KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL
patronaty.jpg (2614 bytes)
WITAJ W SERWISIE KOSTNICA

FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
OPOWIADANIA UMIESZCZONE W SERWISIE KOSTNICA (jeszcze w domenie civ.)

W lesie Papendelle...

 

„ W lesie Papendelle byliśmy wszakże dość spokojni.

 Pchnięciem noża otworzyłem jej łono i wyssałem krew.

Nasyciłem się nią tak bardzo, że zwymiotowałem,

a gorzki smak długo pozostawał mi w ustach.

Później otworzyłem jej bok i rozkoszowałem się bulgotem krwi

wypływającej z rany jak szemrzący strumień.

Pogrzebałem w końcu ciało, nie po to jednak, by ukryć mą zbrodnie:

pragnąłem zachować dla siebie miejsce,

w którym odnajdywać mógłbym wspomnienia mych uniesień

i więcej niż trzydzieści razy powracałem na ten grób.” 

 

                                                                                    Piotr Kurten

 

 

         No i co....? – Jej głos stał się teraz chropowaty, choć w jej mniemaniu zapewne brzmiał pociągająco.

Oparła się o okrągły, mahoniowy stolik balansując na nienaturalnie chudych nogach, skrytych aż po kolana w czerwonych kozaczkach z lśniącego plastiku. – Zrobimy to tutaj czy na górze? – Cienkie, ciemnoczerwone wargi wygięły się jej w grymas na kształt uśmiechu, odsłaniając rząd przyżółconych nikotyną zębów.

       Mój wzrok powędrował ku grubemu ciemnozielonemu dywanowi na którym stała.

         Na górze będzie nam wygodniej. – Wydęła usta na  dźwięk moich słów, powoli podnosząc się z blatu

stolika.

        Stała teraz przede mną w całej okazałości. Zapewne nie miała więcej niż trzydzieści, trzydzieści dwa lata choć jej pokryta przesadnym makijażem twarz wskazywać by mogła na znacznie więcej. Krótka, purpurowa spódniczka z elastycznego materiału ledwo zakrywała jej pośladki jeszcze bardziej eksponując niemalże chorobliwą chudość ich właścicielki. Na krwistoczerwony, obcisły sweterek opadały przerzedzone pasma matowych włosów w brzydkim słomianożółtym kolorze. Przez ramie przewieszony miała niewielki plecaczek z lśniącej, czarnej skóry, skrywający zapewne wszystkie niezbędne w jej profesji akcesoria. Przemknęło mi przez myśl że chyba nikt kto by ją zobaczył nie miał by wątpliwości kim była...

         Więc zaczynajmy. – Powiedziała zachęcająco, niby od niechcenia spoglądając na tani zegarek w kolorze

jasnego złota, taki jaki można dostać niemalże na każdym podrzędnym bazarze.

         Nie martw się, odwiozę cię kiedy będzie już po wszystkim. – Odparłem, wyciągając rękę w jej kierunku....

 

 

 

Poranek był wilgotny i zimny, mgła otulała puste jeszcze ulice nadając im złudzenie ogromnego, mokrego

trzęsawiska: niezmierzonego, groźnego i pociągającego. Zaspany świat powoli zaczynał budzić się do życia, pojawiały się pierwsze samochody, autobusy i ludzie. Wkrótce wyłączą latarnie pozwalając by krótki listopadowy dzień uporał się z mrokiem, no i wzejdzie słońce........ No właśnie słońce, uwielbiam wstawać jesienią przed świtem tylko po to by je zobaczyć jak blade i żółte wspina się po ołowianym niebie, rozrzucając po zaspanej ziemi swe nikłe, zimne promienie.

        Lubię smak czarnej, mocnej kawy bez cukru, wprost z masywnego, glinianego kubka gdy stoję przy oknie i patrzę przez przybrudzone szkła szyb. Lubię tę ciszę która wypełnia wtedy dom  od ceglanej, zagraconej piwnicy aż po pełen pajęczyn strych.  Ta cisza jest we mnie, a ja w niej, jestem jej częścią, a ona jest częścią mnie, przenika mnie jak wiatr, przynosząc mi najcenniejszy dar: spokój.

