KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL
patronaty.jpg (2614 bytes)
WITAJ W SERWISIE KOSTNICA

FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
OPOWIADANIA UMIESZCZONE W SERWISIE KOSTNICA (jeszcze w domenie civ.)

Dominik Fórmanowicz

Wielichamowo Horror Show

Rakoniewice 2004

 

PROLOG

 

Wszystko musi się gdzieś zacząć. W tej opowieści zaczyna się późnym popołudniem, w szarej przestrzeni między jesienią a zimą, kiedy to drzewa okrycie z liści zamieniają na bardziej przewiewną aurę mgły... W miejscu, gdzie zaczyna się ta historia, zmierzch zapadał bardzo niezdecydowanie. Swoje wahanie okrył gęstą mgłą, przez którą ledwo przebijało się światło starych, ulicznych latarni, zbędnie oświetlających puste niemalże ulice. Tutaj mało kto o tej porze wychodził z domu. Co jakiś czas pustymi chodnikami przechodziły miejscowe niewiasty, mając nadzieję, że ulicami ich miasteczka przejedzie jakieś czarne BMW i zabierze je daleko stąd. Natrafiały tylko na miejscowych chłopaków, dla których życie zaczynało się tutaj i tutaj się kończyło, gdzieś między delikatesami a spelunką na rynku. Ale nie rozmijajmy się z wytyczoną wcześniej drogą. Do tych panów jeszcze wrócę.

            Otóż mieścina była wręcz oniryczna o tej porze dnia, a życie kulturalne zastępowały partykularne interesy mieszkańców, pochowanych w swych domostwach i ciemnych mieszkaniach, gdzieś między „Klanem” a „M jak miłość”.

            Chwała Bogu, w miasteczku był park. Było gdzie iść na spacer w niedzielne popołudnie, chociaż nie popadajmy znowu w euforię – po co wychodzić z domu w niedzielne popołudnie jeśli nie ma takiej potrzeby lub nie ma się nowych trzewików albo płaszcza.  No ale park mimo wszystko był i to nawet ładny. A w nim dwa stawy, trochę drzew, krzaków i XIX-wieczny pałacyk, do którego jednak wrócimy, więc zostawmy go teraz w spokoju.

            Zatrzymajmy się może przy tych stawach. Otóż w  to nieszczególne popołudnie na małym, spróchniałym molo siedział pewien dzieciak. Skulony we mgle rozmyślał patrząc jak woda tonie w mroku. On tymczasem tonął w nerwowych myślach. Był niepozornym brunetem o dziwnej fryzurze i przedziałku na lewo. Chodził jak wszystkie miejscowe dzieciaki do tutejszego gimnazjum, ale w odróżnieniu od odczuć większości pozostałych uczniów ta szkoła była jego największym wrogiem i ciężarem. Siedział na molo wiedząc, że teraz nikt go tam nie zobaczy, bo wszyscy siedzą pochowani w domach. On sam też nie był dużo lepszy, zważywszy, że jego domem było mieszkanie w owym wspomnianym już pałacyku. Światła domu majaczyły niedaleko w owiniętym mgłą powietrzu. Ukrywał się.

            To już drugi rok, od kiedy zaczęły się jego kłopoty z miejscowymi chłopakami. W pewnym momencie bez wyraźnej przyczyny stało się modne nie lubić go. Zaczęły się nagonki na szkolnych korytarzach, wyzwiska. Normalka w ohydnej społeczności uczniów szkół gimnazjalnych. Dzieciaki zawsze były wobec siebie bezlitosne, bez względu na to gdzie i kiedy się wychowywały. Tylko gorzej, gdy ofiara jest ciągle jedna.

Tak, można uznać, że był ofiarą. Zdawał sobie z tego sprawę za każdym razem gdy szedł do szkoły ze ściskającą żołądek obawą przed tym, kogo spotka za zakrętem drogi. Potem lekcje, szybkie ucieczki z klasy, gdyż chłopacy nie pozwalali mu siedzieć w jej pobliżu w czasie przerwy. Nie słyszeć wyzwisk, albo inaczej – żeby nikt poza nim ich nie słyszał. Wstyd. Więc uciekał. Tylko, że w Wielichamowie nie było dokąd uciekać. Sytuację komplikował fakt, iż nie chciał, by jego rodzice się o wszystkim dowiedzieli - postanowił to przetrzymać, nie robić afery, nikomu nie dać satysfakcji.

Siedział więc na molo sam ze swoimi myślami w ten mglisty, jesienno-zimowy wieczór. Bo warto zauważyć, że w trakcie opowiadania tej części naszej historii zmrok spadł na miasteczko już bardziej zdecydowanie i z czystym sumieniem można te porę dnia zaliczyć do kategorii wieczoru.

            Jeśli przyszło wam do głowy, że chłopak zapewne sam zapracował na sytuację w jakiej się znalazł (bo przecież nic nie bierze się z niczego - nawet tu), to owszem -  tak było, ale ani on, ani narrator tej mrożącej krew w żyłach opowieści nie potrafi jasno określić motywów kierujących grupą Plechy, Charczaka i innych miejscowych chłopaków.

Może powodem były historie nagłaśniane przez wieloletniego antagonistę  - Adriana, może fakt, że mieszkał w pałacu (ktoś go kiedyś zapytał czy w piwnicy ma karocę!), a może jego szczera dziecięca naiwność i przekonanie o słuszności swoich racji tak typowe dla młodych ludzi. Większość młodzieży jednak z tej naiwności z czasem wyrasta. Nasz towarzysz miał tę nieprzyjemną okazję wyzbyć się resztek złudzeń nieco wcześniej. Wtedy na przykład, gdy zabrali mu buty i wracał do domu w szkolnych kapciach. Doświadczenie to było szczególnie dotkliwie odczuwalne biorąc pod uwagę hasający radośnie w powietrzu grudzień.

Nie było łatwo, ale zawsze mógł usiąść sobie wieczorem, ewentualnie późnym popołudniem nad stawem i porozmyślać o tym co już za nim i co jeszcze przed nim.

Powoli zaczynało się robić coraz chłodniej, a we wszechogarniającej ciemności zatopiła się nawet złowroga mgła. Było po prostu nieprzyjemnie. Tylko księżyc jakimś niewyraźnym rogalem przebijał się przez mrok, oświetlając mdłym światłem powykrzywiane, nagie gałęzie drzew. Zdawały się wręcz pochylać nad naszym bohaterem, jakby w cichej współpracy z jego wrogami. „Cholera! Ciemno, głucho i znikąd pomocy. Dobrze”, pomyślał, „że mam chociaż Tomka”. A ponadto, z czego nie do końca zdawał sobie sprawę, miał ten cały metodycznie rozbudowywany w geście samoobrony własny świat, w którym zatapiał się bez reszty,   zostawiając całe Wielichamowo za sobą.

Skoro już jesteśmy przy Tomku, to może dla ułatwienia i rozjaśnienia mroków naszej niesamowitej opowieści wspomnimy, że bohater, o którym cały czas mowa miał na imię Sławek. Narratorowi również nie podoba się to imię, lecz cóż możemy na to poradzić skoro właśnie tak na niego wołali...? A raczej tak miał na imię, bo jak już napomknąłem wołali na niego na wiele różnych sposobów - głośno, prześmiewczo i wyraźnie, przez całą długość szkolnych korytarzy. Na pocieszenie można jedynie dodać, że młodzieniec o tak niewydarzonym imieniu już wkrótce nas opuści i szczerze mówiąc właśnie do tego nieuchronnie zmierza ta opowieść.

Otóż niepokój i trudne do uzasadnienia poczucie niebezpieczeństwa nie bez uzasadnienia ogarnęły chłopaka. Siedząc na pomoście, otoczony przez ciemność zdawał sobie sprawę, że nie jest sam. Miał to dziwne przeczucie, jakie zwykle mają postaci, służące za modelowe ofiary w filmach grozy, ginące zwykle jeszcze przed napisami początkowymi. Przeczucie, że coś lub ktoś jest blisko i jak to zwykle bywa w tego rodzaju niesamowitych historiach miał, na swoje nieszczęście, całkowitą rację.

Coś zbliżało się od strony wody. Najpierw było to tylko niesprecyzowane i trudne do uzasadnienia wrażenie, lecz już wkrótce kątem oka miał ujrzeć nieznaczny ruch na spokojnej dotychczas tafli wody. Powoli, bardziej jeszcze kierowany ciekawością niż strachem, wychylił się ponad krawędzią mola, w niemym oczekiwaniu. Cisza. Tylko wiatr tańczący wśród nagich konarów drzew i nagły chłód. Wychylił się jeszcze bardziej. Śmielej spojrzał za krawędź pomostu...

I wtedy to usłyszał. Cichy pomruk gdzieś bardzo blisko. Lecz nie z boku. Z tyłu. Było jednak za późno, by obejrzeć się za siebie. Na swej twarzy poczuł coś jakby wielką, szorstką łapę ciągnącą go w krzaki. Potem ból, dziwny trzask. Postronny obserwator mógłby uznać to za trzask pękającej czaszki, ale Sławek niestety nie był osobą postronną i niestety to właśnie jego czaszka pękała właśnie z odrażającym hukiem. Wszystko trwało zaledwie parę sekund. Dzikie pomruki złowrogo unosiły się nad stawem, by, cichnąc powoli, ustąpić z powrotem miejsca statecznej, wieczornej ciszy.

 I tylko delikatny wiatr, rozpędzający mgłę znad zastygłego w bezruchu miasteczka zataczał koła nad martwym stawem.

To było pierwsze z serii dziwnych zdarzeń, które niczym opary gęstej mgły miały wkrótce spłynąć na spokojne miasteczko.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

część pierwsza

wielichamowo

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

 

 

Miasteczko położone było w niewielkiej dolinie, zewsząd otoczone polami i łąkami. Stąd też zawsze wilgotne powietrze i mglisty krajobraz, wtapiający się doskonale w ponury nastrój jesieni. Kilka tysięcy pochowanych w domach mieszkańców tworzyło hermetyczną społeczność, w której każdy znał każdego. A nawet jeśli ktoś kogoś nie znał, to prawdopodobnie ten drugi znał jego. Grzechy i brudy pełzały od domu do domu, przekazywane w wielkiej tajemnicy sąsiadkom. Wielichamowo było dla swoich wiernych mieszkańców całym światem, a jeśli nie całym, to przynajmniej bardzo dużą jego częścią. Miało status miasteczka, lecz liczba mieszkańców, ich mentalność i zachowanie nadawały mu raczej wiejski charakter. Ale w świadomości Wielichamowian czaił się pokaźny zielony ratusz, wystający z szeregowej zabudowy rynku i stare prawa miejskie, które w ich odczuciach stawiały mieścinę w jednym rzędzie co najmniej z Nowym Jorkiem.

            Prężnie rozwijała się miejscowa organizacja kościelna. Na trzy tysiące osób przypadały trzy kościoły i prawdziwy skarb okolicznych emerytek – charyzmatyczny proboszcz. Wielebnemu Tadeuszowi oddać trzeba, że energii mu nie brakowało. Jego kazania w niedzielne południe donośnym echem odbijały się nawet na polach okalających Wielichamowo. O tak, głos miał donośny i poza żarliwymi religijnymi rozprawami o tym, że „bez Boga ani do proga i basta!” używał swych niezwykłych atutów również wykonując swoje słynne w całej gminie arie. Pięknym, wysokim głosem podobno poruszał serca, jednak w niedzielne przedpołudnie można było zaobserwować na twarzach zgromadzonych raczej skrzętnie ukrywane uśmiechy. Społeczność ta rządziła się swymi niepisanymi prawami obłudy i absolutnego zakazu szczerości, a na wielebnego to przecież nic złego mówić nie można - mimo, że osławione popisy wokalne więcej wzbudzały ironicznego uśmiechu niż dreszczu religijnego uniesienia. Oczywiście wiernych wielbicielek też było sporo i chociaż intelektualne walory rozpraw wielebnego Fałszyńskiego wydawały się wątpliwe, to daleko pewniejszy wydawał się jego autorytet płynący tak z pozycji jak i z energiczności oraz skali przeprowadzonych gdzie popadło remontów. Żyrandole, chodniki, krzaczki jakieś na cmentarzu, ławki, nowa droga krzyżowa i tak w kółko. Intencji i wydatków nie brakowało!

            Tego mrocznego i złowróżbnego jak się miało okazać wieczora wielebny podliczał właśnie wydatki związane z zakupem nowego systemu nagłośnienia w kościele farnym. W poprzednim głośniki wydawały się daleko za słabe jak na potrzeby parafii i samego proboszcza. By w spokoju oddać się finansowej medytacji i ćwiczeniom swych strun głosowych wielebny jak co wtorek udał się do starego, drewnianego kościółka na cmentarzu. Tam, po wieczornym nabożeństwie mógł zostać sam i nie przeszkadzały mu żadne staruszki ani inne kółka różańcowe. Był sam. Rozsiadł się wygodnie w zakrystii, nalał kieliszek wina i z piórem w ręce (ofiarowanym przez parafian za „propagowanie pieśni na chwałę Pana”) przystąpił do obliczeń.

            Tymczasem za oknem księżyc rozjaśniał cmentarz i zastygłe nad nim konary drzew. Niedawno posadzone krzewy chwiały się na wietrze, sypiąc liście na wyremontowane równie niedawno alejki. Dookoła starego cmentarzyska rozciągały się tylko pola i łąki. Jak wszędzie na obrzeżach tego urokliwego miasteczka... Mgła pokrywała nagrobki, zacierając pamięć o ludziach, którzy w wilgotnej ziemi czekali, aż jakiś nieokreślony stwórca wezwie ich do siebie, by ostatecznie się z nimi rozliczyć. A może lepiej, że jeszcze tego nie zrobił… Zawsze można trafić gorzej, a tutaj przynajmniej jest cisza i spokój.

            A jednak nie do końca. Właśnie dziś wybrańcy mieli wstać.

 

Wielebny Fałszyński podliczył już co trzeba, zostało tylko przeczytać korespondencję od rozżalonych emerytek i mógł w spokoju oddać się swym muzycznym improwizacjom. Co prawda trochę denerwowały go ostatnie zatargi z rezydującym w pałacu Dużym Heniem, ale nie mógł pozwolić, by problemy w pracy zepsuły nastrój wieczoru. Jednak spokoju nie dawał mu fakt, że jakiś miejscowy hodowca krów mógł odmówić jemu – proboszczowi parafii, wywozu śmieci z cmentarza. Skandal, prawda? Może trzeba było to delikatniej rozegrać, na przykład osobiście zwrócić się do Henia zamiast wyznaczać go z ambony wiedząc, że i tak nie chodzi do kościoła. Ale sam fakt odmowy był czymś nowym, a mieszkańcy małych miejscowości z rzeczami nowymi zazwyczaj radzą sobie wyjątkowo nieporadnie... Dobrze, że po swojej stronie miał burmistrza Łajewskiego, starego komunistycznego wyjadacza, który od dawna był w konflikcie z Heniem. Czerwony czy czarny, orientacja nie ma tu znaczenia, pomyślał, odganiając ciemne, pobożne myśli. Wspólne cele, zbieżne interesy! Tak, zostańmy przy tym i przy fakcie, że bez Boga ani do proga. Łyk winka i do roboty...

 

Tymczasem w odległym końcu cmentarza, niedaleko pomnika Maryi Panny dał się słyszeć nieokreślony dźwięk, przypominający skrobanie. Stłumione pomruki, jakby spod ziemi. Otóż właśnie.

            Ubita gleba cmentarza powoli zaczynała się gdzieniegdzie poruszać pod starymi nagrobkami. Skrobanie stawało się coraz wyraźniejsze i bardziej intensywne. Dochodziło już z kilku, niezależnych od siebie miejsc.

