KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL
patronaty.jpg (2614 bytes)
WITAJ W SERWISIE KOSTNICA

FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
OPOWIADANIA UMIESZCZONE W SERWISIE KOSTNICA (jeszcze w domenie civ.)

Dla mojej jedynej Michasi,

dla której chciałem po prostu coś zrobić

 

 WNĘTRZE

 

Noc okrywała go gorącym, dusznym płaszczem ciemności gdy tak leżał kolejną, długą godzinę wpatrzony w kształty wydobywające się z mroku. Chwilami było lepiej, szczególnie wtedy, gdy zbawienny sen wygrywał walkę z niepokojem, a nieświadome znieczulenie na chwile zabierało go z daleka od klaustrofobicznej atmosfery pomieszczenia, w którym się znajdował. Lecz teraz czuł się tak, jakby tkwił na dnie oceanu w łodzi podwodnej, a zapas tlenu zmniejszał się z minuty na minutę, ustępując bezlitosnej obojętności dwutlenku węgla. Ciemność go przytłaczała – wiedział, że mrok jest jedynym światkiem jego agonii. Czuł Ich obecność. Ten niezmienny, nieczuły upór, którego nie był w stanie zatrzymać ostatecznej rozgrywce. Zdawało mu się, że czerń wokół niego gęstnieje zaklejając mu oczy i odbierając zdolność percepcji. Świat był jego największym wrogiem przeszedłszy na ich stronę. To wszystko, co dodawało mu otuchy i pozwalało funkcjonować w blasku kolejnych dni pokrywały teraz czarne plamy i cienie... Te cienie...

Poruszył się. Odważył się na ruch z wielkim wysiłkiem, lecz razem z nim poruszyło się całe pomieszczenie – wszystkie kontury, cała ta przerażająca ciemność, która czekała tylko na jego najmniejszy błąd. Jego ciało stawało się coraz bardziej odrętwiałe i nawet ono było teraz po Ich stronie. Odbierało mu siły i nadzieję na to, by jeszcze raz wydostać się z pułapki – doczekać świtu... I tylko jego umysł był teraz tym, z czym się utożsamiał. Jego myśli i uczucia były ostatnim bastionem jego świadomości, jego tożsamości. Ciało też powoli odpływało ku ciemności i tonęło w uściskach śmiejących się szyderczo cieni...

Już niedługo.... wiedział, że są coraz bliżej... że cicho zakradają się na swych cienkich nogach, bezgłośnie i delikatnie a jednak nie da się już powstrzymać ich pochodu – nieuniknionego i nieodwołalnego. Każdy ich głos, każda oznaka obecności rozlegały się w jego umyśle stokrotnym echem marszu ich rozwścieczonej armii. Bezmyślnej i bezlitosnej. Ostatecznej w swej determinacji. Czuł ich równe kroki i widział już oczyma swojej zdeformowanej wyobraźni jak oblegają tłumnie jego mózg, schodzą się w cichej satysfakcję na ucztę zwycięzców. Wiedział, że właśnie tam uderzą. W jego ostatnią twierdzę, w jego przemęczony umysł, w którym chował się całym swoim jestestwem kiedy tylko czuł, słyszał, widział ich, wydobywających się z plam mroku. Tak jakby brali się znikąd... z ciemności... z jej bezdusznego chłodu... całe ich oddziały, legiony, armie... tworzone i dorastające na drzewach mrocznych plam... spadające potem niczym dojrzałe owoce w blasku słońca na rozgrzaną, letnią trawę...Nie. To już nie istniało...pochłonęła to ciemność – a zamiast owoców spadający na niego wyrok. Ściany znów pokryte kłębiącymi się chmarami – w rosnącym przerażeniu wydawało mu się, że prawie słyszy ich szum. Pełzających jeden na drugim, przesuwających się w chaotycznej, wchłaniającej wszystko masie ku niemu. Ku jego nogom, rękom, ustom, oczom.. Teraz już strach potężniał z każdą minutą i sen nie był w stanie dać mu ukojenia nawet na chwilę. Cztery ściany zbliżały się i zamykały nad jego głową obrastając w zbliżającą się śmierć. Ostatnim wysiłkiem przemęczonego, ludzkiego umysłu zdobył się na wściekłość. Chciał kląć i krzyczeć ale nie odważył się. Bał się otworzyć usta w obawie, że czają się tuż przy nim i wedrą się między jego wargi nie kończącym się strumieniem i to już będzie koniec...A na to nie był jeszcze gotów...