        Dziś jest tak samo, tylko Bell ociera się o moje nogi miałczeniem próbując wyprosić kolejną porcję mleka. Nie zawszę się tak nazywała ale przejmując ją wraz z domem po poprzedniej właścicielce zdecydowałem zmienić jej imię, no cóż teraz na pewno była moja, tylko moja... choć trudno powiedzieć by tak naprawdę należała do kogoś kiedykolwiek. Koty zawszę chodzą własnymi drogami Czasem znikała na kilka dni, czasem buszowała po domu nie pokazując się całymi godzinami a czasem całymi wieczorami siedziała mi na kolanach, podsuwając swój miękki łepek pod moje dłonie. To był taki idealny związek: żadnych zobowiązań, żadnych oczekiwań, żadnych żalów i pretensji.

         Poszedłem do lodówki po mleko dla Bell. Ruszyła za mną podskakując radośnie. Kuchnia była na tyłach domu tak więc jej okna wychodziły na ogród, stary zaniedbany ogród, pełen martwych jabłoni i śliw, porośnięty gąszczem wysokiej na pół metra trawy. Agent nieruchomości twierdził że to wspaniała inwestycja.

         To prawdziwa okazja, świetna okolica, wprawdzie wymaga odnowienia ale za to cena jest naprawdę

atrakcyjna. Rodzina tej staruszki która tu mieszkała jest z innego miasta, bardzo zależy im na czasie, no i...... z tego co wiem na gwałt potrzebują pieniędzy. – Spoglądał nerwowo na zegarek. Zapewne śpieszył się do domu na kolacje z   żoną i dziećmi, na spotkanie z kolegami przy piwku, na upojny wieczór u boku uroczej kochanki..... wszystko takie odległe, niemal nierzeczywiste.........

        Staliśmy wtedy w ogrodzie, był koniec lata a słońce powoli kryło się za linią horyzontu. Pamiętam je dobrze, było czerwono-żółte, krwiste, jakby umierało. Rzucało na ziemie różową, bajkową poświatę. I wtedy pojawiła się ona. Przemknęła między drzewami jak cień. Przywarła do moich nóg, miałcząc żałośnie. Trudno o niej powiedzieć by była ładna. Miała sierść koloru brudnego miodu, gdzieniegdzie naznaczoną brudnorudymi łatkami. Kiedy ją wtedy zobaczyłem była okropnie wychudzona, z naderwanym lewym uchem. Na szyi miała czerwoną, skórzaną obróżkę z imieniem, adresem i numerem telefonu. Wiedziałem że będzie moja, choć może było na odwrót............. to ona wybrała mnie zupełnie tak jak ja wybierałem je...........

         Ile?

Agent wymienił kwotę a ja się zgodziłem. Po tygodniu dom, jego wyposażenie, ogród.......... no i Bell były

formalnie moje.          

       Wyjąłem pojemnik z rozpuszczalną kawą i wstawiłem czajnik elektryczny, w końcu niewiele spałem tej nocy, należy mi się jeszcze trochę kofeiny. Czarny, skórzany plecaczek leżał na masywnym kuchennym stole. Otworzyłem go i przechyliłem tak że cała zawartość znalazła się na blacie. Była tam szminka, czarny tusz do rzęs, tani puder, stosik prezerwatyw, telefon komórkowy, ledwo napoczęty płatek zielonych malutkich tabletek, dowód osobisty, zwitek banknotów (zapewne pozostałość po poprzednich klientach). Wrzuciłem wszystko z powrotem do plecaczka, zostawiając na wierzchu jedynie dowód i telefon. Woda w czajniku wrzała, zalałem mój kubek. Będę musiał chwilę poczekać, nie lubię kiedy kawa jest zbyt ciepła, parzy mnie wtedy w usta. Bell wypiwszy mleko gdzieś znikneła, zapewne nie pojawi się do wieczora. Chwilkę mocowałem się z telefonem, szukając przycisku który by go wyłączył. Cóż, trzeba to przyznać technika nie była moją najmocniejszą stroną. W końcu ekran zamarł ,a telefon powędrował z powrotem do plecaczka. Spojrzałem na dowód, wydano go osiem lat temu Ze zdjęcia uśmiechała się do mnie ładna dwudziestojednoletnia dziewczyna z gęstymi ciemnymi kędziorkami okalającymi okrągłą twarz, zupełnie niepodobna do mojego wczorajszego gościa. Czas niszczy wszystko, ryjąc na twarzy, ciele i umyśle człowieka głębokie bruzdy a osiem lat w tym zawodzie to wieczność. Wstałem od stołu i podszedłem do okna. Słońce zaczynało powoli wschodzić, niedługo trzeba będzie się wziąć za ten bałagan na górze...    