Na powierzchni ukazała się ręka. Kawałek dalej następna. Kości otoczone wyblakłą, cienką warstwą skóry poczęły powoli wynurzać się na powierzchnię, wyciągając za sobą resztę martwego ciała. Tam, gdzie brakowało skóry, nagie mięśnie wylewały się na chłodną cmentarną glebę, znacząc drogę marszu. Niewidzące oczy wpatrzone były w niedaleki kościółek, majaczący za drzewami. Cztery zasuszone, wyblakłe postacie, różniące się tylko stanem rozkładu, powłócząc nogami sunęły w stronę światła wydobywającego się z zakrystii. Pamiętacie „Noc żywych trupów”? Zaoszczędzę na opisie podpowiadając, że ci jegomoście wyglądali podobnie, tylko trochę bardziej od nich śmierdziało. Poza tym dwóch miało po jednym oku, a najstarszemu (jeśli w ogóle tymi kategoriami możemy ich oceniać) brakowało dłoni. Odpadła, gdy próbował podnieść leżącą nieopodal butelkę po żołądkowej gorzkiej. Stara miłość, jak powiadają, nie rdzewieje i ciało zmarłego dobre parę lat temu alkoholika, zwanego Spustem, znów miłość do butelki przepłaciło stratami własnymi. Wszyscy Wielichamowianie niczym dzień wczorajszy pamiętali jak włóczył się po ulicach od jednej ich krawędzi do drugiej. Któregoś dnia po prostu zmarł. A ktoś mówił nawet, że powoli wychodził już na prostą…. Tylko, że w miasteczku trudno było odnaleźć jakąkolwiek prostą.

            Tak więc ta ekipa, wystrojona w przeżarte zgnilizną marynarki i pogrzebowe buty, z oczyma (ewentualnie oczodołami) utkwionymi w jasnym oknie zakrystii, zbliżała się nieuchronnie do nieświadomego zbliżającego się końca wielebnego.

            Ten tymczasem opróżniał spokojnie kolejny kieliszek wina. Czuł już przyjemny szum w głowie, było mu ciepło i przyjemnie. W wesoły nastrój wprawił go nieoficjalny list od pewnej „pani profesor”, bardzo zaangażowanej politycznie bojowniczki od wychowania fizycznego, która w tutejszym gimnazjum reprezentowała samozwańczo interesy nauczycieli. Tym razem pani Milusińska prosiła o wypowiedzenie się „głośno i wyraźnie” w kolejnym sporze między tutejszym szacownym gronem profesorskim a burmistrzem. Chociaż prośba o wystąpienie wielebnego w roli rozjemcy była z gruntu absurdalna, bardzo przyjemnie połechtała próżność Fałszyńskiego. Przez chwilę, wśród szumu krwi przelewającej się w jego własnej głowie, rozważał nawet jakąś aluzję z ambony, lecz szybko przypomniał sobie, że przecież trzymać należy z burmistrzem. Ostatnio grają w jednej lidze... Chociaż... nie można znowu zbyt bardzo umacniać jego pozycji, bo w końcu wyrosną mu rogi i wróci do sierpowo - młotowych tradycji - i co wtedy? Może więc ugoda w zamian za dotacje na fundusz nagłośnieniowy? Niee, ta Milusińska to podobno Żydówa! Niech radzi sobie sama, z natury powinna być obrotna...

            Koniec obowiązków na dziś, pomyślał przekrzykując coraz głośniejszy szum w głowie. Wstał, dzierżąc w ręku prawie już pusta butelkę, zachwiał się i nabrał powietrza w płuca.

- Dzisiaj milicja użyła broni..! – zawył, przerywając śmiertelną ciszę cmentarza – lalala... na drzwiach ponieśli go Świętojańską....

            Rozkręcił się na dobre. Niesiony nagłą miłością dla stoczniowców śpiewał coraz głośniej, niosąc solidarnościowy song poprzez wrota zakrystii, prosto na ołtarz. Ze słowami pieśni na ustach stanął na ambonie, oparł się o nią niczym Mussolini i zamarł.

            Stali przed nim w otwartych drzwiach kościółka. Z zewnątrz sączyło się późnowieczorne zimno, lecz wino skutecznie trzymało je w bezpiecznej odległości od ciała wielebnego. W pierwszej chwili pomyślał, że to jacyś miejscowi pijaczkowie. Wyglądali raczej nieszczególnie. Dopiero po dłuższej chwili, gdy wzrok nabrał odpowiedniej ostrości, dostrzegł pewne braki, które wprawiły go w przerażenie.

            A panowie w marynarkach równie chwiejnym jak przyszła ofiara krokiem sunęli do przodu, w stronę ambony. Powoli, jak na starych filmach grozy, przy słabym oświetleniu zamkniętego już kościoła, przemykali wzdłuż głównej nawy wprost na zastygłego w przerażeniu wielebnego. Jeden pozostał z tyłu pilnując drzwi. Zdaje się, że ten facet nie ma ręki, przemknęło przez głowę Fałszyńskiego.

            W końcu, otrząsnąwszy się z pierwszej fali strachu, a jednocześnie zachęcony czerwonym winem, ruszył przed siebie chcąc ominąć dziwne zjawy i uciec głównym wyjściem. Jak dobrze, że nie przemieszczają się zbyt szybko, pomyślał.

            Ruszył. Ominął jednego, lecz drugi chwycił go mocno za ciągnącą się w nieskończoność za wielebnym sutannę. Następny napastnik już się zbliżał, proboszcz widział go kątem oka. Machał nerwowo rękoma czując ogarniające go zwątpienie we własne siły. Jakimś dziwnym trafem w jednej chwili uleciała cała jego odwaga i zdecydowanie.

- Panowie, przestańcie! – krzyczał – Dogadajmy się! Bierzcie co chcecie, tylko zostawcie mnie w spokoju...

            Ale nie trzeba było być specjalnie bystrym, by zorientować się, że panowie w okrutnie śmierdzących marynarkach i z robakami w oczodołach raczej nie planowali rabunku opłatków.

            W nagłym przypływie inwencji kopnął trupa w kolano. Jegomość spojrzał na wielebnego ze zdziwieniem swoim jednym okiem i zachwiał się poważnie, poluzowując uścisk. To wystarczyło, by wyrwać się i ruszyć w stronę drzwi.

            Jednak paskudne zachwianie równowagi, spowodowane nagłym przypływem wina do mózgu, rzuciło Fałszyńskiego na pobliską ławkę, w którą uderzył swoją zauroczoną alkoholem głową. Poczuł jak krew zalewa mu prawe oko. Wstał i pobiegł, uciekając przed trzecim napastnikiem.

Drogę do drzwi zastawiał tylko ów dziwnie znajomy jednoręki bandyta. Wielebny próbował go ominąć, lecz facet z zadziwiającą wręcz zręcznością zagradzał drogę ku drzwiom. Z tyłu z właściwym sobie spokojem nadciągali pozostali. Na dobrą sprawę, biorąc pod uwagę ich sytuację egzystencjalną, dokąd właściwie mieli się spieszyć..?

            I wtedy, w nagłym przypływie świadomości, wielebny przypomniał sobie do połowy zgniłą twarz przeciwnika. Twarzy tych bezczelnych, których trzeba było pochować za darmo, tak szybko się nie zapomina. To ten pijaczyna, który snuł się przed kościołem zbierając na wódkę...

Olśnienie. Wielebny zdał sobie nagle sprawę, że jakimś cudem nadal trzyma w ręku prawie pustą butelkę wina. To mogło być wyjście, jego szansa.

Wyciągnął rękę z butelką i podsunął ją pod nos Spusta.

Chwila wahania - chwycić butelkę, czy wielebnego? Można było odnieść wrażenie, że ten kawał ożywionego mięsa zastanawia się co zrobić. Ale finał mógł być w przypadku Spusta tylko jeden. Z uznaniem niemal kiwnął przegnitą głową na przegnitej szyi i chwycił butelkę ręką, która mu jeszcze pozostała. Podniósł ją do ust i wlał w strzępki ust, które swobodnie zwisały gdzieś w okolicach mocno przerzedzonego uzębienia. Dziwnym trafem wino zaczęło  padać na czerwony dywan u jego stóp. Nieszczęsny Spust nie zauważył pokaźnych rozmiarów dziury w swojej szyi, która to dziura musiała oznaczać ostateczne zerwanie z nałogiem...

Wielebny nie miał jednak zamiaru czekać aż truposz zda sobie sprawę ze swego pośmiertnego, alkoholowego inwalidztwa. Wybiegł na zimną, ciemną przestrzeń i ile sił w nogach począł uciekać w stronę probostwa.

 

 

            Pod delikatesami spokój. Pod neonowym napisem stało czterech chłopaków. Głośno dyskutowali, a rozmowy przerywane były salwami śmiechu.

Najwięcej gadał Dawid Plecha, wysoki blondyn z lekką nadwagą. Z wyrazu jego twarzy można było wywnioskować, że miałby trudności ze zrozumieniem nawet rozmowy o pogodzie, ale w tym środowisku czuł się jak u siebie.

Był u siebie. To było jego miasteczko, jego kumple, on miał tu władzę i dzieciaki w gimnazjum się z nim liczyły. Wyrósł tu i na tutejszym gruncie nauczył się wszystkiego, czym teraz kierował się w życiu. Chociaż nie pytajcie go, co to na przykład było. Mógłby sobie nie poradzić z tak zadanym pytaniem i jeszcze zrobiłby sobie krzywdę. A jeszcze bardziej prawdopodobne, że zrobiłby krzywdę wam.

            Jego ojciec podobno pracował gdzieś w Niemczech, a matka dawały dupy kolegom z sąsiedztwa. Plecha w domu bywał rzadko, więcej czasu spędzał na rynku, pod delikatesami i w paru innych równie pasjonujących miejscach. Wbrew pozorom do szkoły chodzić lubił bardzo. Tam rządził razem ze swoimi kolegami. A gdy miał zły dzień, zawsze mógł odszukać przemykającego pod ścianą Sławka i odreagować.

Kumple, z którymi teraz spędzał czas pod sklepem, pasowali mniej więcej do podobnego schematu. Charczak, Skubański i Źyntek każdy wieczór spędzali na niezwykle płodnych rozmowach pod sklepem wielobranżowym – World Trade Center Wielichamowa.

Było jeszcze paru innych gimnazjalistów w tej grupie niewątpliwie trzymającej władzę, ale nie warto ich nawet wymieniać, bo ich żywot jest bez znaczenia z punktu widzenia poniższej opowieści - jeśli okażą się przydatni, to nie omieszkam o nich wspomnieć.

Właśnie dyskutowali na temat tego, „jaką zabawę mieli jak ten pierdolony Sławek szukał butów po całej szkole”.

-          Prawie ryczał, kurwa, prawie ryczał! – Plecha nie mógł się powstrzymać od pełnego satysfakcji śmiechu. Inni z resztą też nie. Co chwili wybuchali spazmatycznym śmiechem, przerywanym radosnym „kurwa!”.

Świetnie się bawili. Byli z siebie zadowoleni, wzbudzali respekt i mieli duże szanse zrobić wielką kariery w wielichamowskim środowisku. Całe życie mieli przed sobą, to oni byli górą. Byli panami sytuacji.

           

            Wielebny biegł już dobre kilka minut, gdy ujrzał wreszcie z daleka neon delikatesów. Paru chłopaczków siedziało przed wejściem, śmiejąc się głośno. Pobiegł więc w ich stronę. Chciał zacząć krzyczeć, mówić co się stało, ostrzec ich, ostrzec całe miasteczko...

I wtedy nagle przystanął. Obejrzał się za siebie. Nie była tam nikogo. Cztery tajemnicze postaci znikły, roztopiły się we mgle. Szum w głowie wielebnego znów przybierał na sile. Ale strzępy zdrowego rozsądku również nie dawały za wygraną, torując sobie drogę poprzez zamroczony alkoholem i niezwykłymi przeżyciami umysł. „Przecież jestem pijany, co im powiem?”, myślał. „Pomyślą, że przywidziały mi się jakieś białe myszki i wpadłem w panikę! Obciach na całe miasto..” Trudno zaprzeczyć, prawda?

Gdzieś w oddali widział śmiejące się pod sklepem dzieciaki. Jeszcze przez chwilę się wahał, ale nie trwało to długo. Walcząc z własnym ciałem o utrzymanie równowagi powoli przesunął się do cienia i korzystając z jego osłony poszedł szybkim krokiem w stronę probostwa.

            „Może mi się wydawało? Może jestem bardziej pijany niż sądziłem..?” W uspokajaniu swojego sumienia zawsze był dobry. „Ale, Boże, nie pozwól, żeby coś się stało...”

 

 

 

II

 

- Słyszałeś, co się stało..?

- No pewnie, Bogna! Wszyscy o tym mówią...

- Powiedz Bogdan...czy to pewne..?

- Podobno tak. Sam szef mi mówił. Mamy zachować spokój i nie mówić o niczym dzieciakom. A jeśli już trzeba będzie, bo bachory zawsze wszystko wywęszą, to powiedzieć coś o jakimś nieszczęśliwym wypadku i dać wykład o bezpiecznym przechodzeniu przez ulicę.

- Dobra, dobra, ale w mojej klasie jeden też zniknął.... nie wrócił wczoraj na noc... Jego rodzice od rana do mnie wydzwaniali. Matka spanikowana jak nigdy... A niby taka opanowana babka, pani adwokat, cholera jasna....

- To który to..? Sławek? Ten od tego cwaniaka z pałacu...?

- No, właśnie ten. Ostatnio raz już tu byli, przy okazji tej nieszczęsnej afery z butami. No i co, że zrobili mu jakiś głupi kawał raz czy dwa? Wielka mi rzecz! A nie było wcale na tyle zimno, żeby nie mógł sobie raz wrócić do tego swojego pałacyku w laczkach. Tam na pewno ma ciepło...

            Śmiech...

- Też mnie wkurza z tymi swoimi starymi. No i widzisz, niby taka porządna rodzina i dzieciak im spieprzył i do domu na noc nie wraca... Doigrali się..

- No, tylko żeby nie okazało się, że nawiał i zrobił coś głupiego przez te swoje problemy, niby z kolegami. Bo kto wtedy poleci? Wychowawczyni przecież. Ja polecę! Osobiście nic do niego nie miałam, ale po co było się wtrącać w ich sprawy. Dzieciaki się pokłócą, poprzeżywają i za dwa dni im przejdzie... A jeśli nawet nie... Nic nie bierze się z niczego....

Przerwali. Do pokoju nauczycielskiego weszli Zibi i Janek. Pierwszy miał wygląd rasowego górala, chociaż w rzeczywistości pochodził znad morza. Miał jakieś dwa metry wzrostu i wielkiego, pruskiego wąsa. Nie mieszkał tutaj „od zawsze” jak większość z nich. Przyjechał z żoną i dzieciakami parę lat temu i można powiedzieć, że głowę i wąsa miał powyżej poziomu tutejszego światka. Wydawało się, że ma dystans do tego miejsca, a charakterystyczne poczucie humoru jeszcze uwydatniało tę odrębność. Robił to, co do niego należało i nie angażował się w wielichamowskie życie towarzyskie. Uczył niemieckiego, a w wolnym czasie rozwiązywał krzyżówki i oglądał filmy dokumentalne. I już.

Z Jankiem było podobnie, jednak jego korzenie tkwiły w miejscowej ziemi. Urodził się tutaj, mieszkał tutaj, ale w jakiś dziwny sposób również nie był tak zżyty z miejscowym środowiskiem, zwłaszcza nauczycielskim. Od początku polubili się ze Zbyszkiem, a poza tym z niewieloma znajomymi z pracy utrzymywał bliższe kontakty. Był wymagającym nauczycielem wychowania fizycznego, potrafił wychować te dzieciaki. Czasem zdawało mu się, że wychowywanie to kwestia, o której wielu miejscowych pedagogów zdawało się zapominać.