Ale w narastającej fali wściekłości ujrzał znów siebie w wieku ośmiu lat. Przypomniały mu się wakacje u babci w Manaus. Podróż do Brazylii była dla tego małego dziecka wielkim przeżyciem i powodem do dumy. Czekał na to pół roku odkąd się dowiedział, że babcia zaprasza rodziców i jego do swojej starej, portugalskiej willi niedaleko miasta. Nie wiedział jeszcze, że miasto to, a tym bardziej willa, leżą w sercu puszczy, lecz gdy tam przybyli smak przygody jeszcze bardziej rozpalił wyobraźnię małego chłopca. Pierwsze dni mijały mu na wspaniałych podróżach i wycieczkach. Wszystko było tak inne i tak fascynujące, że nie zauważył nawet, że jego ojciec znacznie gorzej znosi gorący i wilgotny klimat brazylijskiej puszczy. W dalszym ciągu buszował wśród bujnej zieleni traw w wielkim ogrodzie babci, goniąc za motylami i bawiąc się z dziećmi babcinej służby. Zabawy jednak stawały się coraz nudniejsze i monotonne, a w umyśle ośmiolatka pojawił się niezrozumiały początkowo niepokój. Z każdym dniem atmosfera w domu gęstniała, odczuwał nerwowość swojej rodziny i podejrzewał, że matka z babcią coś przed nim ukrywają. Ojciec przebywał z nimi coraz mniej, co kobiety tłumaczyły problemami z żołądkiem. Ale malec czuł, że kłopoty ojca stają się poważne i zagrażają spokojowi i szczęściu ich rodzinnego grona. Stary, kolonialny dom, który dawniej należał z pewnością do jakiegoś bogatego Portugalczyka stawał się więzieniem dla chłopca. Tępy, irytujący odgłos skrzypiących schodów, którymi matka wchodziła na piętro gdzie teraz już leżał ojciec, kojarzył się chłopcu już tylko z zagrożeniem. Coraz bardziej przeżywał atmosferę domu, w którym działo się coś nie tak. Bał się o ojca, o siebie i o to, że coś się może trwale zmienić na gorsze. Puszcza otaczająca dom, wcześniej tak fascynująca i kolorowa, stawała się dla niego duszną klatką, światem zagrożenia i niepokoju. Zieleń przybierała zgniły odcień, a zapach unoszący się w babcinej wilii przyprawiał chłopca o mdłości. Już niedługo miało się okazać, że był to zapach nadchodzącej śmierci. Ale ośmiolatek rozumiał tylko niepokojący fakt, że ojca nie widział już drugi tydzień, a dom stał się siedzibą całej chmary ludzi w białych kitlach, wchodzących i wychodzących z posesji. Tonące w słońcu korytarze, błyszcząca zieleń drzew i ten zapach – duszny i nie pozwalający tak naprawdę odetchnąć męczyły go coraz bardziej z dnia na dzień. A matka i babka zajęte były nerwowymi rozmowami z ludźmi w białych kitlach i chłopiec czuł się coraz bardziej osamotniony w swoich obawach. Płacz już nie pomagał, krzyk nie pomagał, nic nie pomagało. Zieleń wdzierała się do wnętrza willi, dusznego powietrza domu nie dawało się już wyrzucić z płuc, a niepokój zmieniony w strach przybierał na sile co dzień, co noc. Aż w końcu pewnego ranka, zalana łzami matka obudziła malca i tuląc go do siebie oznajmiła, że tatuś odszedł i że będą musieli nauczyć się żyć teraz od nowa. Jej łzy gorącym potokiem spływały na jego czoło i policzki, mieszając się z jego własnymi łzami, potęgując uczucie bezsilności. Szloch matki i szum drzew, skrzypiące łóżko i strach – coraz większy strach, chęć ucieczki, kumulowały się w bezradnym ośmiolatku tak gwałtownie, tak nieuchronnie i tak złowieszczo...

Gdy się obudził, leżał znów na łóżku, lecz nie był to już jego pokój. Chłopiec był sam i nie mógł wiedzieć, że matka przeniosła go gdzieś i wyszła tylko na chwilkę, zajęta formalnościami związanymi ze zgonem swojego męża, który nastąpił przed kilkudziesięcioma minutami. Leżał w ciszy pokoju, rozglądając się po drewnianych meblach, szukając znajomego punktu zaczepienia, który by świadczył, że jeszcze żyje i że nie spotkał go los ojca. Strach znów gorącym potem spłynął na chłopca. Bał się, panicznie się obawiał, że sam też umarł. Malec ze łzami w oczach zerwał się z łóżka lecz tropikalne powietrze i ta dręcząca go woń, duszny, okrutny zapach zbliżającego się końca uderzyły go niczym kamień i mały upadł na podłogę. Nie stracił jednak przytomności i leżał przez chwilę z twarzą przy zimnej, drewnianej posadzce. Łzy spływały po jego twarzy, mieszając się z potem. Był już wyczerpany i przerażony. Nie miał nawet sił krzyczeć i wzywać matki. W pokoju rozlegał się tylko cichy szloch, stłumiony i bezradny...I tylko drzewa za oknem, duszny potwór zgniłej zieleni, wtórowały dziecku...