          Białe prześcieradło było całe we krwi. Zadziwiło mnie ile jej zmieścić się może w tak drobnym, nie więcej niż piędziesięcio kilogramowym ciele. Czerwone kałuże zastygły już na ciemnobrąowych kafelkach podłogi. Łatwo da się je usunąć, to nie to co dywan na parterze, po ostatnim razie trzeba go było wymienić na nowy. Leżała tak jaj ją wczoraj ułożyłem, zwinięta w embrion, jakby spała. I rzeczywiście gdyby nie czerwień wszechobecnej w pokoju krwi można by odnieść wrażenie że śpi. Pozlepiane włosy maskowały głęboką ranę na szyi, przecinającą chyba wszystkie warstwy tkanek, również struny głosowe. No cóż, kto by pomyślał że sierp to taka funkcjonalna broń. Wystarczyło podejść od tyłu, szybki chwyt za włosy, jedno głębokie, wprawne cięcie i po sprawie....

        Była już niemalże zupełnie sztywna, gdybym nie ułożył jej    w tej pozycji kilka godzin temu miałbym z tym teraz ogromny kłopot. Pobierałem z podłogi jej ubrania i wrzuciłem do czarnego, foliowego worka na śmieci. Na przeciwległej ścianie w ogromnej, dębowej szafie (również pozostałość po poprzedniej właścicielce) czekała już przygotowana duża, brązowa walizka na kółeczkach, może nawet ciut za duża  jak na zawartość, którą zamierzałem do niej włożyć. Chyba jednak najpierw przyniosę mopa i detergenty. Nie chcę pobrudzić walizki, mogłaby poplamić mi tapicerkę w bagażniku a z tamtąd raczej trudno usunąć krew..... 

 

 

 

        Lubię sklepy samoobsługowe, nie trzeba się w nich spieszyć i wszystkiemu można się przyjrzeć dokładnie. Zwykle kupuje gotowe jedzenie: mrożona pizza, rozpuszczalne, chińskie zupki w proszku, turystyczne dania w plastikowych kubeczkach do zalania wrzącą wodą. Zabawne że przez te wszystkie lata samotnego życia nie nauczyłem się gotować. Chociaż chyba bardziej niż samo gotowanie zniechęcała mnie perspektywa stosu brudnych naczyń, wypełniających aż po brzegi mój kuchenny zlew.  Wprawdzie księżniczki z którymi byłem związany, tak „związany” to chyba najwłaściwsze słowo, starały się dopieszczać mnie pod tym względem. Zwykle kończyło się po około roku, kiedy to moje królewny odkrywały iż perspektywa zostania przykładnym mężem i ojcem leży daleko poza kręgiem moich planów. Opuszczały wówczas moje życie i dom głośno trzaskając drzwiami, przy okazji nie omieszkając poinformować mnie jakim to nieczułym bydlakiem jestem...........

          Najlepsza była ostatnia, dwudziestosiedmioletnia Pani psycholog, z długimi kasztanowymi włosami. Zawsze starała się wszystko logicznie analizować w oparciu o całe stosy swych medycznych podręczników. Zawsze zastanawiałem się czy rzeczywiście przeczytała je wszystkie, a skoro tak to czy wiedza w nich zawarta nie    pozwoliła jej choćby podejrzewać iż zaledwie trzy dni wcześniej w naszym wspólnym łóżku leżała martwa dziwka, z jej ulubionym, kremowym paskiem zaciśniętym na szyi. Ale ogólnie nie była taka zła. Była bardzo ładna, no i co trzeba jej przyznać w łóżku nie miała sobie równych. Pamiętam że zawsze kiedy się denerwowała marszczyła śmiesznie nosek a jej głos stawał się nienaturalnie piskliwy.

         Jesteś niepoważny! Myślisz że nie zasługuje na nic lepszego? Są dziesiątki facetów którzy chcieli by być na

twoim miejscu !!! – W oczach miała łzy, jej głos z pisku przechodził w łkanie – Nie rozumiesz że cię kocham!? Czemu mi to robisz? KURWA! czemu musisz mnie tak ranić??? – „Kurwa”??? cóż za mocne słowo, no cóż skarbie gdybym naprawdę chciał cię zranić wierz mi odczułabyś to znacznie boleśniej...

         Przykro mi. – Odparłem spokojnie.