Wchodząc, ukłonił się Bognie Wojtkowskiej i Bogdanowi. Bogdan Bogdanem, ale i tak dla każdego był to po prostu „Kojot”. Uczył muzyki i bez specjalnego skrępowania dawał wyraz swoim pretensjom do całego świata. Najchętniej nie wychylałby rozwichrzonej, czarnej grzywki poza cztery ściany swojego wielichamowskiego domku, jednak trzeba było przecież coś w życiu robić. Podobne, zresztą charakterystyczne w tych stronach podejście, miała Bogna. Nie wychylać się, nie narażać, nie przemęczać i pilnować tylko, żeby przypadkiem nikt nie miał lepiej od ciebie. Wojtkowska była samym centrum wielichamowskiego środowiska małomiasteczkowych nauczycieli. Obytych, bardzo dobrze wykształconych i pewnych swoich racji.

Nigdy nie lubiła Zibiego i Janka. Z wzajemnością zresztą.  Panowie nalali sobie kawy, siadając kilka stolików dalej.

- Spójrz na Bognę, Zbyszek. Blada jak ściana. – Janek nie ukrywał uśmiechu, ale był to bardzo ponury uśmiech - Nie ma się jej co dziwić. Widziała, że Sławek ma problemy. Każdy widział. – westchnął ciężko popijając kawę. To była dla niego trudna sprawa i widać było, że bije się z myślami. - Próbowałem coś z tym zrobić, ale ile można zrobić przez dwie godziny w tygodniu..? Ambitny, dobrze biega, uczy się nieźle... I przy tym trochę zbyt pewny swoich racji. Nie ma się co dziwić, że go nie lubią. Przy mnie jeszcze się trochę hamują, ale nie wiadomo ja traktują chłopaka, gdy nas nie ma. – Spojrzał na nerwowo gestykulującą nieopodal Bognę - Powinna była coś z tym zrobić i oby się nie okazało, że jest za późno, zwłaszcza teraz, kiedy znaleźli te zwłoki. Chryste, co za masakra...

Zibi aż się wzdrygnął. Ta historia przerażała go nie mniej niż Janka, ponieważ miała wydźwięk niejako osobisty. W tej chwili cały ten właściwy jego góralskiej naturze dystans wyparował, pozostawiając na poważnej twarzy tylko ślad niepokoju (sąsiadujący ze smugą kawy na wielkim pruskim wąsie...).

- Nie mów tak nawet – powiedział eliminując kawę dużą niebieską chusteczką – Mój Tomek mógłby się załamać, gdyby coś stało się Sławkowi. Przecież to są najlepsi kumple! Cholera, martwię się o chłopaka...

Przez chwilę siedzieli w ciszy, pogrążeni w myślach. Pokój nauczycielski powoli pustoszał, tylko Kojot z Bogną rozmawiali o czymś przytłumionym głosem.

W końcu Janek odezwał się cicho, nie podnosząc oczu znad filiżanki z napisem „Społem” i wracając jak gdyby nigdy nic do przerwanego rozmyślaniami wątku.

- No właśnie. Śladu po nim nie ma, a podobno wyszedł wczoraj tylko na chwilę się przejść. Tak mówią jego rodzice. Dosyć sympatyczni ludzie... – urwał na chwilę – I jeszcze te zwłoki niedaleko cmentarza. Poszarpane jakieś...! Ciarki mnie przechodzą jak sobie o tym pomyślę. Że też muszę tamtędy jeździć do pracy! – wyprostował się i spojrzał na Zbyszka - No wiesz... Jadę sobie spokojnie od rana, a tu jakiś tłum koło cmentarza... policja, karetka. To wysiadłem zobaczyć co się stało, człowiek jest ciekawski, nie? Ci ostatni to nawet się nie przydali, bo z kobieciny nie było co zbierać. Słyszałem, że wracała od matki późno wieczorem czy coś...

- A kto to właściwie był..?

- No, ta..... Sobańska czy jak tam na nią wołali. Mieszka... mieszkała tam – ruchem dłoni Janek wskazał bliżej nieokreślony kierunek północny - niedaleko żwirowni, kawałek za cmentarzem. No to musiała przechodzić tamtędy, wracając od matki. Szkoda kobiety. Młoda jeszcze, ładna nawet. Dwójkę miała, do szkoły jeszcze nie poszły...

- Cholera, załamać się można. – przygnębienie coraz widoczniej malowało się na twarzach obu mężczyzn - Słyszałem, że policja podejrzewa, że to był jakiś dzik czy inne większe zwierze..

- Nie znam się, ale to musiało być coś naprawdę dużego...

Zbyszek uśmiechnął się niewyraźnie, ale trudno stwierdzić, czy był to uśmiech bardziej posępny czy cyniczny.

- Jeśli tak, to nasi drodzy myśliwi już pewnie polerują strzelby... – celne uwagi były zawsze jego mocną stroną - Nie wyobrażam sobie, żeby Łajewski i Pantera przepuścili taką okazję, zwłaszcza, że jak TO upolują, to nieźle będą mogli na tym zarobić.

- A „zarobić” to przecież dla nich magiczne słowo... – dokończył myśl przyjaciela Janek.

Obaj nerwowo się zaśmiali.

Nerwowa była też atmosfera, panująca w pokoju. Powietrze gęstniało z godziny na godzinę. Tego szarego, mokrego poranka mgła niepokoju i wyczekiwania unosiła się nad całym miasteczkiem.

 

Strzelba lśniła w blasku niewielkiej lampki na biurku burmistrza. Chociaż było dopiero południe, miasto spowite mgłą i grudniowym półmrokiem było ciemne i nieprzyjazne.

W pokoju, jak to w każdym gabinecie osoby na tak zacnym stanowisku, zalegały zaschnięte szklanki po kawie na przemian z plikami dokumentów, niejednokrotnie opatrzonych przez owe szklanki brązowym znakiem jakości. Nad tym wszystkim unosił się biały orzeł i wielki kilim z wyszytą krową na zielonej łączce – symbolem miasteczka.

Jeden z trzech mężczyzn zgromadzonych w pomieszczeniu, nie przerywając polerowania swojej strzelby, zwrócił się do pozostałych:

- Nie można ukrywać, że sytuacja jest poważna i ludzie są delikatnie mówiąc zaniepokojeni. Słyszałem, że jakieś okoliczne babcinki szykują się do egzorcyzmów na cmentarzu.

Śmiech zabrzmiał w pogrążonym w półmroku pokoju. Mężczyźni popijający koniak byli wyraźnie rozluźnieni. Chociaż okoliczności były dość poważne, dla nich była to  także długo oczekiwana okazja.

Pantera, wysoki brunet o lekko wyłupiastych oczach, nie odrywając wzroku od strzelby kontynuował swój monolog:

- Moglibyśmy zabrać się za polowanie nawet dzisiaj po południu, jeśli oczywiście ty, drogi Adasiu, nie  masz jakichś ciekawszych zajęć...

Łajewski pogrążony był w myślach. Takie historie nieczęsto miały miejsce w jego miasteczku. Poza tym jeszcze ten Sławek, szlag by trafił bachora! Jego zniknięcie niepotrzebnie komplikuje sytuację. Ale w żadnym wypadku nie pozwoli tym zepsuć sobie zbliżających się łowów.

Był wysokim mężczyzną o długiej prostokątnej twarzy i małych oczkach. Może w przeszłości był przystojny, ale teraz łysina otoczyła jego dużą głowę, nie dając szans uciekającej młodości.

- Jasne, że z wami pójdę. To dobrze wpłynie na ludzi, jeśli burmistrz przyjdzie im na ratunek – uśmiech i łyk koniaku wykrzywiły jego twarz.

            - No to ustalone. – odezwał się milczący dotychczas starszy mężczyzna. Nazywał się Bulimia i był miejscowym lekarzem. Jego twarz sprawiała wrażenie gniewnej i posępnej i w istocie ludzi, którzy się z nim zetknęli, nigdy nie wprowadzała w błąd odnośnie oceny jej posiadacza. Był to trzon miejscowego koła łowieckiego i jedyny lekarz w Wielichamowie, więc z czystym sumieniem mógł sobie pozwolić na niezadowolenie z wszystkiego i wszystkich – jego pozycja i opinia członka miejscowej elity była zupełnie niezagrożona. Podobnie jak pozostałych obecnych mężczyzn. – Kończcie koniak, bo muszę wracać do przychodni. Spotykamy się w okolicach cmentarza o piątej i spróbujemy znaleźć skurwiela.

            - Jeśli to naprawdę duży okaz, będzie z tego niezła kasa, chociażby ze skóry. Nawet po podziale na trzech. – dodał zamyślony Pantera, pogrążony nadal w przecieraniu szmatką lufy swojej strzelby.

            - No i jeszcze dożywotni status bohatera – dodał ze śmiechem Łajewski. Ta myśl, chociaż pierwotnie prawdopodobnie będąca żartem, przyjemnie połechtała jego wysokourzędniczą próżność.

            Opróżnili kieliszki, wstając jednocześnie. Pantera i Bulimia skinęli głową i wyszli w milczeniu.

            Łajewski został teraz sam, ponownie pogrążając się w myślach.

            - Pani Halinko! – krzyknął w końcu przez uchylone drzwi – Jeszcze jedną kawę proszę...

 

 

III

 

            Maciuś od zawsze grał w piłkę przed blokiem. Czasem zdarzało mu się zaciągnąć jakichś kolegów do zabawy, ale najczęściej sam jak palec odbijał piłkę o szarą ścianę...raz za razem, do jego znudzenia i sąsiadów furii.

            W minionym tygodniu na Manhattanie wysiadło oświetlenie i chociaż awaria została dość sprawnie usunięta, nie dało się naprawić lampy tylko przed jego, Maciusia, blokiem. Szlag by to trafił, myślał jedenastoletni futbolista. Tylko wielka żarówka, zamontowana na ścianie sąsiedniego, pegeerowskiego monstrum, dawała trochę blasku, gdy chciał sobie wieczorami pograć...

Właściwie tylko na to miewał w życiu ochotę. Mówili, że jest trochę nierozgarnięty, ale nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć, iż na tak zwanym Manhattanie nie było zupełnie co robić. Dwa robotnicze bloki na skraju miasteczka, dookoła nich garaże i drewniane szopki, a pomiędzy nimi ławki, na których przesiadują dziewczyny w ciąży. Taka miejscowa plaga...

            A wokół Manhattanu – pola. Samotna wyspa na morzu buraków, rzepaków i jęczmienia czy czegokolwiek innego. Gatunek roślin jest tu nieistotny, poza tym narrator nie dysponuje wiedzą niezbędną do bliższego określenia tak wybitnie interesujących detali. W każdym razie złośliwe określenie wymyślone przez „mieszczuchów” z „centrum”, było nad wyraz trafne. Ale odpowiedź „nowojorczyków”, że „przyganiał kocioł garnkowi”, również nie mijała celu.

            Lecz przecież nie o tym mówiliśmy. Wróćmy więc dla dobra naszej historii do wątku głównego, a w zasadzie do pobocznego... w każdym razie do naszego nieszczęsnego Maciusia.

            Mrok nad Manhattanem zapadł już dawno, a typowa senna mgła ustąpiła miejsca gwałtownemu wiatrowi, któremu najwidoczniej znudziły się okoliczne pola. Nawet nie do końca rozgarnięty Maciuś przeczuwał, że czas już do domu, a podpowiedzi w postaci krzyków matki z okna bloku były wystarczającą zachętą, by wariant powrotu do ciepłego mieszkania wcielić w życie. Jeszcze tylko ostatnie kopnięcie....

            Trzeba przyznać, że jak na swój wiek dzieciak kopał mocno. I tym razem piłka odbiła się od szarej ściany i poszybowała daleko za Maciusia, w okolice starej szopki pana Okiela. Wpadła za starą kupę zgniłych desek i, jak w swym przenikliwym umyśle przewidział Maciej, wtoczyła się do rowu.

            Pobiegł więc ochoczo za nią, krokiem lekkim i entuzjastycznym, co w zwyczaju mają jedenastoletnie dzieciaki. Ale wiatr otoczył go nagle przenikliwym zimnem. Ciemność okolic szopki rozjaśniana była tylko przez nieśmiały kawałek księżyca. Chłopiec poczuł niepokój. W końcu jednak piłka to piłka, więc niepokój nie miał znaczącego wpływu na zachowanie Maciusia.

            Powoli ruszył przed siebie, okrążając szopkę. Młodym wzrokiem próbował przebić się przez otaczającą go ciemność. Wiatr znów zbił go z tropu. Mrok ponownie otoczył nieprzyjemnym chłodem niepokoju. Pod wpływem nieuzasadnionego racjonalnie niepokoju jego umysł powrócił do porannej rozmowie rodziców. O jakiejś pani znalezionej koło cmentarza i o synu jakiegoś „cwaniaka”, który zaginął wczoraj wieczorem. Że może to on ją zabił czy coś...

            Ale reminiscencja nie była zupełnie przypadkowa. Rozmowa rodziców przypomniała się Maciusiowi pod wpływem tego, co zobaczył za szopką.

            W rowie, tak jak przewidział, była piłka. Ale piłkę trzymał siedzący w dole mężczyzna, mrucząc coś pod nosem. Miał na sobie starą marynarkę i podarte spodnie. Poza tym nawet silny, chłodny wiatr nie był w stanie rozwiać odoru, jaki można było wyczuć w pobliżu tajemniczego jegomościa. Siedział w rowie jak gdyby nigdy nic. Dyszał głośno i chrapliwie. Coś było nie tak...

            I wtedy Maciuś doznał olśnienia. Drugiego już w ciągu ostatnich minut, co było dla niego wynikiem niewątpliwie rekordowym.

            - Wuja Andrzej! – krzyknął uradowany – Wróciłeś... wróciłeś z wakacji! A mama mówiła na cmentarzu, że po tej zabawie pożegnalnej tak szybko cię nie zobaczymy!

            Dzieciak podbiegł uradowany do wuja Andrzeja. Pewnie nawet by go przytulił, gdyby nie wspomniany już, specyficzny zapach nieświeżego mięsa. A w momencie, gdy zbliżył się na niewielką już odległość do pana w rowie, kilka dodatkowych szczegółów przesądziło o fakcie, że po dogłębnej analizie wszystkich za i przeciw, Maciuś postanowił wuja Andrzeja nie przytulać.

            Twarz postaci w marynarce przypominała zgniłe mięso. Skóra ledwie naciągnięta na czaszkę odpadała w kilku miejscach. Brakowało jednego oka, a to drugie błędnym, niewidzącym wzrokiem spoglądało na chłopca. Maciuś chciał krzyknąć i zacząć uciekać, ale szok, przerażenie i, o dziwo, sentyment do wuja Andrzeja, nie pozwoliły mu ruszyć się z miejsca. Postać zaczęła ruszać zakrwawioną żuchwą, w której widniało kilka zniszczonych zębów.  Grudki ziemi i mięsa wypadały z ust, gdy domniemany wujaszek próbował wydać z siebie jakiś dźwięk.

            Maciuś zaczął się cofać, co okazało się jednak niebywale trudne w mokrym i  stromym rowie. Tymczasem trup (przyjmijmy te terminologię, skoro wszyscy dobrze wiemy o kogo chodzi) zaczął się powoli podnosić. Piłka potoczyła się po mokrej ziemi. Głośne sapanie przybrało na sile, dobiegając uszu przerażonego dziecka. Chłopiec przebierał nogami, próbując wygrzebać się z rowu, jednak zdawał się tylko niepotrzebnie tracić siły. W końcu, centymetr po centymetrze, zaczął z niego wychodzić. Ciało w marynarce było jednak coraz bliżej. Dzieciak był już prawie koło szopy, gdy trup swoją zimną dłonią chwycił go za nogę. Chłopiec przewrócił się. Zdołał jednak wyrwać się z uścisku półprzytomnego nieboszczyka i z krzykiem kontynuować ucieczkę. Wiatr znów zawiał z niezwykłą mocą i to niewątpliwie uratowało nieszczęsnego piłkarza, bo nagły podmuch zachwiał zwłokami, niemalże wtrącając je znów do rowu.