Mały uspokoił się w końcu troszkę. Wstał i otrzepał się jak go uczyła matka, by wyjść z pokoju i poszukać jej – jedynej osoby, która mogłaby go uratować i przy której czułby się względnie bezpieczny. Posuwając się powoli po skrzypiącej, starej drewnianej powierzchni opuścił pokój i wyszedł na wielki korytarz, który przez łzy rozpoznał jako hall pierwszego piętra, na którym był ostatni raz jeszcze przez chorobą ojca. I znów ten zapach.... teraz odór przybrał na sile stając się faktycznie lub tylko w wyobraźni chłopca nie do zniesienia... Mały łapczywie próbował złapać oddech lecz jednocześnie brzydził się wdychać gorące, duszne powietrze tego zgniłego poranka...

I wtedy właśnie dostrzegł uchylone drzwi jednego z pokoi. Dochodziło z niego przytłumione światło. Malec przeczuwał, tak jak czasem instynktownie przeczuwa się niektóre sprawy w wyjątkowych sytuacjach, że tam znajdzie odpowiedz – wyjaśnienie, dlaczego nikogo nie ma przy nim i czy właściwie sam jeszcze żyje...A może... a może to właśnie tylko on został żywy i wszyscy go opuścili, by już nigdy nie wrócić...Może został już na zawsze zupełnie sam....Kolejna fala paniki zalała umysł przerażonego ośmiolatka... Bez zastanowienia ruszył więc przed siebie i pchnięciem otworzył uchylone drzwi....

Przed nim, w małym dusznym pokoju, stało łóżko. To stąd pochodził obrzydliwy, duszny zapach. Malec czuł go tutaj bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ale nawet na niego nie zareagował. Stał bez ruchu wpatrzony w ludzkie kontury leżące na łóżku, przykryte białym prześcieradłem... Przytłumione światło sprawiało, że powierzchnia łóżka tak jak i całe pomieszczenie zdawały się szare, a raczej trupioblade. Chłopiec stał metr od jeszcze ciepłego ciała swojego ojca po którym chodził ON. Pierwszy, którego ujrzał. Powoli krocząc po swoich cienkich, ośmiu nogach zbliżał się w stronę przerażonego chłopca. W przytłumionym świetle wydawał się być brązowy, lecz wielki, tłusty odwłok wielkości pięści jak zdawało się dziecku był jasny i lśnił w promieniach porannego słońca, wdzierających się przez szpary w żaluzjach. Zaintrygowany nagłym wtargnięciem dziecka zmienił kierunek powolnego marszu i ruszył w stronę chłopca. Ten stał bez ruchu w przerażeniu, którego później nie potrafił nawet opisać. Pająk zszedł z białego prześcieradła zostawiając w spokoju zwłoki ojca. Powoli podszedł do dziecka, które cudem nie zemdlało o powoli zaczął wspinać się po jego bosej nóżce...Delikatny, oślizły dotyk ośmiu kończyn potwora był tym, czego malec nie mógł już znieść. Sekundy przeciągające się w wieczność znaczyły drogę pająka. Brzuch, potem ręka.... ramię chłopca....gdy mały poczuł odnóża owada dotykające jego szyi zobaczył przez łzy jak świat wiruje. Runął na podłogę...