         Przykro ci!!!  Po roku związku tylko tyle masz mi do powiedzenia!??? To przez takich skurwieli jak ty

kobiety tracą wiarę w mężczyzn!!!

         Wiesz, zawsze możesz zostać lesbijką......– Zasugerowałem, starając się stłumić śmiech.

W jej oczach zapłonął gniew. Ruszyła na mnie z podniesioną ręką, która niechybnie wylądowała by na

mojej twarzy gdybym w porę jej nie złapał, obezwładniając na moment moją królewnę. Była wściekła, na prawdę wściekła. Chwyciła drzwi.

         JESTEŚ SKURWIELEM! PIERDOLONYM SKURWYSYNEM!!! NIENAWIDZĘ CIĘ!!! – no cóż,

dzisiaj mnie kochasz, jutro nienawidzisz. Chyba nigdy nie zrozumiem kobiet.

Drzwi trzasnęły z taką siłą iż chyba tylko cud utrzymał je w futrynie.

Tak więc odeszła, przez kolejne parę tygodni męcząc mnie głuchymi telefonami w środku nocy. Jednak to

że byłem „skurwielem, pierdolonym skurwysynem” nie nakłoniło jej do zwrócenia mi brylantowych kolczyków które podarowałem jej zeszłej gwiazdki. Ktoś mądry kiedyś powiedział że mężczyzna zawsze płaci za sex, kiedy robi to z prostytutką  jest po prostu znacznie taniej. I chyba miał rację. Postanowiłem przestrzegać tej maksymy i przez ostatnie dwa lata nie było w moim życiu żadnych księżniczek. Ograniczałem się jedynie do odwiedzania okolicznych burdelików a tych było w tu pod dostatkiem. Wszystko tak jak powinno być: żadnych zobowiązań, żadnych oczekiwań, żadnych żalów i pretensji. Wchodzisz, robisz swoje, płacisz i wychodzisz,........ i tyle.

        Muszę kupić chleb tostowy i żółty ser, podgrzane razem w piekarniku smakują pysznie i wcale nie trzeba zmywać. Ogromne chłodziarki  wypełnione po brzegi jogurtami, serem i margaryną stały w lewym rogu sklepu. Minąłem przysadzistą, młodą kobietę z dzieckiem na rękach i ustami pełnymi czekolady. W ręku trzymała karton taniego proszku do prania. Niedogolony mężczyzna w okularach pchał obok niej  metalowy wózek pełen jedzenia, jednorazowych pieluch i piwa. Mówił głośno, gestykulując przy tym ogromnymi, owłosionymi rękami.

     Cholerny skurczybyk miał mi oddać kasę tydzień temu, zabije gnoja!!!

     To zasrany lewus. –  kawałek czekolady wypadł z ust kobiety opadając na puchową, pikowaną kurtkę a potem na ziemię – Od razu było wiadomo że nie odda..... cicho skarbie – Potrząsała dzieckiem, które obudzone ze snu zaczęło płakać.

     Ucisz go do cholery! Słuchać tego od rana nie można. – Mężczyzna uderzył machinalnie dłonią w metalową poręcz koszyka.

      Za nimi biegła mała dziewczynka z długimi jasnymi włosami i różowym, wełnianym szalikiem na szyi. Potknęła się na śliskiej posadzce uderzając niezdarnie o moje nogi na wysokości kolan. Mój wzrok napotka parę ogromnych, zielonych oczu.

    Angelika rusz się nie mamy czasu! – Usłyszałem donośny głos kobiety  zza regału z  konserwami.    

      Dziewczynka pobiegła bez słowa. Zniknęła za zasłoną z aluminiowych puszek, słoików i paczkowanej kawy.

      Przypomniała mi się inna mała dziewczynka z takimi oczami................kiedyś.............. dawno temu.......... krew na śniegu, jak dziewictwo........... ten pierwszy raz...............

      Nie było to miłe wspomnienie, pełne łkania, błagań i łez, więc je od siebie odepchnąłem. Ruszyłem przez rzędy czekoladek w kartonowych pudełkach, marcepanów i wafli.  

 

 

       Są dwa rodzaje piękna, od zawsze rozróżniałem dwa, tylko dwa, jak światło i cień, życie i śmierć ...........przyjemność i ból..........

