                                                                                                                              

Twarz mężczyzny zasłonięta była przez upiorną, porcelanową maskę, jakiej nigdy wcześniej nie widziała. W książce z historii spostrzegła co prawda podobne maski, w których walczyli japońscy wojownicy Tengu, jednak ta, którą   miała przed sobą była zupełnie inna. Wykrzywiona w grymasie groteskowego uśmiechu przypominała raczej klauna  , tyle tylko, że była stanowczo bardziej ohydna. Amandzie przeszło przez myśl, że nawet cała armia klaunów- pacyfistów, nie byłaby w stanie ukazać tak dosadnie esencji  nienaturalności i sztucznej, cyrkowej radości. Po chwili poczuła dreszcze na plecach, zobaczyła bowiem, jak Ben, traktujący całą sytuację jako wyjątkowo interesujący zbieg okoliczności, sapiąc ociężale począł wciskać swoje małe paluszki w ciemną przestrzeń, która zapewne miała być otworem na prawe oko mężczyzny. Z uporem godnym siebie samego starał się wcisnąć palce tak daleko jak  tylko było to możliwe. Na początku palec wskazujący, środkowy... Kciuk...                                                                                                                        

Mandy nie potrafiła uwierzyć w to co widziała. Już po chwili lewa ręka jej brata, zniknęła  aż po nadgarstek w oczodole porcelanowej maski, tak, że nie było jej widać.                                              

Dziewczyna  podbiegła nerwowo do przodu, uderzając mężczyznę w ramię                                               -

Niech  pan natychmiast odłoży mojego brata!- krzyknęła tak głośno, że ludzie zebrani w restauracji zwrócili się w jej kierunku, a co najdziwniejsze, Ben oderwał się na moment od swojej zabawy- Proszę mi go oddać!                                                                                                            

W jej głosie dało się słyszeć panikę. Nie dość, że zgubili się w środku miasta, którego prawie w ogóle nie znają, to jeszcze jakiś palant (najprawdopodobniej psychopata) trzyma w objęciach jej brata. Sam fakt, że jedyną reakcja na jej krzyki było leniwe zwrócenie się głowy mężczyzny w jej kierunku, przyprawiał ją o szybsze bicie serca.                                                                                        

 –Ja nie żartuję!- krzyczała, doszukując się jakiejkolwiek, nawet najmniejszej reakcji w zachowaniu nieznajomego- Naprawdę! Mój tata jest policjantem i... – urwała w połowie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego co się stało. Z tego, co  parę sekund temu widziała.                         

 Już po chwili oblał ją zimny pot.                                                                                                                      

Głowa mężczyzny poruszyła się w tak beznadziejnie miarowy sposób, tak bardzo nienaturalnie, jak gdyby  był on tylko kukiełką.                                                                                                                  

Martwą, groteskowo przerażającą kukiełką, zawieszoną na tysiącach cienkich, niewidocznych nici.

Tylko, że żadnych nici nie było, a postać, która trzymała na rękach jej brata, była stanowczo zbyt rzeczywista.                                                                                                                                  

–Dlaczego się tak denerwujesz młoda panno?- rozległ się metaliczny głos zza porcelanowej maski- Przecież twój braciszek bawi się w najlepsze... Tylko zobacz- zwrócił się w kierunku Bena, i Amanda po raz kolejny nie mogła odeprzeć wrażenia, że to co widzi, to tylko rodzaj autosugestii, iluzja pomarańczowego światła, które ostatnimi promieniami słońca wpadało przez szyby do środka, przecież ludzie się tak nie poruszają...                                                                               

–Słodki, mały chłopczyk- wyszeptał, i Mandy przez chwilę mogłaby przysiąc, że przez wąską szparkę widziała wargi mężczyzny oraz język, którym z wolna się oblizał- Jak się nazywa?         

-To już nie pana zakichany interes- odparła szorstko, po chwili dodając protekcjonalnie- Mama zawsze nam powtarzała, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi.                                                             

–Mama?- zapytał zainteresowany- A gdzie jest teraz mamusia?                                                             

 Serce Amandy zabiło szybciej. Ta sytuacja jej się nie podobała, nie podobało jej się to, że na zewnątrz już się ściemniało, a oni nadal byli sami, nie podobało jej się to, że była zupełnie bezradna.  

-Mama jest w pracy- powiedziała na tyle spokojnie, na ile potrafiła (chociaż w głębi serca miała wrażenie, że zaraz oszaleje, jeśli jeszcze przez chociażby sekundę będzie zmuszona patrzeć w ciemną przestrzeń, przez którą obserwował ją zamaskowany osobnik)- Mama miała nas odebrać o siódmej.

Nastała chwila ciszy. Dziewczyna odniosła wrażenie, że nieznajomy patrzy prosto w jej oczy, zupełnie jakby czytał w jej myślach.

-To dziwne- odparł po chwili, kładąc Bena na podłodze, w charakterystyczny dla siebie, nienaturalny sposób- To dziwne... Bo mi mamusia mówiła zupełnie coś innego.

 

Fei