Upadek i równoległy do niego lot pająka zachowały się w pamięci dziecka jako długa epopeja powietrzna, uwieńczona bolesnym uderzeniem...Obraz tego momentu chłopak widział potem przez całe lata jak na starym filmie – w zwolnionym tempie i wyblakłych kolorach. To wspomnienie jeszcze długo gościło także w snach malca – wolno szybujący zdezorientowany pająk, przebierający wściekle wstrętnymi odnóżami jakby chciał powiedzieć, że to jeszcze nie koniec...Bo to nie był koniec. Gdy chłopiec po raz drugi w ciągu kilku minut leżał oszołomiony na podłodze rozdarty między bólem w skroni a strachem przed ogromnym, agresywnym zwierzęciem ujrzał jak wielki odwłok podnosi się i zmierza szybko ku niemu przebierając zaciekle cienkimi odnóżami niczym w szaleńczym tańcu wróżącym ból i strach. Ale strachu chłopcu nie brakowało ani przez chwilę. Na zawsze zapamiętał chęć ucieczki i walkę o posłuszeństwo ze swym własnym ciałem – taką jak tę toczoną w ciągu koszmarnych, długich nocy wiele lat później, gdy cienie pod osłoną ciemności niszczyły jego odporność i psychikę. Jego mięśnie, kości i nerwy – wszystko odmówiło posłuszeństwa zastygając w panicznym strachu. Dziecko leżało więc bezbronne na podłodze, obserwując bezradnie pająka, wpatrzone zalanymi łzami oczyma w kształt pędzący w furii jak się mu wydawało prosto na jego twarz..

Ostatnim wysiłkiem woli zdołał zamknąć powieki by nie widzieć i może nie czuć tego, czego panicznie się bał, a co miało niewątpliwie nastąpić. Wszystko, czego tego ranka i w ciągu ostatnich dwóch tygodni doświadczył stanowiło mieszankę, która pozbawiła go jakiejkolwiek odporności i możliwości obrony przez otaczającym go światem i centralnym jej punktem- zwierzęciem – pierwszym z tych, które miały na stałe zagościć w jego rzeczywistości.

I wtedy właśnie jakaś brutalna, niepojęta siła ujęła chłopca i wyciągnęła wysoko w górę – w bezpieczną przestrzeń. I znów ciemność...i znów zapomnienie...

 

 

I cienie... Coraz bliżej i bardziej nieustępliwie... Coraz głośniej czuł szum i chaos wydobywający się z czerni mroku. Pokój znów nie dawał mu wytchnienia zmieniając się w przedsionek rządów strachu i bólu. Czuł już, że podchodzą pod jego łóżko. Nie, pomyślał, jeszcze nigdy nie były tak blisko. Oczyma wyobraźni widział drzwi zablokowane całą armią kłębiącą się u wejścia do pokoju. Nie było drogi ucieczki, nie można już było brnąć naprzód. Zostawało tylko czekać świtu lub pierwszego ukłucia zimnego, wilgotnego dotyku. Tyle już razy na to czekał i przygotowywał się w wyobraźni. Na to, przed czym kiedyś udało mu się uciec... A może wcale mu się nie udało...

Czerń była gęsta jak nigdy wcześniej. Smoła nocy wlewała się swoim wilgotnym żarem w płuca chłopaka. Podrażniała jego nerwy, zmysły i umysł. I tak co noc – nerwowe, w końcu paniczne oczekiwanie. Klaustrofobiczna mania, obsesja, wojna, której bitwy na nowo toczyły się teraz noc za nocą. Nic już nie pomagało uniknąć starcia, a nadzieja, że może tej nocy, chociaż ten raz nie przyjdą do niego, malała z dnia na dzień – z nocy na noc.. Przychodziły, niezmiennie przypełzały w szumie swojego wściekłego marszu, godnego łowcy, którego honor splamiła ofiara cudem uchodząc z życiem. Przecież miało być inaczej, a jednak wymykał się im już od wtedy. A one co noc wracały. W końcu nie dało się nie spać. Normalne życie wymagało podjęcia trudniejszej walki – nocnych zmagań, krwawych potyczek z nadpełzającą ciemnością.

Wiedział, że w każdej chwili mogło nastąpić uderzenie – metodyczne powolne wkradanie się odnóży w głąb jego ciała przez oczy, usta....Kolejna fala przerażenia i wzbierająca wściekłość powróciły niczym koszmary, uzależnienie, stały składnik jego życia.