     Kiedy patrzę na kobietę to jakbym patrzył w ogień. Gdy stoi przede mną  w samej tylko bieliźnie z włosami opadającymi na ramiona, wszystko w niej jest jak płomień. Pamiętam moją Panią psycholog w purpurowym staniku, ze skórą niczym karmel i ustami jak dojrzałe wiśnie. Pamiętam jej ruchy, spojrzenia, jej gesty. Czuję jej ręce wędrujące po moim torsie, jej nogi oplatające mnie w pasie, jej język w moich ustach. Czuje jej ciepło, jej życie, jej płomień a ja czuje że płonę razem z nią, płoniemy oboje. Gdy czuje jej dotyk na skórze sztywnieje, jej smak, zapach, bicie jej serca jak lawina oblewają moje ciało. Wtapiam się w jej żar ustami, dłońmi, całym swoim ciałem. Odpływam w niebyt. Pożądanie uderza do głowy karmiąc adrenaliną rozszalałe serce. A potem nadchodzi spełnienie................. jak fala, orgazm, nagroda za spełnienie odwiecznego planu matki natury..............

       A ona leży obok mnie nieruchoma, jakby spała........ taka ciepła, taka żywa, taka piękna............

       Kiedy patrzę na kobietę to jakbym patrzył w lód. Gdy stoi przed mną w samej tylko bieliźnie z włosami opadającymi na ramiona, wszystko w niej jest jak chłód. Pamiętam jedną z tych kobiet bez imienia, tanich, ulicznych prostytutek............ ich nigdy nikt nie szuka. Pamiętam jej ruchy, spojrzenia, jej gesty. Czuje jej ręce szaleńczo wczepiające się w moje własne gdy zaciskam je na jej szyi, jej nogi spazmatycznie kopiące powietrze, jej język wyzierający zza siniejących warg. Czuje jej zimno, jej uchodzące życie, jej gasnący płomień a ja czuje że gasnę razem z nią, gaśniemy oboje. Gdy czuje jej jak opadają jej wiotczejące kończyny rozluźniam się, jej agonia, jej ból, jej śmierć jak zimny wodospad zalewają mój umysł. Wtapiam się w jej chłód myślami, uczuciami, całym sobą. Odpływam w niebyt. Cisza uderza do głowy łagodząc bicie serca. A potem nadchodzi spełnienie.............. jak fala, spokój, nagroda za przeciwstawienie się odwiecznemu prawu matki natury............

        A ona leży obok mnie nieruchoma, jakby spała..........taka zimna, taka martwa, taka piękna............

 

 

      Włożyłem mrożone zapiekanki do piekarnika, będą gotowe za jakiś kwadrans. Deszcz siąpił delikatnie, zalewając przybrudzone szyby okien. Niebo z szarości przeszło w granat, kryjąc się pod grubą warstwą  chmur, zazdrośnie broniących dostępu światłu słonecznemu. Wkrótce będzie zupełnie ciemno. Pogoda wprost idealna: zimno, mokro i ciemno, niewielu ludzi zdecyduje się wyjście z domu, zwłaszcza po zmroku. Brązowa walizka na kółeczkach czekała już wraz z zawartością w garażu........

      Bell buszowała po strychu, na dole dało się słychać cichutkie dreptanie jej łapek. Lubiła strych. To był jej prywatny plac zabaw pełen starych, przykurzonych mebli, zapomnianych bibelotów i rupieci. Kiedy byłem dzieckiem też lubiłem zabawy na strychu. To była taka tajemnicza kraina pełna ukrytych skarbów, zagadek i magii. To była moja kraina.........tylko moja, mała bezludna wyspa pośrodku ogromnego morza zewnętrznego świata, a na niej ja, tylko ja..............i moje sekrety. Malutkie sekrety, moje sekrety, w dolnej szufladzie zniszczonej, drewnianej komódki, pod stertą pożółkłych ze starości fotografii, na samym dnie, malutkie zielone piórko..........    

      Są takie momenty  które decydują o wszystkim, krótkie, ulotne chwile które zapadają w pamięć tak głęboko że niemal zapominamy o ich istnieniu. One jednak tam są, czekają ukryte w najbardziej niedostępnych zakątkach naszego umysłu, skrywane przed światem pod zasłoną ogłady, obyczajności i kultury.............to nasze wspomnienia, nasze pamiątki, nasze relikwia.................prawda o nas samych, uwięziona w świadomości jak owad w miodowozłotej bryłce bursztynu.