            Tylko Maciuś jeden wie, dlaczego nie pobiegł z powrotem do domu, czemu nie zawiadomił rodziców i schowanych w ten wietrzny, ponury wieczór w domach mieszkańców Manhattanu. Tylko on jeden mógłby nam odpowiedzieć, dlaczego wybrał drogę ku tak zwanemu „centrum” i do upadłego biegł nią, bełkocząc coś niezrozumiale. Może wynikało to ze starego jak opowieści grozy prawa, że ofiary zawsze uciekają nie tam gdzie trzeba, a może po prostu z tego, że Maciuś do najsprytniejszych nie należał. W każdym razie już niedługo miało się okazać, czy zastygłe w mroźnych ramionach wiatru miasteczko da chłopcu oczekiwane schronienie...

 

 

            Plecha, Charczak, Skubański i Źyntek byli w amoku, pochłonięci doniosłością swej misji. Pozapinani w grube kurtki, z kijami w rękach, szli przez opustoszałe ulice miasteczka. Powoli i dumnie, ale z niewypowiedzianym uczuciem wewnętrznego lęku...

            Uliczki oświetlone mdłym światłem latarni wydawały się opuszczone. Było cicho i nieprzyjemnie, tylko wiatr wyjący w konarach drzew wdzierał się w ich uszy, przypominając o zimnym, grudniowym wieczorze.

            Wydarzenia minionego dnia pobudziły ich chłopięcą wyobraźnię. Widzieli ciało Sobańskiej, słyszeli o zaginięciu Sławka. Cóż, ta druga wiadomość była akurat tym, co chcieliby usłyszeć, lecz żaden z nich nie przyznał się do tego głośno. Jak już niejednokrotnie wspomniane było w trakcie opowiadania tej historii, szczerze nienawidzili tego dzieciaka i jeśli uciekł i nie wróci już do Wielichamowa, to dokonali tego na czym im zależało. Przegonili gnoja z swojego miasta, tak jak ich ojcowie chętnie przegoniliby ojca Sławka. Motywy, podobnie jak całe miasteczko o tej porze roku, spowite było mgłą tajemnicy.

Wielu z nich pracowało u Dużego Henia, który był właścicielem najlepiej w okolicy prosperującego zakładu. Tu się urodził i wychował, by potem wyjechać. Jednak wrócił po wielu latach z żoną i dziećmi. Założył niewielkie gospodarstwo i rok po roku zaczął wychodzić na swoje, rozbudowując firmę. Wiatr zdawał się wiać mu w plecy, a Heniu był przy tym typem człowieka, który potrafił zadbać o swoje interesy i swoje racje. Nie wszystkim się to podobało. I ta jego przeklęta pewność siebie, ta pycha, która mówiła prosto w oczy: „Mi się udaje, więc możecie mnie wszyscy pocałować w dupę”. Ale jak nietrudno się przekonać, nikt go w tę dupę nie całował.

A teraz przyszli panowie miasta, Wielichamowianie, synowie Wielichamowian, kroczyli ulicami miasta z wyznaczonym zadaniem. Bo jeśli jednak nie przegonili Sławka i jeśli to on zabił Sobańską, to właśnie oni go znajdą i wymierzą karę.

A jeśli, mimo wszystko, coś innego zabiło i Sławka i Sobańską... Oni – samozwańczy stróże miasta - będą musieli to  c o ś   wytropić i zniszczyć.

 

Od razu po szkole skrzyknęli się, wzięli kije i napili się wódki z niekończących się zapasów ojca Źyntka - tak dla odwagi. Odurzeni wódką i czekającym ich bohaterstwem ruszyli na spotkanie z przeznaczeniem.

Nim obeszli całe centrum, na Wielichamowo spadł mrok. Teraz zostało im to najgorsze. Ciemne i złowrogie obrzeża miasteczka, gdzie nie było już tyle lamp. Okolice Manhattanu, potem cmentarza....

- A jeśli to nie Sławek, a coś dużego i  agresywnego...? – Skubański pierwszy stracił nad sobą panowanie i ubrał w słowa myśli, które wszystkim chodziły po głowie. Na jego ciemnej twarzy zarośniętej szczeciną, którą chłopcy zwykli nazywać zarostem, malował się strach. Rysy mogły skłaniać ku przypuszczeniu, że jeden z niedalekich przodków musiał pochodzić z Rumunii lub innej Bułgarii.

            - To też go zajebiemy! – warknął Plecha. Był największy z nich, co zdaje się być najodpowiedniejszym określeniem, ponieważ ta „wielkość” wynikała nie tylko ze wzrostu czy siły - raczej z tuszy. Jego twarz w przeciwieństwie do twarzy kolegi, swoim starym zwyczajem nie wyrażała nic. Dzierżył kij mocno prawą ręką i szedł przed siebie kierując się na Manhattan. Za nim reszta.

            Nikt nie chciał z nim dyskutować, jednak strach przed nieznanym był silniejszy niż obawa przed gniewem Plechy.

            - Ale czego my właściwie szukamy, tej? – tym razem był to Charczak, wysoki chudy blondyn, o niemalże białych włosach. Stąd starsi mówili na niego „Albinos”. Jego koledzy nie używali jednak tego określenia ze względu na jego enigmatyczne i trudne do wyjaśnienia znaczenie. – Może pora już wracać do domu. Poza tym nie wiadomo, czy poradzimy sobie z tym... sami. Mamy tylko kije. – Jego głos nie drżał w przeciwieństwie do głosu Skubańskiego, a wypowiedź była odzwierciedleniem chłodnych i racjonalnych kalkulacji.

            Zatrzymali się. Byli teraz na skraju miasta, nagle dziwnie złowrogiego i nieznanego. Przed nimi tylko droga na Manhattan, dalej na północ – cmentarz. Światła Wielichamowa mieli teraz za sobą, a miejsce gdzie stali oświetlał jedynie księżyc - mimowolny, milczący świadek wydarzeń.

            - Kiedyś widziałem taki film, nie...? – nerwową ciszę przerwał Źyntek- „Noc żywych zombie” czy coś.... I tam trupy wstały i pomyślałem, że jak Sobańską koło cmentarza znaleźli, to może to coś takiego to było, jak w tym filmie...

            - Albo wilkołak... – dodał Skubański – też widziałem taki film kiedyś... Ale to tylko film, no nie..?

            Zaśmiał się nerwowo. Za nim inni. Plecha też zwątpił już, czy na pewno chce się pakować w dalsze poszukiwania. Nie mógł się przyznać, ale bał się coraz bardziej patrząc w ciemność, rozciągającą się przed nimi. To mógł nie być młody Sławek, ale coś dużego i  naprawdę niebezpiecznego. Może rzeczywiście trzeba wracać...

            I wtedy usłyszeli kroki. Szybkie, coraz głośniejsze kroki, którym towarzyszył niezrozumiały bełkot... Nadciągający z ciemności...

 

            Matka Maciusia miała już tego dość. Po półgodzinnym czekaniu ze stygnącym obiadem, wkurzyła się niemiłosiernie jak to matki doprowadzone do furii mają w zwyczaju. Wzięła kurtkę i poszła po syna.

            Gdy wyszła przed blok owionął ją lodowaty podmuch wiatru. Jednak zignorowała ostrzeżenie przed czyhającą na nią ciemnością. Ruszyła przed siebie, rozglądając się w poszukiwaniu Maciusia.

            - Zaraz pokaże gówniarzowi, o której się wraca do domu... – syczała pod nosem, rzucając długie wiązanki bluzgów pod adresem chłopca.

            I wtedy usłyszała odległy płacz. Z lewej strony dobiegały ją stłumione odległością kroki i bełkot jej własnego dziecka. Przebijając się przez ciemność ruszyła w tamtą stronę i rzeczywiście, po chwili zobaczyła oddalającego się Maciusia. Biegł bardzo szybko w stronę miasteczka, krzycząc coś z oddali.

            - Maciej! – krzyknęła – Wracaj do cholery!

            Zachowanie dziecka bardziej ją jednak zmartwiło niż zdenerwowało. Poczuła się nieswojo, nie panowała nad sytuacją, a ten zimny wieczór i czerń gęstsza niż zwykle sprawiły, że przez chwilę stała odrętwiała – nie wiedząc czy to niepokój i zdziwienie zachowaniem syna czy nadciągająca fala strachu nie pozwalała jej się ruszyć.

            Ale przecież była matką. Jej zasranym obowiązkiem i naturalną potrzebą było biec za synem, którego teraz ledwie już widziała w bladym świetle odległej latarni. Ruszyła więc w ciemność za Maciusiem.

 

            - Chłopaki, słyszycie to..?!

            - Co to, kurwa jest...?

            - Nie wiem, ale lepiej uciekajmy!!

            - Z której to strony..? Jakiś kwik czy coś? Może to  t o! Jakiś wielki dzik, albo coś...

- Biegnie tu!!

Panika, konsternacja, oczekiwanie...

            - Uderzył mnie! – biegnący stwór wpadł w ciemności na któregoś z chłopaków. Prawie go przewrócił.

            - No to wal go kijem, wal! – pozostali podbiegli i zaczęli bić kijami na oślep, rozcinając nimi ciemność.

            - Aaaaau, ja też dostałem... On nas zabije...!

            Otaczał ich bełkot napastnika, który przemykał między nimi wydając dziwne dźwięki, coś jak szloch. Jednak bojowe i przerażone okrzyki chłopaków zagłuszały wszelkie inne odgłosy, potęgując panikę w ich własnej grupie. Trudno stwierdzić, kto był kim w gęstwinie ciał, zagubionych w ciemności.

            - Mam go, oberwał kijem!

            - Jest tu, bijcie tu...!

            Uderzali we wszelkich możliwych kierunkach, byle tylko odpędzić od siebie przerażające monstrum, by oddalić zagrożenie. Jeden trafiał w drugiego w pogoni za nieuchwytnym przeciwnikiem, atakującym pod osłoną mroku.

            Po chwili jednak, z chaosu walki wyłoniła się zorganizowana grupa mścicieli, która teraz zgodnie biła napastnika, schwytanego w końcu w środek utworzonego kółka. Uderzali kijami w ciemność, słysząc tylko głuchy dźwięk wydobywający się z ciała, leżącego u ich stóp.

            W końcu przestali. Adrenalina niemalże wylewała im się uszami, nie czuli już strachu, choć serca nadal łomotały im w piersiach.

            - Chłopaki, załatwiliśmy go...!

            - Zobacz, co to było...

            - Czemu ja...?

            - Po prostu nachyl się i go wymacaj!

            - A jeśli jeszcze żyje...?

            Znów uderzenie kija, prosto w leżącego napastnika.

            - Nie żyje....

            Skubański pochylił się. Chmury wypłynęły teraz na niebo, zasłaniając nawet bladą poświatę księżyca, która służyła im dotychczas. Wiatr wył nad nimi, towarzysząc w ponurym, nerwowym oczekiwaniu.

            Po chwili znów dobiegł ich cichy szloch.

            - O, Jezu... Jezu... – Skubański zaczął skomleć i zasłaniać się rękoma, które pokryte były teraz wilgotną cieczą. Kij wypadł mu z ręki. – To jakiś dzieciak... zwykły dzieciak...

            Trwało chwilę, nim słowa towarzysza dotarły do nich w swej wstrząsającej treści. Potem przyszło przerażenie – nawet im samym byłoby trudno opisać stan, w którym się znaleźli. Stali tylko nieruchomo w kręgu, który utworzyli wcześniej bijąc kijami leżące teraz nieruchomo dziecko. Wiatr znów wzmagał się, szumiąc im w uszach, drwiąc z nich okrutnie.

           

            Ciszę przerwał głos, wydobywający się z ciemności:

-          Maciuś, to ty...? Nie widzieliście mojego Maćka..?

Kolejne ukłucie strachu, następny wstrząs. Druga fala przerażenia spadła na nich wraz z podmuchem wiatru. Nie był to jednak strach przed obrzydliwością tego, czego się właśnie dopuścili, lecz zwykły, odrażający lęk przed karą, przed potępieniem, przed wyjściem na jaw tego, co się stało.

Na skraju drogi zapadła  m a r t w a cisza. Nawet wiatr ucichł, jakby w oczekiwaniu. Nic nie zakłócało teraz pełnego napięcia oczekiwania, wiszącego w chłodnym, grudniowym powietrzu.

Wydawało im się, że to sen. Że to wszystko wydarzyło się tak szybko i tak niespodziewanie, że nie może być prawdą. A jednak podświadomość mówiła im, że każdy moment, każda chwila była prawdziwa i że przyjdzie im za nią zapłacić. Ich młode życie, w nieświadomości i pysze załamało się - na ich własne życzenie. Nie mieli nawet odwagi płakać, pomijając już fakt, że obecność ciała Maciusia pomiędzy nimi zeszła teraz na dalszy plan. Liczyła się teraz matka chłopca, która przyłapała ich stojących z kijami umazanymi krwią w rękach. Świadek.

Pierwszy ruszył Charczak. Powoli, ale zdecydowanie podszedł do niej. Uniósł kij i, na ile dokładnie mógł to zrobić w ciemności, wymierzył cios w głowę. Głuche uderzenie zwaliło kobietę z nóg. Upadła, jęknąwszy cicho, kilka metrów od swojego synka. Za Charczakiem poszli inni. Każdy uderzeniem swojego bejsbola zacierał ślady, chcąc rozpaczliwie zamknąć ten rozdział w swoim życiu. Trzask pękającej czaszki rozdzierał ciszę.

W końcu odezwał się milczący dotychczas Źyntek:

- Plecha, co teraz...?

Odpowiedziała mu cisza.

- Plecha, co z nimi teraz zrobimy..?!

Nadal nie było żadnego odzewu.

Plechy nie było.

- Gdzie on jest..?

- Nie wiem... Kiedy zniknął..? Był przecież cały czas tutaj...

- Plecha!!

Konsternacja była coraz większa. Stracili nieformalnego przywódcę. Zastanawiali się teraz w panice czy ich kumpel po prostu stchórzył i uciekł, czy może poszedł na nich donieść. W ich głowach kłębiło się teraz prawdopodobnie więcej myśli, niż przez całe ich dotychczasowe życie razem wzięte, wyłączając myśli o seksie. Znów czuli się zagrożeni. Żaden z szesnastoletnich morderców nie wiedział, czy ich kolega był świadkiem wydarzeń, które miały miejsce przy drodze wiodącej na Manhattan, a jeśli tak, to jak to się dla nich skończy.

- A więc, co teraz..?! I co teraz z nimi zrobimy...?!

Po dłuższej chwili milczenia, przerywanej odgłosami ich ciężkich oddechów, pierwszy odezwał się Charczak:

- Ukryjemy ich w parku. – rzekł zdecydowanym tonem, wskazując ledwo widoczne kontury drzew, wyrastające z ciemności nieopodal. - I pójdziemy do domu...

 

 

 

IV

 

            Całkiem niedaleko, niecały kilometr w kierunku północnym, mały zielony dżip zbliżał się do cmentarza. Ten samochód znali wszyscy w mieście. Jeden z tych nieczęsto na drogach spotykanych pojazdów, które myśliwym służyły do polowań. Co weekend od rana przemierzał ulice miasteczka, a w nim jego dumny właściciel – Pantera. Podobno kupił go po okazyjnej cenie i jeszcze zdołał coś utargować. W to nietrudno było uwierzyć. Wielichamowianie znali tego człowieka i wiedzieli, że do pieniędzy zawsze miał żyłkę. Poza prowadzeniem własnego, drobnego biznesu uczył matematyki w wielichamowskim gimnazjum. Liczyć umiał. Nie wszyscy go lubili, ale bez wątpienia wzbudzał pewien szacunek. Poza tym potrafił być dla ludzi miły i przyjazny – miał tę wyuczoną cechę, która pozwala dobrać twarz do rozmówcy, pozornie dawać mu to, czego chce, mówić, co chce usłyszeć. Ale samemu zdobywać faktyczną przewagę.

            Teraz Pantera uruchomił swój pojazd, wybierając się z towarzyszami na polowanie na naprawdę grubego zwierza.