Znów ujrzał dom w Manaus. Teraz już bardziej zaniedbany, wyblakły. Spróchniałe deski i zardzewiałe gwoździe wystające z pozbawionych farby okiennic. Mchy, porosty – zwiadowcy imperium zgniłej w wilgotnym, ohydnym słońcu Zieleni – wgryzały się w mury, drewno, balkony, okna, schody. Podchodziły dom cicho, niezauważalnie. W metodycznym uścisku bujnej, szalonej w swej różnorodności roślinności wszystko gniło. Proces rozkładu następował tu nieuchronnie i nieustępliwie, a co najgorsze – przerażająco szybko. Puszcza zabierała to, o co nie walczono już z nią, ustępując miejsca ciemności i zgniłemu bólowi – chorej zieleni i czerni. A walczyć już nie miał kto. Człowiek, coraz bardziej bezbronny poddał się i cofnął na bezpieczne jeszcze pozycje miejskich murów. Od śmierci ojca babcia mieszkała tam sama... prawie. Zwolniła służbę pozostawiając tylko swoją pokojówkę, Annę, która przyjeżdżała każdego dnia z Manaus, by opiekować się starą kobietą. Wcześniej babcia, która zawsze wydawała się chłopcu niestarą, nawet ładną kobietą, miała w sobie dużo energii i siły by każdego dnia walczyć z nadchodzącą ciemnością. Lecz nagła choroba, męczarnie powolnego rozkładu i śmierci ojca chłopca w jej własnym domu załamały ją, zamykając na świat i ludzi. Wrota mroku, bramy bólu otwierały się same... Od tamtej pory ani babka ani też Anna nie mogły dać sobie rady z utrzymaniem porządku i ładu w posesji – glorii godnej najlepszych dni tego domu. Paulo, Indianin, który tamtego pamiętnego dla chłopaka dnia zabrał go z chłodnych objęć przerażenia nagłym szarpnięciem, zaglądał tam coraz rzadziej i nie miał już kto przybijać desek i łatać dziur. Z resztą... Babka chłopca nie dbała już o to tak samo jak przestał ją obchodzić jej własny wygląd. Zmarszczki, cienie.... cienie pod oczami zwiastowały nadchodzący koniec... Burza jasnych włosów przerzedziła się, blednąć w słońcu i w otoczeniu wilgotnej zieleni. Wspomnienie umierającego w gorączce tak bardzo przedwcześnie zięcia, woń rozkładu w tropikalnym, bezlitosnym żarze a potem widok obłąkanych, zagubionych oczu jej małego wnuka wryły się w jej pamięć niczym burza zieleni w mury i deski jej twierdzy – domu, niegdyś symbolu szczęścia i młodości. Dom poddawał się razem z nią pod naporem koszmarów i strachu. Ciągły ból i niepokój o wnuka, wieści o jego apatii i problemach z rzeczywistością, w końcu pierwsze poważne, podjęte w amoku choroby próby samobójcze przytłaczały babkę chłopca, zamieniając ją w starą, zastraszoną i przemęczoną życiem kobietę, nie mającą już właściwie wpływu na rzeczywistość i nie mającą ochoty wpływać na nią w żaden sposób. A ciemność nadciągała, powoli i cierpliwie, wpełzając zielenią na schody, poręcze i okna. Przygotowując się na nadejście Ich i czekając na okazję, by zagarnąć to, co należało już prawie do niej...

 

 

Jej śmierć była momentem, w którym tamten świat miał przypomnieć o sobie jeszcze raz.

Ciemność pochłonęła ją oczywiście nocą, we śnie. Jednak podejrzewał, że musiała toczyć wcześniej taką samą walkę jak on teraz... Czuł drżenie łóżka pod naporem ich nóg. A więc byli już tak blisko... Jeszcze bardziej zacisnął usta nie poddając się i nie chcąc wpuścić ich w siebie, nie pozwalając im wtargnąć w jego żyły i rozszarpać mięśni. Choć był przygotowany na to już od dawna i tysiące razy przerabiał w myślach obraz całych chmar rozcinających każdy centymetr jego skóry, wgryzających się w ciepłe mięso i pławiących się w jego krwi, sączącej się z zerwanych żył. I mózgu...

Wściekłość znów wróciła mu przytomność. Nie mógł wybaczyć matce, że zdecydowała się wrócić do tego domu, by zająć się sprawami swojej zmarłej matki. Dlaczego zabrała go ze sobą..? Co z tego, że one przestały już przychodzić? Sypiał coraz lepiej i miał nawet złożyć w tym roku dokumenty na uniwersytet. Wyjazd miał być przerwą w testach i egzaminach... Tylko dwa tygodnie... Mamo, czy nie pamiętasz TAMTYCH dwóch tygodni?! Co z tego, że trzeba pochować babcię i zająć się jej sprawami? Dom niszczeje...? Sprzedać... spalić... zostawić im... jakim im? Znowu IM... Mimo wszystko wiedział, jak jej na nim zależy – kochał ją i był wdzięczny za wsparcie przez wszystkie te ciężkie lata. Pojechał....