       Miałem sześć lat a ona upadła. Szamotała się na dnie okrągłej, metalowej klatki. Małe różowe pazurki wyginały się spazmatycznie pod wpływem skurczów targających jej malutkim ciałkiem. Czarne oczka, otoczone jasnożółtymi piórkami były otwarte, dzióbek też, jakby ostatkiem sił próbowała zaczerpnąć powietrza. Wątłe ciemnozielone skrzydełka na przemian odginały się i przylegały do drżącego tułowia. Słyszałem jej cichutkie rzężenie........ wiedziałem że umiera. Otworzyłem drzwiczki klatki i wziąłem ją w ręce. Była ciepła i miękka. Czułem szaleńcze bicie malutkiego serduszka gdzieś w jej wnętrzu. Czułem jej strach......jej ból.......niepewność........ Wtedy jej główka wygięła się do tyłu a ona na moment zesztywniała. To był właśnie ten moment.......ta chwila ...........ten czas.........czułem że umiera........

         A ja czułem że umieram razem z nią.......

         Zwiotczała mi w dłoniach. Łepek bezwładnie opadał jej do tyłu. Była wtedy jak szmaciana lalka, jak marionetka pozbawiona sznurków, jak one wszystkie.............jeszcze ciepła ale już martwa...... 

         Trzymając ją w dłoniach klęczałem na pluszowym dywanie, niezdolny by wykonać jakikolwiek ruch Wpatrywałem się w nią zbyt zaabsorbowany by usłyszeć za sobą kroki matki.

        Kochanie...... tak mi przykro – Uklękła przy mnie, delikatnie wyjmując mi ją z dłoni. – Kupimy nowego ptaszka......... Daisy była już stara, na pewno nie cierpiała – Objęła mnie i ucałowała w czoło, czułem silny zapach jej perfum: kwiatów i cynamonu.

         Położyła Daisy na parapecie w kuchni. Nazajutrz spakowaliśmy ją do papierowej torebki i poszliśmy do ogrodu. Pod ogromną, sękatą śliwą mama wykopała niewielki dołek i włożyła do niego papierowy pakunek z malutkim ciałkiem w środku. Było bardzo wcześnie, letnie słońce wspinało się po błękitnym niebie oświetlając wszystko ciepłym, jasnym światłem. Jego promienie grały na włosach mojej matki sprawiając wrażenie ogromnej jasnej aureoli. Jej niebieska, flanelowa sukienka na ramiączkach falowała poruszana delikatnym, letnim wiatrem. Wzięła mnie za rękę, miała ładne dłonie, takie małe, białe i kształtne.

     Wiem że jest ci smutno......ale tak po prostu jest, wszystko co żyje musi kiedyś odejść. – Patrzyła na mnie swymi błękitnymi, pełnymi współczucia oczami a ja wiedziałem że nic nie rozumie............ bo jak ktokolwiek mógłby......... TO......... zrozumieć? 

      Pamiętam ją taka, w tym ogrodzie, z tymi włosami, oczami , w tej sukience. Ale pamiętam ją też inną, w kilkanaście lat później, w łazience szpitala psychiatrycznego, wczesnym rankiem, z nadgarstkami pełnymi ran,   biel ścian i czerwień krwi........ i ona sztywna, lepka i zimna............i ja wpatrujący się w nią, zbyt zaabsorbowany by słyszeć głos stojącego przy mnie lekarza.........

     Zapiekanki się przypaliły...........

 

 

       Mokry asfalt lśnił w świetle ulicznych latarni jak skóra węża. Deszcz powoli zanikał, ustępując miejsca lodowatym podmuchom jesiennego wiatru. Brązowa walizka na kółeczkach leżała bezpiecznie w bagażniku. Ulice były niemalże zupełnie puste. Przekręciłem pokrętło radia, i jakaś stara, sentymentalna melodia wypełniła wnętrze samochodu. Jechałem wolno, nie było powodu do pośpiechu. Skręciłem w boczną drogę, otoczył mnie las i mrok. Jasne lampy reflektorów rozproszyły ciemność.............

     Pozbędę się ciała, wrócę do domu i zasnę. A jutro wstanę przed świtem, wypiję mocną, czarną kawę bez cukru i spojrzę przez przybrudzone szkła szyb.....................a Bell otrze się o moje stopy, miałczeniem próbując wyprosić kolejną porcję mleka.............................

 

 

„ Czytając o różnych pięknych rzeczach, nigdy jednak nie odczujemy ich w pełni,

póki nie ruszymy tą samą ścieżką, co autor.” 

                                        

                                                                               J. Keats

                                                                    

 Makosza