            Razem z Bulimią i Łajewskim wysiadł na skraju miasta, rozpoczynając bohaterski pochód wokół cmentarza i po okolicznych polach. Ze strzelbami w rękach, powoli, w ciszy i skupieniu ruszyli przed siebie, idąc w odstępie kilku metrów jeden od drugiego. Plan był prosty: obejść cmentarz, zobaczyć czy nie dzieje się tam nic podejrzanego, rozejrzeć się po polach i obrać kierunek na niedaleką ambonę, skąd będzie można obserwować okolicę. A zwierzyna pojawi się sama.

 

            Mijała druga godzina na ambonie. I nic. Tylko zimno, wiatr i lekkie przebłyski śniegu. Sto dwadzieścia minut czekania i pilnej obserwacji nie przyniosło jak dotąd efektów.

W szeregi wytrawnych myśliwych zaczęło wkradać się rozluźnienie i przede wszystkim znużenie. Nie było już sensu przesiadywać tam dłużej. Obserwacja spełzła na niczym i przekształciła się w towarzyską rozmowę, przerywaną pociągnięciami z piersiówki. Prym wiódł Pantera, któremu oddać trzeba, że opowiadać potrafił niebywale. Nieważne czy był to dowcip czy historia polowania na stado dzików - słuchacz nigdy nie pozostawał na nią obojętny, niezależnie od tego jak wiele prawdopodobieństwo jej zaistnienia pozostawiało do życzenia.

            I tak było i tym razem.

            - I wtedy oni, wyobraźcie sobie, znajdują ten zamek, który mijali kilka minut wcześniej.... – Pantera zabawiał słuchaczy fabułą jakiegoś tandetnego horroru klasy B, który ostatnio musiał oglądać z żoną, wielką wielbicielką filmów grozy i ludzkich szczęk – stomatologiem z zawodu. – No i otwiera im jakiś dziwny, półłysy lokaj... Ubrany w stare, brudne ciuchy, patrzy na nich wzrokiem szaleńca...

            Nagle Łajewski zerwał się na równe nogi.

            - Słyszeliście to..?

            Pozostali, siedzący w luźnych pozach na podłodze ambony, nie mieli zamiaru przejmować się skrzypieniem, wywołanym zapewne wyjątkowo dziś dokuczliwym wiatrem.

            - Chyba za bardzo udzielił ci się klimat mojej opowieści! – zaśmiał się Pantera. Starczym rechotem zawtórował mu doktor Bulimia.

            Burmistrz jednak upierał się przy swoim.

            - Wyraźnie słyszałem coś w tamtych krzakach. – wskazał ręką pobliskie krzewy, tworzące ciemną plamę dziesięć metrów od ambony.

            Pantera podniósł się powoli i z wyraźnym stęknięciem.

- Jeśli ci to pomorze, to pójdę się tam odlać i przy okazji sprawdzę te twoje odgłosy... – w jego głosie czuć było kpinę. Znał Łajewskiego już bardzo długo i tylko powaga i możliwości jego urzędu sprawiały, że Pantera utrzymywał z nim bliższe kontakty. W rzeczywistości jednak głęboko gardził tym człowiekiem.

Zszedł więc po starej, drewnianej drabinie i skierował się w stronę krzaków. Było zimno i nieprzyjemnie. Niewyraźny sierp księżyca wisiał nad nim, jakby symbolizując czyhające w pobliżu zagrożenie. To był jeden z tych niesamowitych wieczorów, kiedy człowiek podświadomie nie czuje się do końca bezpieczny. Wiatr wściekle omiatał ciało Pantery, gdy ten zanurzał się głęboko w krzaki, rozpinając zmarzniętymi rękoma rozporek.

Strumień z głośnym sykiem uderzył o chłodną ziemię. Myśliwy, znudzony i coraz mniej czujny, pogwizdywał sobie cicho – nieświadomy czającego się tuż obok niebezpieczeństwa.

 

Wielebny cały dzień nie wychodził z domu. Odkąd dowiedział się o tym, co spotkało Sobańską odczuwał coś, co można by określić jako skrzyżowanie wyrzutów sumienia ze strachem – obawą przed wypłynięciem jego tajemnicy na światło dzienne. Co by było, gdyby ktoś dowiedział się, że on – proboszcz parafii, duchowy przewodnik Wielichamowian, mógł zapobiec tragedii i nie zrobił nic z obawy przed ośmieszeniem. Obawy krążyły mu teraz po głowie. Jakby nie patrzeć, jedną duszę mam na sumieniu, myślał. Przypominając sobie o  zaginionym chłopaku, dochodził powoli do wniosku, że może nawet dwie. Może mógłbym zapobiec dalszej rzezi, gdybym przyznał się teraz..? Ludzie może by wybaczyli, może nawet uznaliby za bohatera. W końcu jestem księdzem, a tutaj to wiele znaczy....

Nie, ryzykował zbyt wiele. Dziesięć lat tyrania w tej parafii, wiele konfliktów, sporów, budowania autorytetu i wszystko miało by pójść na marne. Przecież co mógł wtedy zrobić – ta kobieta i tak by zginęła, bo zapewne poszłaby koło cmentarza, nie mając do wyboru innej drogi. To już nie zależało od niego... Usilnie próbował się usprawiedliwić, jednak głęboko w środku coś nie dawało mu spokoju.

Nalał sobie kieliszek wina i usiadł wygodnie w fotelu, w pomieszczeniu, które nazywał swoim gabinetem. Siedział nieruchomo wpatrzony w blade światło lampki. Dookoła niego półki z książkami, parę krzyży – w sumie, typowe kościelne akcesoria... Na ścianie wielki plakat papieża.

Za oknem wył wiatr, obijając o szybę gałęzie pobliskiej lipy. Po ostatnich przeżyciach nic nie byłoby w stanie wypędzić wielebnego z jego przytulnego gniazdka. Bez Boga ani do proga, pomyślał, ale dzisiaj za próg to nawet z Nim nie...

 

Ciepły strumień powoli wygasał. Fantazyjny wzorek, wyżłobiony w śniegu zaczął się zacierać. „Zimno”, pomyślał Pantera. Zapiał rozporek i rozejrzał się po krzakach. Oczywiście niczego tam nie było. Stary tchórz znowu się mylił, stwierdził w duchu. Prawda była taka, że już niedługo sam chciały wystartować w wyborach na burmistrza. Nie musiałby się więcej podlizywać Łajewskiemu. Sytuacja by się odmieniła. Role uległyby zamianie.

Rozmarzył się. Na myśl o takiej perspektywie zupełnie zapomniał, gdzie jest. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w jakiś odległy punkt. Zawiał wiatr. Lodowaty podmuch uderzył go w twarz. Ale wiatr przyniósł ze sobą coś jeszcze.... Smród. Obrzydliwy odór rozkładającego się mięsa.

Pantera automatycznie uruchomił swój instynkt myśliwego. Stał się czujny, wzrokiem przebijając ciemność w poszukiwaniu źródła podejrzanego zapachu. Noc zdawała się być wroga, okolice miasteczka emanowały jakąś złą siłą.

Bzdury, pomyślał. Sam już daję się ponieść...

I wtedy zobaczył cień postaci, która wolnym, rozkołysanym krokiem szła ku niemu, przedzierając się przez krzaki. Uszu myśliwego dobiegł ciężki, charczący oddech. Postać przedzierała się przez chaszcze z coraz większą furią, łamiąc kolejne gałęzie na swojej drodze.

- Kim, do cholery, jesteś...? – to było najbardziej elokwentne zdanie, na jakie w tym momencie stać było osłupiałego Panterę. Co prawda źródło fetoru zdawało się być zlokalizowane, ale myśliwy nie odczuwał z tego powodu satysfakcji. Wręcz przeciwnie, konsternacja rosła.

- Ty tak śmierdzisz...? – sam zdziwiony był tym, co powiedział. Potem, analizując tę sytuację w myślach, nie potrafił sformułować głupszego pytania. Narrator czuje się w obowiązku wyjaśnić, że rozkładające się zombie, przedzierające się przez krzaki w pogoni za ofiarą, nie mają w zwyczaju wdawać się z ową ofiarą w rozmowy o kosmetykach i Pantera powinien był zdawać sobie z tego sprawę.

W każdym razie jakkolwiek zszokowany musiał być myśliwy, zdołał się otrząsnąć z ogarniającego go otępienia, ponieważ zapach zbliżającego się trupa  wbrew pozorom podziałał na jego umysł ożywczo. Odwrócił się na pięcie, uciekając w stronę ambony. Gałęzie wściekle atakowały ciało jego.

I wtedy, gdy ambona zdawała się być blisko, inna postać zastąpiła drogę Panterze. Elegancki trup w marynarce, tylko że bez jednej ręki. Twarz miał umazaną krwią, a zza paznokci wystawały kawałki poszarpanego mięsa. Ale tego już Pantera, ze względu na otaczające go ciemności widzieć nie mógł. Może i dobrze, bo mięso za paznokciami nikogo w położeniu Pantery nie napawałoby optymizmem.

Wiedział, że złamał pierwszą, świętą zasadę każdego myśliwego. „Idąc się odlać, weź ze sobą broń!”, to zdanie jak podmuchy wiatru, wracało do niego w myślach. Trudno znaleźć sytuację, w której łowca jest bardziej bezbronny. Chęć zapanowania  nad uciekającym strumieniem, obie ręce zajęte, chwila odprężenia – i sam staje się ofiarą. Teraz droga powrotna na ambonę okazała się pułapką dla Pantery. Pozostało tylko zawołać:

- Panowie, kurwa, pomocy!!

Pomoc pomocą, ale nie mógł sobie pozwolić na bezczynne czekanie. Jeden zombie zagradzał mu drogę ku ambonie, krzaki były zbyt gęste, by się przez nie szybko przebić. Za sobą słyszał ciężki oddech drugiego napastnika, zbliżającego się z każdą uciekającą sekundą.

Trudno, stwierdził w myślach Pantera, trzeba dać z siebie wszystko.

Mimo przerażenia, które znów paraliżowało jego ruchy, mimo obrzydzenia oryginalnym zapachem tropów, nie mówiąc o zawrotach głowy, wywołanych nadciągającym żwawo do głowy koniakiem, myśliwy zdecydował się na próbę walki.

            Jednoręki napastnik rzucił się na niego z furią, próbując chwycić ofiarę jedyną pozostałą ręką i jednocześnie wgryźć się zębami w świeże mięso myśliwego. Właściwie warto byłoby się zastanowić, dlaczego blokadę wyjścia wataha krwiożerczych zombie zawsze pozostawiała jednorękiemu, połamanemu alkoholikowi... Ale nie oczekujmy od nich zbyt wiele. W końcu każda luka w ich ataku stanowiła wielką szansę dla pozostającego w poważnych tarapatach Pantery.

Teraz udało mu się uprzedzić ruchy przeciwnika i z całej siły, którą dysponowało jego zmarznięte i odrętwiałe ciało uderzył trupa pięścią w klatkę piersiową. Pośród ogarniętych wyciem wiatru krzaków dał się słyszeć przeraźliwy skowyt postaci w marynarce. Gorszy był chyba tylko trzask łamanych żeber, w których zatopiła się ręka Pantery, docierając do wilgotnego, przegnitego wnętrza ciała przeciwnika. Obrzydzenie myśliwego mieszało się ze zdumieniem. Czym prędzej uwolnił dłoń z piersi nieboszczyka, przecinając ją przy tym boleśnie pogruchotanymi żebrami. W zaciśniętej dłoni został jakiś trudny do zidentyfikowania organ, lecz nie zaprzątnęło to głowy Pantery. Szykował się do drugiego ciosu.

Był on jednak zbędny. Trup, kontynuując swój skowyt, osunął się bezwładnie na zmarzniętą ziemię, z trzaskiem łamiąc następnych kilka kości. Nie stanowiło to już dla niego żadnej różnicy. Po swojej własnej śmierci, wygrzebaniu się z grobu i wielokrotnych złamaniach, nie mówiąc już o odurzającym zapachu własnego ciała, Spust osiągnął ten moment, kiedy człowiekowi jest już wszystko jedno.

Drugi napastnik, który zdołał już dotrzeć do broniącego się myśliwego, miał o wiele więcej woli walki. Rzucił się na Panterę od tyłu ze znanym nam skowytem, lecz tym razem w tonacji bojowej. Wdawanie się w kolejną walkę z groźniejszym przeciwnikiem mogło okazać się posunięciem samobójczym. Dlatego też myśliwy ruszył na oślep przez krzaki, nie oglądając się za siebie. Teraz on wydał z siebie głośny, nieartykułowany dźwięk, coś między „Ratunku” a „Gdzie wy ,kurwa, jesteście”.

W końcu dobiegł do skraju krzaków. I wtedy rozległ się huk.

Naprzeciw niego, w odległości dziesięciu metrów, stali Łajewski i Bulimia, z wycelowanymi w krzaki lufami. Obaj byli przerażeni i bez wątpienia zagubieni w całej zaistniałej sytuacji. Szczególnie burmistrz, który stał w osłupieniu, trzęsąc się ze strachu, z dymiącą lufą skierowaną w stronę Pantery.

- Co ty, do cholery, wyrabiasz..?! – krzyknął rozwścieczony myśliwy, który ledwo uniknął śmierci z ręki kolegi– Nie strzelaj do mnie, Idioto! – „Względy dobrych stosunków z władzą tracą na znaczeniu w chwili, gdy władza ze strachu do ciebie strzela”, pomyślał z cynizmem Bulimia, doskonale orientujący się w niewypowiedzianych nigdy antagonizmach między myśliwym a burmistrzem.

Pantera pobieżnie rzucił na siebie okiem. Ku swojemu zdumieniu stwierdził, że nieszczęsny myśliwy go nie trafił. Ale to nie był koniec ich problemów, ponieważ pozostający dotychczas w tyle zombie zbliżał się bezustannie, wściekle machając przed sobą rękoma i pozbawiając się tym samym resztek skóry na kościstych dłoniach.

- Panowie, uciekajmy... – Pantera nie krył irytacji zachowaniem kolegów. Ale to nie był czas na osobiste porachunki.

W kwestii ucieczki Łajewskiemu i Bulimii nie trzeba było dwa razy powtarzać. Gdy rozwścieczony nieboszczyk wyłonił się z krzaków, oni, bez oddania jednego strzału, uciekali na przełaj przez pole w kierunku cmentarza i zaparkowanego tam samochodu.

 

Wielebny, w odróżnieniu od swoich kolegów z elity, siedział nadal rozparty w fotelu, wpatrując się w wiszący na ścianie krzyż. Czasem spotykali się przy kartach, częściej na oficjalnych uroczystościach. Nie było w tym żadnych osobistych sympatii – czysta dyplomacja i interesy. Kieliszek wina wprawił go w refleksyjny nastrój. Myślami powrócił do pytań, które zadawał sobie przez cały ten długi dzień.

„Jaka siła, jakie moce sprawiły, że tamte trupy ożyły?”. Cały jego dotychczasowy system wartości zdawał się lec w gruzach. Nieboszczyki, które nie mogą się doczekać Sądu Ostatecznego odbierają wiarygodność swojemu Stwórcy... Chyba, że w grę wchodzi jakaś inna siła, może to po prostu jakiś eksperyment, jakaś pomyłka, jakieś oszustwo...?

Ale jego strach, to co przeżył, były prawdziwe. Niepokój przed tym, co miało spłynąć na spowite wiatrem Wielichamowo napełniał umysł wielebnego. Może oto właśnie zaczyna się Sąd Ostateczny, myślał Fałszyński. Ale dlaczego to finałowe dzieło zemsty, zniszczenia i prawdziwej, okrutnej sprawiedliwości miało się rozegrać właśnie tutaj, w małym, sennym miasteczku, w zamkniętej społeczności, gdzie każdy tworzy na swój użytek własny dekalog..? A może właśnie dlatego tutaj...

Wielebny nie miał dobrego zdania o mieścinie, mimo że sam był jednym z filarów tworzenia tego swoistego, zindywidualizowanego dekalogu. Umiejętność zasłaniania oczy samemu sobie także bywała przydatna w miejscu, gdzie we mgle można było zatopić wiele grzechów i ułomności.