Pogrzeb babci odbył się w zeszłym tygodniu Ten tydzień miał służyć załatwieniu formalności związanych ze sprzedażą domu. Ale wiedział, że skoro już ciemność zwabiła go jeszcze raz w to miejsce, znów zamykając w dusznych wilgotnych ścianach domu, one nie przepuszczą okazji by dokończyć to, co rozpoczęło się wtedy – gdy miał osiem lat. A ona znowu go nie słuchała... jeszcze tylko jeden dzień, góra dwa... za parę dni będziemy w domu... nie myśl już o tym...

Nie myślał. One po prostu tam były. Z każdą nocą podchodziły bliżej i śmielej niczym nieznośna zieleń wdzierająca się w szpary desek budynku. Początkowo chowały się w kwiatach. Kryły się w meblach i zasłonach. Za każdym razem jednak szum przybierał na sile, każda noc była oznaką wzbierającej furii - zbliżającej się czerni i zieleni. A na końcu wszystkiego – wszystkich tych odnóży i tułowi miotających się w zapalczywym gniewie, brnących coraz dalej i bliżej niego, widział ten jasny, lśniący odwłok, wielki i wypełniony jadem, zgnilizną i przeznaczeniem... Odebrały mu ojca, zwabiły go zabijając babkę, a teraz czekały na niego w każdym zakamarku tego przeklętego domu.

Pot znów spłynął leniwą, tłustą kroplą po jego zmarszczonym czole, napawając go bólem. Przeświadczeniem, że oto nastąpiło pierwsze uderzenie. Czuł, że jest sam i nie istnieje już nic poza tym pokojem. Reszta już dawno należy do królestwa bujnego, zgniłego chaosu...

Przez te wszystkie lata nauczył się je wyczuwać. W pewnym sensie noc stała się i jego domem. Teraz, nieruchomy, skamieniały wśród spokojnych fal mroku wiedział, że największe ich zagęszczenie znajduje się przy drzwiach. Zablokowały wyjście, sukinsyny. Drzwi i framugi obwieszone i oblepione ich tłustymi ciałami, czekającymi na sygnał. Szum rozdzierający uszy. Jeden na drugim, jeden za drugim, i tak coraz dalej, dalej w ciemność, dalej w wieczność... W otchłań.

Nie miał już sił na wściekłość. Przerażenie opanowało go nie pozostawiając możliwości oporu tak jak wtedy, za pierwszym razem. Kolejna kropla potu uderzyła w jego nerwy spływając niżej i niżej. Posmakował ją końcem języka gdy półkolem dotarła w kącik ust. Słona i gorąca... A więc ak ma smakować jego żałosny koniec? Słony, duszny i gorący – zamiast wyzwolenia ostatnia kropla tego, od czego chce uciec... Nie!

Jego ciało zareagowało inaczej niż zwykle, a wydawało mu się, że zna je i potrafi przewidzieć jego słabości. A może po prostu jego przemęczony mózg wysłał zły impuls do mięśni całego ciała decydując się na podjęcie ostatniej próby. Zrywu, który miał przesądzić o końcu tego żałosnego zmagania...

W przeciwieństwie do przerażających wspomnień z dzieciństwa, przetaczających się w jego pamięci co noc jak znienawidzony seans w kinie – wolno, wyraźnie z sadystyczną wręcz dokładnością filmu dokumentalnego... klatka po klatce, to co działo się teraz odbywało się w kompletnym chaosie i zagubieniu. Nie panował nad sobą, nie potrafił się jeszcze wyrwać z ciemności, lecz ujrzał dla siebie światło i wiedział gdzie ma zmierzać, by podjąć ostateczną walkę. Ciemność atakowała go falami czerni. Znał je jednak nad wyraz dobrze – potrafił niemal prowadzić łódź swojego ciała między nimi, gdy zerwał się z łóżka, odrzucając kołdrę i stając na równe nogi. Wtedy właśnie szum wzmógł się bardziej niż kiedykolwiek – zmieniając się w huk i skowyt gniewu. Gniewu tysięcy oczekujących w głodzie i nienawiści na swoją kolej. Przeraził się tego i chciał już uciec i zawrócić, ale nagle zdał sobie sprawę, że przecież nie ma już dokąd i chyba nigdy nie było. Między dusznymi falami ciemności pojawiła się jeszcze jedna, silniejsza – fala determinacji. Od stóp do głów poczuł coś czego nie można było nazwać odwagą, lecz może rozpaczliwym zdecydowaniem. Nie miał już nic za sobą i prawie nic przed sobą. Wszędzie czerń i skowyt...