 - ...Ale na Sądzie Ostatecznym mgła opadnie, a my staniemy naprzeciw siebie, patrząc w oczy jeden drugiemu, wszystko widząc wyraźnie i bez zniekształceń... – stwierdził filozoficznie, oglądając powyginaną rzeczywistość przez  półkoliste szkło kieliszka.

A potem jego wzrok zatrzymał się na otwierających się cicho drzwiach. Koścista ręka delikatnie zamknęła je za sobą, po czym strzepnęła kurz z marynarki, której i tak już nic nie mogło zaszkodzić. Zakrwawione zęby wyłoniły się zza zwisających luźno warg, układających się w upiornym uśmiechu.

 

Panterze dwa razy wypadły z ręki kluczyki, nim zdołał otworzyć drzwi swojego pojazdu. Wszyscy trzej, dysząc ciężko, wskoczyli do samochodu, para prawie natychmiast pokryła szyby małego dżipa.

- Jedź, chłopie. Weź nas stąd... – syczał przez zaciśnięte zęby Bulimia. Pantera mimo wszystko wolał słyszeć doktora z jego uwagami i natrętnym popędzaniem niż całkowicie spanikowanego burmistrza, który odkąd strzelił w stronę kolegi, nie odezwał się ani słowem. Siedział tylko na przednim siedzeniu ze wzrokiem utkwionym w zaparowanej szybie.

Myśliwy przekręcił kluczyk. Samochodzik odpalił bez przeszkód.

 - Co to do cholery było..? – dopytywał się doktor.

- Nie mam pojęcia! Coś jakby rozkładające się, chodzące ciało... – Pantera wyrzucał z siebie słowa jak automat – Trup po prostu, tylko że... żywy – po raz kolejny słowa dziwnie zabrzmiały w jego własnych uszach. Szybko jednak wrócił do rzeczywistości. Wiatr wył za oknem, przez zaparowane okna widać było zarysy nagrobków, wznoszących się nad murek cmentarza. To jest złe miejsce, pomyślał włączając wsteczny bieg. – Jedźmy stąd.

Wyjechał na drogę z piskiem opon. Planował uciec w stronę miasta, ostrzec ludzi przed trupami, przedyskutować dalsze działanie. Myślami był już w miasteczku.

I wtedy bardziej usłyszał niż zobaczył ciemną masę odbijającą się od zderzaka samochodu. Uderzyli w coś. Zahamował gwałtownie, wszystkich pasażerów rzuciło do przodu.

 Znów cisza. Tylko jednostajny pomruk silnika rozbrzmiewał w chłodnym wnętrzu jeepa.

- Co robimy...? – zasyczał z tylniego rzędu Bulimia.

Spojrzeli po sobie. Pantera zdecydował nie wyłączać silnika.

Nasłuchiwali. Ale przez warkot Diesla przebijała się tylko cisza.

 

Wielebny miał już zdecydowanie dość trupów w marynarkach na długi czas. Stąd rezygnacja, z jaką patrzył na postać stojącą naprzeciw fotela. Milczała, chwiejąc się tylko czasem w lewo lub w prawo.

- Nie rezygnujecie tak łatwo... – wydusił z siebie wielebny, bardziej ze znudzeniem w głosie niż ze złością.

            - Właśnie o was myślałem... – ciągnął – Co, resztę elegancików  zostawiłeś za drzwiami? Masz mi chyba sporo do wyjaśnienia, nie uważasz?

            Zdobył się nawet na łyk wina. Przez głowę przebiegła mu dziwna, mrożąca krew w żyłach myśl: „To mój ostatni kieliszek...”

            Trup jak stał tak stał. Przestał się nawet chwiać, tylko nieznacznie przechylił głowę jak niczym dziecko, przyglądające się motylkowi nakłutemu na szpilkę.

            - No więc powiedz mi, przyjacielu... – wielebny uśmiechnął się do siebie na dźwięk swoich słów. – Jak to z wami jest...? Bóg was przysłał, żeby postraszyć owieczki na wielichamowskiej łączce? Czy może macie innego zleceniodawcę...?

            Nieboszczyk przyglądał się wielebnemu martwym wzrokiem, ale wyraz jego rozkładającej się twarzy wyrażał coś w rodzaju zdziwienia.

            Ksiądz uśmiechnął się gorzko:

            - Widzę, że sam się nie orientujesz....

            Wielebnemu wydawało się w tym momencie, że zombie nieznacznie wzruszył ramionami. I wtedy, ni stąd ni zowąd, wypłynęło mu prawe oko, zwisając sobie bezwiednie na nitce nerwu, mniej więcej na wysokości policzka. Nieboszczyka wyraźnie to zawstydziło. Zacharczał, zawył pod nosem i dyskretnie wsunął oko z powrotem do pustego oczodołu, jakby starając się nie przerywać wielebnemu przemowy.

            Obserwując teraz duchownego można by snuć refleksję na temat tego, jak dziwnie ludzie zachowują się czasem w obliczu śmierci. Teraz machnął ręką, zwracając się niemal serdecznie do martwej postaci stojącej przed nim:

            - Nie przejmuj się, każdemu się może zdarzyć. – kontynuował, rozwodząc się na zupełnie w jego aktualnym położeniu nieistotny temat. - Czasem człowiek ma taki katar, że przed ludźmi wstyd, a chusteczki nigdzie... Albo w pociągu się zdrzemnie, budzi się nagle i mu ślina po pysku cieknie, a tam ludzie patrzą! I w lepszej od ciebie kondycji! Gdybym się rozkładał tak jak ty, w ogóle bym nie zwracał na to uwagi...

            Tak, gadanie głupot przychodziło wielebnemu nadzwyczaj łatwo w tych przerażających okolicznościach. Luźny ton rozmowy nie wynikał jednak z opanowania duchownego. Wręcz przeciwnie. Był przerażony, a jego umysł dosyć miał już męczarni, związanych z prześladującymi go trupami, ich ofiarami i niejasnymi założeniami ewentualnego Boskiego planu.

            Zaczął mówić coś do siebie. Roześmiał się nagle i wypluł ostatni łyk wina prosto pod nogi nieboszczyka. Ten z anielską (czy to na pewno dobre określenie..?) cierpliwością przyglądał się niekonwencjonalnemu zachowaniu Fałszyńskiego. W końcu jednak nawet ktoś taki jak on - żywy trup w czarnej, rozpadającej się marynarce, musiał dojść do wniosku, że wielebny zachowuje się  d z i w n i e  i nic ciekawego już dziś nie powie.

            Powoli, bez zbędnego pośpiechu ruszył w stronę księdza. Wtedy wielebny w ostatnim odruchu samozachowawczym na wpół świadomego umysłu zaczął krzyczeć o pomoc i podjął rozpaczliwe próby ucieczki. Lecz nieboszczyk był już przy nim, blokując ewentualną drogę ucieczki. Fałszyński skulił się w fotelu, czekając na cios.

            Jednak przez łzy dojrzał stojący w zasięgu ręki krzyż. Trup złowrogo rozchylił wargi, ukazując resztki zębów, którymi prawdopodobnie zamierzał zagłębić się w ciele bezbronnego człowieka.

            Wielebny nie dawał jednak za wygraną, i biorąc w rozpaczy krzyż do ręki  począł wymachiwać nim przed nieboszczykiem.

            - Siła Chrystusa pokona cię! – jego krzyki słychać było na całym probostwie. -  Siła Chrystusa zniszczy cię...! – z wysiłkiem odtwarzana sekwencja z „Egzorcysty” nie dała specjalnych efektów. Może poza rozbawieniem nieboszczyka, który, jak chyba czytelnik zauważył, był dziś w wyśmienitym nastroju. Nagle zaczął się trząść i z jego krtani wydobył się zniekształcony rechot, który zapewne należy uznać za swoisty rodzaj pośmiertnego śmiechu.

            Nagle nieboszczyk, ze swoim upiornym uśmiechem obrócił głowę o trzysta sześćdziesiąt stopni i znów zarechotał. Niestety efekt został popsuty przez niesforne oko, które po raz drugi już wysunęło się bezczelnie z oczodołu, ale tym razem trup nie zwrócił na to większe uwagi, powtarzając sztuczkę.

            - A więc ty też widziałeś ten film.... – stwierdził z rezygnacją wielebny.

            A była to ostatnia rzecz, którą stwierdził. Po chwili jego czaszka rozpłynęła się w żelaznym uścisku kościstych dłoni.

 

            W samochodzie Pantery było odrobinę mniej wesoło. Powiem więcej: panowało nerwowe milczenie i bezruch, chociaż wszyscy trzej wiedzieli, że coś trzeba zrobić. Wyjścia były dwa: odjechać i przyjąć, że to kolejny zombie stanął im na drodze lub wysiąść, zakładając, że potrącili człowieka.

            - Cholera, coś musimy zrobić... – jęknął rozdrażniony Pantera. To wszystko było ponad jego siły. Jakby w odpowiedzi na dygresję narratora stwierdził: Nie możemy przyjąć, że to jeszcze jeden trup i po prostu odjechać!

            - Kto o tej porze kręciłby się tu po tym, co się wydarzyło rano...? – zauważył Bulimia. – to musiał być jeden z nich i powinniśmy uciekać zanim wstanie i tu przyjdzie...

            - Jesteś lekarzem, na miłość boską! – Pantera czuł, że używa argumentów, które w tym środowisku, a przede wszystkim w tej sytuacji ocierają się o banał.

            Wtedy po raz pierwszy od czasu ucieczki z ambony odezwał się Łajewski. Początkowo cicho i niepewnie, ale z każdym słowem jego głos nabierał pewności i wyrazu:

            - Panowie, czy uważacie, że dobrze by było, gdyby okazało się, że ktoś na moim stanowisku oraz dwóch poważanych mieszkańców miasta po spożyciu pewnej dawki alkoholu przejechało na prostej drodze człowieka..? – zrobił pauzę, zapewne by jego słowa wywarły większe wrażenie. – Nie kłóćmy się czy był żywy czy martwy, gdy go stuknęliśmy, tylko jedźmy. Jeśli to naprawdę był człowiek, kolega Pantera uderzył w niego tak mocno, że i tak nie bylibyśmy w stanie mu pomóc. – Teraz zwrócił się bezpośrednio do Pantery, patrząc na niego pierwszy raz od czasu incydentu z wystrzałem – Jedź!

            Ale samochód nie ruszył. Obaj towarzysze burmistrza byli zszokowani tym, co powiedział. Bulimia zaklął pod nosem swoim starym zwyczajem i czekał na rozwój sytuacji. W Panterze jednak wszystko się gotowało. Miał ochotę uderzyć Łajewskiego, zbluzgać tak, jak to mógł zrobić z każdym ze swoich uczniów. Ale wiedział, że nie może - kiedyś mu to powie, ale jeszcze nie teraz... Zdawał sobie sprawę, że burmistrz nie jest głupi i wie, co robi. Nikt nie udowodniłby mu, że był wtedy z Panterą w samochodzie. Bulimia też o tym wiedział i dlatego milczał. Cała odpowiedzialność spadłaby na właściciela, którego samochód wszyscy dobrze znali. I jeśli ofiara przeżyje lub chociażby ktokolwiek, kto z daleka widział zajście piśnie słówko, on i tylko on poniesie karę.

            - Obaj wiecie, że tylko ja   m u s z ę   to zrobić...   – rzucił przez zęby, otwierając drzwi samochodu. Szczerość, która nigdy nie była mocną stroną Wielichamowian, zaskoczyła obu mężczyzn, którzy zostali w samochodzie. Lecz żaden z nich nie zareagował – wiedzieli, że Pantera ma rację.

            Tymczasem on ponownie wkroczył w zimną, smaganą wiatrem czerń nocy. Nie bał się. Wściekłość i rozgoryczenie dominowały nad strachem.

            Zapiął kurtkę, rozglądając się po okolicy. Chwilę trwało, nim oczy ponownie przywykły do otaczającej go ciemności. Jednak szybko odnalazł to, czego szukał. Ciemny kształt  leżał nieopodal, po prawej stronie zderzaka. Plastik był wgnieciony w miejscu, gdzie nastąpiło uderzenie.

            Myśliwy ostrożnie podszedł do leżącego na ziemi obiektu, lecz nadal nie potrafił określić, co to jest. Postanowił więc zbliżyć się jeszcze trochę do swej przypadkowej ofiary.

            Z ulgą stwierdził, że postać nie ma na sobie charakterystycznej czarnej marynarki, ale inny szczegół przykuł jego uwagę. Wydawało mu się, że nieokreślony kształt leżący przed nim pokryty jest sierścią. Kamień spadł mu z serca, gdy dotarło do niego, że ofiara jest po prostu dużym psem.

            Zaśmiał się do siebie i już miał zawrócić w stronę samochodu, gdy usłyszał warczenie. Kundel w mgnieniu oka podniósł się na łapy i stanął przed myśliwym, wbijając w niego pusty wzrok i szczerząc okrwawione kły. Zdawał się być ogromny. Wtedy Pantera dojrzał wielką ranę na boku zwierzęcia. Jej boki były poszarpane, a ciało w tym miejscu zmiażdżone. „Od potrącenia”, stwierdził myśliwy, mający wprawę w tego rodzaju ocenach. Jednak do układanki nie pasował jeden element. Rana była zaschnięta i zaropiała. Nie mogło jej spowodować uderzenie jego samochodu.

            Pies już  n i e  ż y ł  w momencie potrącenia przez Panterę.

            Kiedy do myśliwego dotarła przerażająca prawda, pies–zombie rzucił się w jego stronę. Skoczył, lecz mężczyzna nie straciwszy przytomności umysłu, zdołał wykonać unik. Dało mu to chwilę czasu by pobiec w stronę samochodu.

            Parę metrów dzielące go od drzwi pokonał nie oglądając się za siebie. Gdy do nich dotarł, z furią szarpnął klamkę i wpadł do auta. W tym samym momencie poczuł jednak ból przeszywający lewą nogę. Pies dopadł go i  boleśnie ugryzł w łydkę. Mężczyzna zawył z bólu, lecz wyrwał się, uderzając w wielki łeb psa drzwiami. Kundel zawył z bólu i puścił nogę myśliwego.

            Wrzucił bieg i mimo bólu pulsującego w rannej nodze, wcisnął pedał gazu i ponownie z piskiem opon ruszył prze siebie na oślep. Przerażeni tą sceną Łajewski i Bulimia nie zadali nawet jednego pytania. Samochód jechał w stronę miasteczka, pozostawiając trupy w mroku nocy.

            Myśliwi nie mieli pojęcia, co robić. Wiedzieli, że trzeba ostrzec całe Wielichamowo, lecz żaden z nich nie miał pomysłu jak to zrobić, by nie wywołać paniki i nie spowodować chaosu.

            W okrytym nocą, ciemnym miasteczku, ludzie siedzieli pochowani w domach. Tajemnice i wydarzenia minionego dnia napawały ich strachem i nieufnością. W Wielichamowie szokujące nowości przyjmowane były niechętnie, a równowaga osnuta senną mgiełką prowincjonalności zdawała się być łatwa do zachwiania. Tego wieczoru mieszkańcy podejrzliwie spoglądali na swoich sąsiadów. A tymczasem kolejne zakrwawione dłonie przebijały się przez wilgotną glebę cmentarza...

 

 

 

V

 

            Można by sądzić, że teraz fala paniki zaleje miasteczko, ludzie rzucą się do ucieczki lub obrony swojego świetnego miasta i tak czy inaczej będzie krwawo. Że piski kobiet i płacz dzieci wypełnią chłodne, zimowe powietrze, a ta przydługawa opowieść nabierze w końcu barw i rozbudzi znudzonego czytelnika. Bohaterskie czyny przysłonią siłę zła, a niewytłumaczalna plaga żywych trupów zniknie tak nagle jak się pojawiła, ku pokrzepieniu serc wielichamowskich synów i córek i twojego, drogi czytelniku.

            Lecz rzeczywistość pokazała, że w miejscu, o którym piszemy, opowieści grozy toczą się innym trybem.

            Miasteczko nadal zatopione było w nerwowej atmosferze grudniowej nocy, ale trudno od racjonalnej społeczności Wielichamowian oczekiwać, że słysząc o nadchodzących żywych trupach, chwycą za broń i jak jeden mąż staną do walki z najeźdźcami. Ulice nadal były puste i ciche. Nawet wiatr ustał, pozwalając wiecznej mgle powrócić do jej sennego, mrocznego królestwa. Sąsiad sąsiadowi z krwawym błyskiem w oku spoglądał w okno, lecz nikt nie spodziewał się, że zagłada czai się na cmentarzu i stamtąd spłynie na nieświadome niczego miasteczko.

            Czasem jakaś otulona w ciepłą kurtkę postać przemknie między budynkami, wędrując na spotkanie drugiej postaci w celach jakże istotnych dla bezpieczeństwa tutejszej społeczności. Bowiem egzystencja i system informacyjny miasteczka od niepamiętnych czasów opierały się na plotkach i właśnie tą drogą już wkrótce miała się rozejść wieść o nadciągającym niebezpieczeństwie.

            Wojtkowska i Menelowa, dwie zacne panie profesor, z których jedną mieliśmy przyjemność poznać, stały teraz na chodniku, niedaleko kościoła. Wiatr osłabł i przyjemna mgła, w której każdy mieszkaniec czuł się jak w swoim żywiole, oplotła obie kobiety miękkim puchem konspiracji.

            - No to jak, Kasiu, jakieś wieści...? – Wojtkowska, osobiście przecież dotknięta tragedią Sławka, była żywo zainteresowana wynikami poszukiwań. Rodzice i najbliżsi  koledzy już od rana szukali chłopaka, lecz bez większych rezultatów. – Znaleźli go..?

            Menelowa była wysoką, szczupłą kobietą z długim nosem i nawet niebrzydkim uśmiechem. Ale ludziom, którzy się z nią stykali, wydawała się zimna i wyniosła. Wojtkowska spotykała się z nią, ponieważ ich natury były podobne, obie bardzo zainteresowane były życiem i sprawami miasteczka. Ale w gruncie rzeczy nie lubiły się. Menelowa uważała koleżankę za „wścibską ropuchę”, co nikogo nie obrażając, miało swoją genezę w nieszczególnej urodzie Bogny. Ta z kolei często określała Krysię jako „zimną sukę” i każdy w miarę zorientowany w miejscowych realiach obywatel wiedział, kto, kogo i gdzie „zimną suką” zowie. Każdy z wyjątkiem samej zainteresowanej, co było wynikiem wyjątkowego sprytu mieszkańców i ich wspomnianego talentu do konspiracji. Przy nich agenci Mosadu to banda rozbrykanych chłopców bawiących się w głuchy telefon.

            - Niestety nie mam dobrych wieści, Kochanie... – stwierdziła najczulej jak umiała Menelowa. Satysfakcja była podwójna, bo nie dość, że nie darzyła sympatią Wojtkowskiej, to szczerze nie lubiła Sławka, ze względu na stare z Dużym Tadziem. – Nie mogą go nigdzie znaleźć, a policja nie może nic zrobić nim nie minie czterdzieści osiem godzin od momentu zaginięcia.

            Wojtkowska czuła się wyjątkowo niepewnie. Drżącym głosem kontynuowała temat:

            - Sądzisz, że sobie coś zrobił..? Twój syn go zna, może coś słyszał..?

            Menelowa ze zbolałą miną pokiwała głową.

            - Owszem Adrian znał go, ale podobno nikt nic nie słyszał. Jest równie zszokowany jak inni koledzy.... – owszem, Adriana zdziwiło zniknięcie Sławka, ale jeśli pamiętacie go z początku opowieści to pewnie zdajecie sobie sprawę, że chłopiec nie robił z tego tragedii...

            Wojtkowska wtuliła się w swój fioletowy płaszczyk z białym puchem wokół kołnierza, spoglądając przenikliwie na koleżankę. W myślach dobierała słowa wiedząc, że dobrze sformułowana i rozsiana plotka, mogła mieć duży wpływ na to, co ludzie będą myśleć o Sławku.

            - Myślisz, Skarbie, że to on mógł to zrobić z biedną Sobańską...? – zapytała cicho, jakby uważając, by nikt pośrodku opustoszałej ulicy nie usłyszał jej słów.

            Katarzyna może i lubiła poplotkować, ale to wydało jej się przesadą. Co innego obgadać trochę dzieciaka i jego rodziców, a co innego robić z niego mordercę-psychopatę...

- Nie sądzę, Bogna... – rzekła powoli, z właściwym sobie rozmachem kręcąc głową. –  Przecież to był jeszcze dzieciak! – patrząc na zbitą z tropu Wojtkowską doszła do wniosku, że „odrobina reprymendy nie zaszkodzi tej zbłąkanej duszy”, po czym dodała:

- No wiesz..!?

Plan Wojtkowskiej wziął w łeb. Jej rozumowanie było jasne i logiczne: skoro nie da się zrobić z dzieciaka małego potwora, to ludzie na pewno stwierdzą, że to wina rodziców i nauczycieli (czyt. wychowawcy), że dzieciak uciekł lub, co gorsza, zabił się gdzieś w parku. Rodziców Sławka, jak powszechnie wiadomo, i tak niewiele osób darzyło sympatią, ale teraz na czarnej liście miałaby się znaleźć również ona – Wojtkowska!

Cóż, sytuacja nauczycielki wydawała się pogarszać z każdą chwilą. I właśnie wtedy, gdy ciemne myśli z impetem krążyły po dużej głowie pokrytej gęstwiną czarnych włosów, nadeszła niespodziewana pomoc od strony kościoła. Czyżby dar Boży...?

 

W starym garażu siedziało trzech chłopaków. Pomieszczenie tonęło w kurzu i odpadającym tynku. W kątach porozrzucane były stare przewody i narzędzia, a ściany wskazywały na wielokrotne, nieudolne próby malowania. Unosił się tam gęsty dym papierosowy, tworząc psychodeliczne wzorki na tle mocnego światła, sączącego się z łysej żarówki, swobodnie zwisającej z sufitu.

To tutaj odbywały się próby miejscowego zespołu metalowego. Ale narrator ma wątpliwości czy na pewno można owe spotkania ochrzcić mianem prób. W każdym razie spotykali się w starym warsztacie wokalisty, Darka i tam spędzali ciągnące się w nieskończoność wielichamowskie godziny. Przy piwie, papierosach i muzyce gadali o imprezach, piciu i o „syfnym miasteczku, w którym przyszło im żyć”. Wszyscy obowiązkowo ubrani byli na czarno i mieli długie włosy, poza perkusistą, którego wszyscy nazywali Marko. Moda na „brudów” dotarła widać nawet tu i miejscowa „bohema” miała się całkiem dobrze. Byli zbieraniną pseudobuntowników, w różnym stopniu zaangażowanych – od idealistów i „brudów z powołania”, do zwykłych pozerów, którzy lubili dużo pić i nosić czarne ciuchy. Jednak granica była bardzo płynna. Za cechę charakterystyczną tych ludzi można chyba uznać ich niechęć do Wielichamowa i usilne próby wydostania się z miasteczka, związania się z jakimś innym środowiskiem. Skutki były różne, może ze względu na przewagę słów nad faktycznymi działaniami, a może dlatego, że nigdzie nie słuchało się gniewnej i ciężkiej muzyki tak, jak w gniewnym miasteczku i jego ciężkim powietrzu.

Jednak jakkolwiek wielka była by ochota narratora na rozwodzenie się nad miejscowym folklorem, naszą opowieść należy skierować z powrotem na właściwe tory.

Otóż właśnie wtedy, gdy kończyło się pierwsze piwo i fundamentalne pytania: „czy dzisiaj w ogóle gramy?” i „kto skoczy po fajki?” miały zostać uroczyście postawione, uszu chłopaków dobiegły kroki kogoś, kto najwyraźniej zbliżał się do garażu.

            Jeśli macie chwilowo dość wszelkiego rodzaju tropów i psów-zombie, zapewne uraduje was fakt, że były to kroki Tomka. Chłopak wracał właśnie z całodniowych, bezowocnych poszukiwań Sławka.

Znali się od dawna, jeśli nie od zawsze. Poza faktem, że ojciec Tomka uczył zaginionego chłopaka, łączyły ich zainteresowania i obaj mieli na siebie całkiem duży wpływ. Kiedy Sławek był nerwowy i robił się nieprzyjemny, a zdarzało się to nierzadko, Tomek rzucał jakiś zabawny tekst i napięcie opadało. I odwrotnie, kiedy sam rzucał kurwami na prawo i lewo, bo na przykład miał dosyć szkoły, Sławek potrafił poprawić mu humor i skierować jego myśli na inne tory. Jednym słowem, dobrze się ze sobą czuli i przez te wszystkie młode lata byli ze sobą dosyć blisko. W końcu obaj poprzez muzykę wmieszali się w środowisko brudów, lecz nigdy do końca. Sławek przez krótki czas grał nawet w zespole Darka na gitarze, jednak na dłuższą metę nic z tego nie wyszło ze względu na jego rodziców. Zawsze byli trochę z boku – częściowo z przymusu, częściowo z wyboru.

Dla Tomka był to fatalny dzień, całodniowe poszukiwania z rodziną i innymi znajomymi przyjaciela nie przyniosły żadnych efektów. Szedł właśnie do chłopaków na piwo, posiedzieć i odpocząć,  kiedy dowiedział się o tym, co dzieje się w mieście. Trudno było w to wszystko uwierzyć... chociaż po tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, gotów był  uwierzyć we wszystko. Pobiegł więc w stronę garażu Darka, by przekazać chłopakom wieści.

Wpadł do zadymionego pomieszczenia w momencie, kiedy Darek i tak zwany Sajmon otwierali drugie piwo.

- Panowie, nie uwierzycie... – wydusił od drzwi.

Wszyscy trzej spojrzeli na niego z właściwym sobie spokojem. W pierwszej chwili nie mieli zamiaru robić sobie wiele ze słów Tomka.

- Znaleźliście coś...? – Darek zapytał z czystej kurtuazji leniwym głosem. Był z nich najstarszy. Dobrze grał na gitarze i potrafił być sympatyczny, ale należał do tego rodzaju ludzi, którym najczęściej było wszystko jedno. Angażował się tylko w to, na czym jemu samego zależało i trudno go było zmusić do czegoś, czego sam nie chciał , a czasem nawet umawiać z nim nie było warto.

- Nie... – Tomek rzucił krótko, bo przecież nie to miało być tematem jego wypowiedzi – Skupcie się, chłopaki...

Urwał, by jego słowa postawiły siedzących na podłodze muzyków w stan gotowości.

- Podobno coś zabiło proboszcza...

Chłopacy ożywili się nieco i słuchali czując, że to nie będzie koniec wiadomości. I mieli racje, bo Tomek ciągnął dalej:

- I najciekawsze w tym jest to , że zrobił to podobno jakiś ożywiony trup! Zombie jakiś czy coś...

Ta informacja wydała się chłopakom co najmniej dziwna. Pierwszym odruchem było bardziej zaciekawienie i wesołość niż strach, co było oczywiste w tych okolicznościach.

Darek roześmiał się głośno:

- Kto ci to mówił..? Może ukazał ci się Freddy Kruger, żebyś ostrzegł całe miasto..?

- A może miał maskę i gonił Jammie Lee Curtis..? – dorzucił Sajmon. Wydawało się, że zespół ma prawdziwy ubaw, ale Tomek był przygotowany na taką reakcję:

- Mówiła to katechetka, Bagienna... Cała spanikowana biegła po ulicy i krzyczała coś o Sądzie Ostatecznym. To podobno ona znalazła ciało i widziała tego trupa.

Początkowo ledwo widoczny, potem coraz wyraźniejszy cień niepokoju malował się na twarzach chłopaków. Informacje z takiego źródła wydawały się być bardziej wiarygodne. Panująca wokół cisza potęgowała dziwne wrażenie, które ogarnęło naraz chłopaków. Otaczająca garaż ciemność zdała im się dziwnie złowroga, gdy zdali sobie z niej sprawę. Wiedzieli, że po całym dniu spędzonym na poszukiwaniach przyjaciela, Tomek nie żartowałby sobie z całej tej dziwnej sytuacji. Ale mimo wszystko perkusiście – Marko, na którego zawsze można było liczyć w kwestii powiedzenia czegoś nieodpowiedniego w nieodpowiednim momencie, rzucił w stronę Tomka najinteligentniejszy komentarz na jaki w tej chwili było go stać:

- Pierdolisz...!

Tomek nawet nie zwrócił na niego uwagi.

- To jeszcze nie wszystko. Jak biegłem tutaj, przyjechali, Bulimia, Łajewski i Pantera i zaczęli coś ludziom opowiadać, że cała banda jakichś dziwnych stworzeń się do nas zbliża. – przerwał, żeby nabrać oddechu – Wiadomość już się rozchodzi. – Po chwili dodał ściszonym głosem - Jak zawsze zresztą w tym pierdolonym miasteczku...

            Chłopacy wstali i spojrzeli po sobie. Pierwszy odezwał się Darek:

            - Bagiennej mogło coś odbić od tego patrzenia na krzyże, ale tamci by raczej jaj sobie nie robili...

            Na jego twarzy, częściowo zasłoniętej gęstwiną jasnych włosów w stylu Kurta Cobeina, nagle pojawił się dziwny, paranoiczny uśmiech:

            - Skoro nasz Pan wysłał do Wielichamowa swoich aniołów, to jego wierni słudzy muszą ich grzecznie przywitać!

            Wszyscy trzej muzycy wyszli ochoczo na dźwięk tych słów i pobiegli w stronę centralnej części miasteczka.

            Tomek został sam, co najmniej zaskoczony. Rozejrzał się po pokoju. Dym już opadał, pomieszczenie nabrało wyglądu opuszczonej, gangsterskiej kryjówki, jak warsztat samochodowy na odludziu w „Wielkim Śnie”. Twarz chłopca natrafiła teraz na duży krzyż, wiszący do góry nogami na białej ścianie.

            „Sataniści..?”, pomyślał rozbawiony, ale jego mina wyrażała głębokie politowanie. „Czego my tutaj nie mamy...?”

 

            Rzeczywiście Wielichamowo zdawało się mieć wszystko. Nie brakowało też nawiedzonej katechetki. Młodej, ładnej i zupełnie poświęconej Bogu, sprawie i czemu tam jeszcze można się było poświęcić.

            I właśnie tę biedną owieczkę spotkała wątpliwa przyjemność oglądania całego zajścia, które skończyło się zmasakrowaniem głowy wielebnego Fałszyńskiego. Katechetka była zszokowana, przerażona i problemy z systemem wartości zdawały się jej najmniejszym zmartwieniem, gdy biegła przez miasteczko wołając coś o chodzącym zmarłym i biednym proboszczu.

            Tak biegnąc napotkała Menelową i Wojtkowską, które znalazły się w opisanym wcześniej martwym punkcie rozmowy. Obie nie wiedziały jak dalej popchnąć ją na właściwe tory, a największy z tym kłopot miała Bogna, która owe tory miała już ułożone pod warstwą czarnych włosów, ale niestety jak dotąd nic nie sprzyjało jej zamiarom.

            Nie należała jednak do ludzi, którzy nie wykorzystują nadarzających się okazji. Kiedy Bagienna opowiedziała, a raczej wykrzyczała i wysapała z grubsza to, czego była świadkiem,  Wojtkowska szybciej od Menelowej otrząsnęła się z szoku i prosto z mostu rzuciła pytanie, które zaskoczyło nawet wystraszoną katechetkę, a w tych okolicznościach mało co było w stanie ją jeszcze zaskoczyć:

- Czy to mógł być ten biedny Sławek..?