Ten jednak ustał nagle. Cisza oczekiwania i głodu rozbiła się o ściany pomieszczenia odbijając się echem po oklejonych ich ciałami ścianach. Pół sekundy przed dźwiękiem trąb i ostatecznym skokiem w przepaść. Zaskoczone, stanęły nieruchomo – czuł to, prawie widział. Dzika satysfakcja przemknęła przez jego umęczone ciało i wykrwawiony umysł. Uczucie, którego nie zaznał od tak dawna...

Wtedy znów ruszyły. To, czego obawiał się przez całe lata runęło na niego nie stopniowo i metodycznie, tak jak widział to w swych snach ale z pełną mocą i zaciętością. Poczuł na każdym centymetrze swego ciała dotyk ich długich, cienkich nóżek wbijających się w jego skórę i nie pozostawiających mu żadnych złudzeń. Wiedział, że zaraz zaczną wdzierać się w jego ciało i nie będzie w stanie wykonać najmniejszego ruchu – znów runie na podłogę. Haniebnie i bezsilnie, gdzie czekać na niego będą następne zastępy rozwścieczonych bestii. I choć szum narastał teraz na nim samym, obejmując wszystkie członki jego ciała, brnął naprzód przez zaspy wygłodniałych odwłoków i tułowi. Musiał dotrzeć do starej, spróchniałej szafki, w której trzymał ubrania na czas pobytu w tym przeklętym domu. A pod ubraniami skrzętnie chowaną broń – bardziej narzędzie zemsty niż walki o życie. Rozdeptując i potykając się o bezkształtną masę nie czuł już dawniejszego obrzydzenia i przerażenia. Był cały pochłonięty przez ten dziki żywioł i świadomie lub nie brnął do przodu...jeszcze dwa metry do szafki... Wściekła determinacja podniecana była przez wspomnienia i gniew.. Wszystko, co łączyło go z tym miejscem, z Nimi i z nieuchronną, wszechobecną ciemnością przemykało mu przed oczyma jeszcze raz a potem jeszcze... i jeszcze... Sam nie wiedział co go pcha do przodu – jego ciało funkcjonowało automatycznie, machając rękoma i zrywając z twarzy galaretowate, wilgotne ciała. Znosząc kolejne ukłucia...Już prawie czuł przed sobą starą, brązową komodę – druga szuflada od góry...Jeszcze metr....Tuż przed celem zachwiał się jakby tracąc na chwilę wiarę albo ten zwykły, zwierzęcy pęd, który pchał go do zachowania życia. Potknął się i upadł, uderzając twarzą w upragniony cel. Jednak zastępy kłebiących się wściekle ciał złagodziły upadek i uderzenie. Nie będę znowu leżał... i znów fala strachu....Czuł nagle jak przerażenie wdziera się przez jego otwarte szeroko oczy, poddane ukłuciom chudych nóżek. Ale to samo przerażenie kazało mu wstać i otworzyć wreszcie szufladę... Podniósł rękę niezmiennie porośniętą wściekłym tłumem i szarpnął za uchwyt, czując jednocześnie miażdżone w jego młodzieńczej dłoni galaretowate ciałko. Coś popłynęło po jego dłoni...krew..? Podniósł się nie oddychając prawie w obawie przed wtargnięciem napastników do wewnątrz jego ciała i poczuł pod ręką materiał ubrań. Jedyne miejsce nietknięte jeszcze przez głodne bestie. Wiedział, że w ciągu sekundy wleją się tam zabójczą falą, zgniatając się nawzajem we wściekłości. Zacisnął pięści na ubraniach i począł wyrzucać je najszybciej jak mógł – czuł, że nie wytrzyma już długo tego wściekłego naporu na jego ciało. Szum mieszał się z bólem ukłuć i nie wiedział nawet co rani go mocniej... W końcu dotarł tam, gdzie podążał. Poczuł pod palcami, a raczej krwawymi pozostałościami po swoich kończynach, paczkę papierosów, które kupił jeszcze w domu przed wyjazdem, a obok nich zapalniczkę... Jak dobrze, że palę... Ten nałóg, ukrywany przed światem nie raz pomagał mu zmniejszyć stres związany z ciągłymi problemami w szkole, domu – właściwie wszędzie. Teraz czuł, że każdy dotyk sprawiał mu niewypowiedziany ból, lecz walka, adrenalina czy po prostu strach pomagały mu, pchając przed siebie brutalną siłą natury....Jeszcze gdzieś powinna być ta cholerna butelka... jest! Wódka na znieczulenie i wszystkie powyższe dolegliwości... Teraz jeszcze tylko ostatnio krótki bieg do drzwi... W lewo..? W prawo.. nie, w lewo! Tam jest ich najwięcej...chwila wahania trwała naprawdę bardzo krótko – teraz i tak są wszędzie... Wybiegł więc przeszywany bólem wydobywającym się krwawym krzykiem z tysięcy małych ran, drażnionych jeszcze ciągłym przemarszem oddziałów śmiertelnego wroga.

Wiedział, że drzwi zatrzymają go ogromną, lepką siecią, ale uderzył w nią całym swym impetem, przebijając rozpędzonym ciałem. Wiedział też, że to już koniec, że teraz się uwolni – prawie mu się udało, ale paniczny strach przed porażką nie ustępował. Chciał to jednak zrobić i nic go już nie mogło powstrzymać – i tak czekała go już tyko śmierć...

Pospiesznym ruchem odkręcił butelkę, pozbawiając jeszcze życia któregoś z nich i zaczął wylewać całą jej zawartość na drzwi i do swego pokoju... Całe szczęście, że była jeszcze pełna.. Trochę zostawił dla siebie i sięgnął po zapalniczkę... Skowyt otaczającej go masy przybrał na sile w obliczu tego co zaraz miało nastąpić. A on już był pewien tego co zrobić...

Kochanie, co się dzieje..?? Uspokój się! Co tak pachnie alkoholem..? Kontur matki zamajaczył tuż koło niego... zaspany głos wyrażał zdezorientowanie i strach, ale on nie słyszał dokładnie słów walcząc z otaczającym go i wzmagającym się szumem...Ale dlaczego jej nie atakowały..? Dlaczego stała tam tak nieruchomo w obliczu tego co się dzieje?? Mamo, przecież one są wszędzie...mamo...Kochanie, już dobrze...mamo, ciebie też dopadną – tak jak nas wszystkich! Kochanie, wszystko jest dobrze.... Nie! Mamo!

Nie wiedział, dlaczego one nie atakują matki, lecz nie rozumiał już wielu rzeczy. Ledwo widział, a rany na ciele powodowały, że z wysiłkiem trzymał się na nogach. Ale wiedział czego chce – chciał się uwolnić i był gotów to zrobić...Mamo...jestem przy Tobie...zabiorę cię ze sobą, mamo i to wszystko się skończy!

Matka nie miała pojęcia o czym mówił jej syn, ale była przerażona tym co widzi, a raczej słyszy w ciemności. Jej mózg, dopiero co pobudzony do pracy nie odbierał wszystkiego tak jak powinien. A gdy zrozumiała zamiary syna było już za późno... Objął ją niemal czule, ale z szaleńczą determinacją i nagle zdała sobie sprawę z tego, że nie zamierza zwolnić uścisku. Próbowała się wyrwać, lecz jej wysiłki skazane były na porażkę, o czym doskonale wiedziała. Już od dawna był silniejszy od niej i tylko cud mógłby uwolnić ją z objęć ukochanego syna. Zastygła w przerażeniu... Wydawało jej się, że ciarki przemykają po skórze jej syna niczym tysiące małych bestii. Była świadoma jego walki, którą teraz toczył – była jej świadkiem wiele razy.

Czuła, że zapach alkoholu staje się intensywniejszy. Jej piżama zrobiła się nagle mokra i poczuła chłód. Lecz prawdziwym chłodem napawało ją mamrotanie syna... Wezmę cię ze sobą... uwolnię cię...Nie zdążyła zaprotestować, bo nagle wśród ciemności błysnął płomień zapalniczki... Zobaczyła tylko przerażone oczy syna, ale czuła się tak jakby widziała odbicie swoich własnych.... Zabiorę cię ze sobą....

 

 

Spróchniałe deski zajęły się szybciej niż można było to przewidzieć. Płomienie uwolniły jego i jego matkę na zawsze....

 

Stary kolonialny dom w pobliżu Manaus, który podobno miał być niedługo sprzedany, w ciągu kilku godzin zamienił się w stertę gruzu i pyłu– zachował się tylko szkielet budynku. Znaleziono w nim dwa ciała. Należały prawdopodobnie do matki i syna, którzy przebywali tam tymczasowo. Ponoć chłopak był obłąkany. Trudno to stwierdzić, ale policja przypuszcza podpalenie. Podejrzenia padły na miejscowych Indian, ale okoliczna społeczność indiańska z dziwnych powodów obawia się wstępu na teren, na którym stał dom. Mówią, że pochłonęła go ciemność. Nic nie wskazuje, by losy posiadłości miały się rozstrzygnąć w najbliższym czasie. Obecnie można tam znaleźć tylko mchy, owady i pająki.

 

D.Fórmanowicz