Bagienna spojrzała zdezorientowana w bliżej nie określonym kierunku, jakby tam szukając odpowiedzi. Jej wzrok, ciągle jeszcze pełen lęku nie, mógł znaleźć dla siebie punktu zaczepienia.

Zaskoczona pytaniem dziewczyna zaczęła odpowiadać niepewnie:

- Właściwie nie jestem pewna, stał do mnie tyłem.... – zawahała się i jakby chcąc zrobić nauczycielce przyjemność szybko dodała – Ale wzrost by się chyba zgadzał.

W oczach Wojtkowskiej pojawił się ledwo widoczny błysk. Powoli wychodziła na swoje i znów zaczynała czuć się pewniej.

Menelowa cały czas zdawała się być nie przekonana:

- Sądzisz, że to naprawdę mógł być on...? – zbita z tropu zapytała Bognę.

- No a kto..? – Wojtkowska zręcznie udawała urażoną – Przecież nie żywy trup... – zaśmiała się, ukazując żółte zęby w krzywym uśmiechu skierowanym w stronę Bagiennej.

Ta starała się jeszcze bronić swojej pozycji:

- On na pewno nie żył, jak Boga kocham!

Wojtkowska teraz już zupełnie wczuła się w rolę.

- Nie mieszaj w to Boga, dziecko... – rzekła pouczającym tonem prowincjonalnej dewotki.

- Ale jego głowa kręciła się wokół szyi! Tylko, że za szybko, żeby twarz rozpoznać - katechetka mimo, że głos się jej załamywał nie dawała za wygraną – I to było takie straszne.... i... i w ogóle...!

Rozpłakała się, chowając twarz w zmarzniętych dłoniach. Menelowa objęła ją ramieniem i przytuliła do siebie.

Wojtkowska jednak była już myślami gdzieś indziej. Świadczył o tym uśmiech, odmalowujący się na jej okrągłej twarz, gdzieś powyżej drugiego podbródka.

- Gdy będąc małym stwierdził, że nie lubi swojego misia wiedziałam, że to nie jest dobry dzieciak...

Pozostałe kobiety nie miały sił ani nawet podstaw by oponować. Obie miały pustkę w głowie, choć każda nieco inną. Może to rzeczywiście on to zrobił, myślały. Taki był nerwowy... Może dlatego go nie lubili...

Wojtkowska była już spokojniejsza. Zdawała się być bezpieczna, a w każdym razie bezpieczniejsza.  Teraz wystarczy rozpowiedzieć, jak to „podobno” zaginiony Sławek zabił wielebnego. W zamieszaniu nikt nie będzie pamiętał, od kogo wyszła cała ta plotka, a jeśli sprawę odpowiednio się naświetli, ludziom będzie bardziej żal Wojtkowskiej niż tego całego niezrównoważonego bachora. Czyż ten plan nie jest doskonały, myślała nauczycielka. Nie mogła wyjść z podziwu dla samej siebie.

Niestety profesor Wojtkowska, w całej swojej mądrości nie znała jednej, podstawowej zasady każdego horroru. Mówi ona, że osoba, która twierdzi najdziwniejsze rzeczy i wydaje się być najbardziej niezrównoważona najczęściej ma rację i jej właśnie powinno się słuchać. Teraz jednak, w chwili swojego triumfu, Wojtkowska nie miała zamiaru słuchać roztrzęsionej Basi Bagiennej. My, drogi czytelniku, wiemy już, ze skutki lekceważenia przestróg mogą być fatalne. Na pocieszenie, uchylając rąbka tajemnicy, narrator może jednak wyznać, że Wojtkowska będzie miała okazję zapoznać się z tą świętą zasadą. Tylko czy wtedy nie będzie już za późno...?

Mgła coraz gęstszym płaszczem otulała miasteczko, jakby wprowadzając bezbronnych, nieświadomych mieszkańców w noc. Fala zła nadciągała od strony rozkopanych grobów.

 

 

VI

 

            Pierwsze wątpliwości zostały zasiane; nerwowe dotychczas, lecz pogrążone w letargu  miasteczko zaczęło wracać do życia o niezwykłej dla siebie porze – dochodziła już dziesiąta.

            Wojtkowska z Menelową ruszyły na południe i spełniając swoją szlachetną misję informowały znajomych o grożącym im niebezpieczeństwie. Nie mówiły wprost kto je stanowił, ponieważ „nic nie było pewne”, a przecież „nikt nie zamierzał nikogo bezpodstawnie oskarżać”.  Czasem zdarzał się ktoś ciekawski, chcący poznać więcej szczegółów. Wtedy zgodnie twierdziły, że „podobno to ten zaginiony Sławek..”. Cóż... do ciekawskich, chcących wiedzieć, kto czyha na ich życie można z czystym sumieniem zaliczyć dziewięćdziesiąt procent osób, z którymi rozmawiały. Jednak nie odmawiajmy im złych intencji – lepiej od nich samych wiemy przecież,  jak bardzo niebezpieczeństwo było realne.

            Od strony północnej, w tym tak zwanym międzyczasie, (który zdaniem pewniej polonistki z Wielichamowa – Anny Majak, w ogóle nie istnieje), do miasteczka przyjechali niedoszli myśliwi, z równie szlachetnym zamiarem ostrzeżenia mieszkańców.

            Jednak tu właśnie pojawiał się problem, a nawet dwa. Można je ująć w dwa proste pytania: „co im powiedzieć...?” i „jak im powiedzieć...?”. I trzeba przyznać, że Łajewski, Pantera i Bulimia byli w kropce.

            Mgła coraz drastyczniej zmniejszała widoczność, potęgując natomiast uczucie strachu i samotności. Wszyscy trzej mężczyźni byli równie przerażeni. Może z wyjątkiem Pantery, co jednak nie wynikało z jego odwagi. W trudny do określenia sposób ta ciemność i duszna aura unosząca się nad miasteczkiem zaczynała mu odpowiadać. Nawet nie czuł już rany na nodze. Ugryzienie okazało się dość płytkie. Pantera czuł się nadzwyczaj dobrze.

            Zatrzymali się koło kościoła, w centralnym punkcie miasteczka. Kilku osobom, które znajdowały się w ich zasięgu przekazali relację z wydarzeń. Wśród nich był właśnie Tomek, w tym momencie najlepiej poinformowana osoba w miasteczku. Jednak to wciąż było za mało. Trzeba było zwołać całe Wielichamowo w jedno miejsce i przygotować się do obrony lub chociaż przedstawić zagrożenie. Szok i zagubienie mężczyzn sprawiło, że nadal nie potrafili się zorganizować i stali w miejscu, podczas gdy czas nieubłaganie uciekał.

            - No, dobra... – powiedział wreszcie Bulimia - Pójdziecie każdy inną z głównych ulic i będziecie chodzić po domach, ostrzegając ludzi. Ja przejdę w stronę probostwa i też spróbuję powiadomić jak najwięcej osób.

            Obu mężczyzną wyraźnie nie odpowiadał ten wariant. W końcu nie oni byli od chodzenia po domach – zawsze od tego byli inni.

            - Dlaczego my..?  - oponował Łajewski, gestykulując z rozmachem. - Nie możemy kogoś znaleźć kto pójdzie..?

            - Nie mamy już na to czasu! – warknął Bulimia.

            - Jeśli nie zrobimy tego sami, będzie znacznie więcej ofiar... – powiedział pod nosem Pantera, wpatrzony w jakiś punkt daleko we mgle. To co powiedział miało sens, ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że mówienie o ofiarach sprawiało mu wyraźną przyjemność. Blady uśmiech przemknął po jego twarzy – Trupy będą miały co jeść...

            Dla obu pozostałych mężczyzn słowa te zabrzmiały dziwnie złowrogo, ale nie zwrócili na nie większej uwagi, bo właśnie zobaczyli biegnących po ulicy młodych chłopaków. Prawie wszyscy mieli długie włosy, a każdy, bez wyjątku ubrany był na czarno. Podążali w stronę cmentarza.

            Pantera, z którego twarzy nawet na chwilę nie zniknął złowrogi uśmiech, spojrzał na nich spode łba.

            - Chłopcy, nie szedłbym tam na waszym miejscu... – powiedział powoli i głośno. Jego słowa odbiły się przerażającym echem w głuchej ciszy, która ich otaczała.

            Grupka zatrzymała się i dało się słyszeć jakieś szepty. W końcu z gęstej plamy czarnych bluz z napisem Metallica wyłonił się Darek:

            - Idziemy powitać naszego Pana – rzekł z wyraźnie pijackim akcentem w głosie. Cała grupka falowała niewyraźnie we mgle, z czego można było wywnioskować stan wskazujący na grupowe spożycie alkoholu. Jednak debata na temat alkoholizmu wśród wielichamowskiej młodzieży była ostatnią rzeczą, która przychodziła im do głowy. Nie wymagało detektywistycznego geniuszu domyślenie się, że „powitanie Pana” miało mieć niewiele wspólnego ze zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia i kolędą „Pójdźmy wszyscy do stajenki”. Ani lekarz, ani burmistrz, ani dziwnie zadowolony z siebie matematyk nie wiedzieli jak zareagować na niejasną i co najmniej  podejrzaną deklarację młodego Darka.

            Trzeba też zauważyć, że chłopacy, którym wypity alkohol dopiero teraz uderzył do młodych głów, mieli podobne pojęcie o celu wyprawy co myśliwi. Jak w tak krótkim czasu udało się skrzyknąć tak liczną grupę pozostaje zagadką po dziś dzień. Skoro jednak „szykowała się niezła jazda”, jak to zachęcająco ujął Darek, nie mogło ich tam zabraknąć.

Nim ktokolwiek zdążył coś dodać grupa chłopaków w czerni szybkim krokiem ruszyła w stronę cmentarza.

            Narrator czuje się w tym momencie w obowiązku wyjaśnić, iż ich wyprawa mało miała wspólnego z jakimkolwiek satanizmem i gdyby przodownik Darek chociaż przez chwilę się nad tym zastanowił, zapewne też doszedłby do takiego wniosku, pozostając w garażu i dalej w spokoju sącząc piwo. Jednak podobnie jak wcześniej ich rówieśnicy spod delikatesów, o których z resztą wyrażali się zawsze z najwyższą pogardą, byli bardzo młodzi i wszelka sensacja, jaka miała miejsce w sennym zwykle Wielichamowie, nadmiernie rozpalała ich wyobraźnię. Chcieli w tym uczestniczyć, cokolwiek mogło to być. Traktowali to jak corocznie obchodzone w miasteczku Święto Grzyba – zawsze jakaś atrakcja i okazja, by wypić więcej niż zwykle. Po dodaniu do tego niesamowitych doniesień Tomka i satanistycznej otoczki, która często towarzyszyła muzykom z jakimi się utożsamiali, wyprawa na cmentarz była jak znalazł w nudny, mglisty wieczór.

            Mężczyźni stojący teraz na głównym skrzyżowaniu Wielichamowa patrzyli, jak chłopcy znikają w gęstej mgle. Tylko słabe światło latarni rozjaśniało drogę, którą kierowali się w stronę cmentarza.

Z tego miejsca prowadziła tam tylko jedna ulica. Teraz zamroczona mgłą, stanowiła długi tunel, na którego skraju majaczyła ciemność. W niesamowitej i dusznej aurze wieczoru można było odnieść wrażenie, że zbliża się od strony cmentarza, pełza między latarniami, niepostrzeżenie obejmując ramionami nadal nieświadome zagrożenia miasteczko.

 

Pani Dorota ledwo usłyszała pukanie do drzwi. Siedziała właśnie z córkami w kuchni i na małym, czarno-białym telewizorze śledziły losy bohaterów serialu „M jak miłość”. To był od dawna już najważniejszy punkt wieczoru. No, może z wyjątkiem „Klanu” i „Plebani”. A skoro już o nich mowa to warto również wspomnieć o „Zbuntowanym Aniele”, „Niezwyciężonej miłości” i „Modzie na sukces”. Tak, to była dzienna dawka adrenaliny dla większości wielichamowskich gospodyń.

Tego wieczoru panią Dorotę spotkały jednak jeszcze większe emocje. Otóż jej mąż, którego od dobrych paru lat miała serdecznie dość, oświadczył, że w telewizji jest mecz - właśnie wtedy, gdy zacząć się miał jej ukochany serial. W ciągu kilku minut walka o władze nad telewizorem przemieniła się w karczemną awanturę. W końcu jej stary zagroził rękoczynami, a ona doskonale wiedząc, że Stach nie żartuje, postanowiła się wycofać.

Dlatego teraz, gdy znienawidzony współmałżonek drzemał już przed dużym telewizorem w pokoju gościnnym, ona i obie córki musiały oglądać „M jak miłość” w kuchni.

Dziewczyny siedziały na krzesłach, jej przypadło mało komfortowe miejsce na oknie. Nadal wściekła na męża nie potrafiła się tego wieczoru skupić na filmie.

Spojrzała przez okno. Widok z kuchni rozciągał się na zatopiony we mgle cmentarz, znajdujący się jakieś pięćdziesiąt metrów od ich domu. „ Że też ten kretyn musiał wybudować mi kuchnie z widokiem na cmentarz, cholera jasna!”, stwierdziła w myślach. Nagle przeszył ją dreszcz. Przypomniała sobie o Sobańskiej i jej zmasakrowanym ciele leżącym tego ranka niedaleko. „Właściwie gdybym się mocno wychyliła, dojrzałabym miejsce, gdzie ją znaleźli”, pomyślała z obrzydzeniem. Ta cała historia sprawiała, że podobnie jak większość mieszkańców czuła się tego wieczoru nieswojo.

I wtedy właśnie usłyszała pukanie do drzwi, ledwo przebijające się przez dzikie odgłosy męża, chrapiącego zaciekle w sąsiednim pokoju. „Kto to może być, o tej porze..?”, pomyślała poirytowana faktem, że ktoś przeszkadza jej w oglądaniu filmu. „Kaczmarkowa to nie jest, film się jeszcze nie skończył..”

„A poza tym kto puka, skoro przy drzwiach jest dzwonek..?!”, na tych rozważaniach minęła jej droga do wejścia. Owszem, była rozdrażniona, ale nie zaniepokojona, dlatego też bez wahania nacisnęła klamkę.

Przed drzwiami stała sylwetka mężczyzny, lecz Dorota nie widziała jego twarzy - na korytarzu było zupełnie ciemno. Tylko blada poświata pochodząca od telewizora w kuchni rzucała trochę światła na postać stojącą w drzwiach.

Gość o dziwo się nie odzywał.

- Mogę coś panu pomóc..? – zapytała niepewnie, ale grzecznie, mimo, że jej irytacja sięgała już zenitu. Najpierw facet przeszkadza jej w oglądaniu jej ulubionego serialu, a potem sam nie wie czego chce i tylko stoi w drzwiach.

- Panie, po coś pan przyszedł? – zapytała prosto z mostu.

Wtedy usłyszała za plecami głos:

- Mamo, kto to...?

„Nie twój skretyniały chłopak, który obraca cię co wieczór pod delikatesami..”, pomyślała z irytacją.

- Nikt do ciebie...

Na korytarzu rozbłysło światło, włączone przez jedną z jej córek. I wtedy zobaczyła twarz niezdecydowanego gościa, a raczej to co kiedyś było twarzą. Teraz było już w stadium zaawansowanego rozkładu. Jakby na potwierdzenie tego faktu, z jednego pustego oczodołu do drugiego przepełzła defiladowym krokiem dżdżownica. Strzępy skóry wisiały na popękanej czaszce, jakby nie mogąc się zdecydować czy już odpaść czy może jeszcze nie. Tylko wydatna szczęka trzymała się dzielnie reszty ciała, gotowa do użytku.

Dorota stała metr od zwłok i nie mogła pojąć, jakim prawem one stoją metr od niej. Przerażenie mieszało się z osłupieniem w głowie, w której nie ostygły jeszcze wspomnienia ostatniej sceny „M jak miłość”. To odrętwienie miało ją dużo kosztować.

W momencie, gdy z ust kobiety miał już wyrwać się krzyk przerażenia, dało się słyszeć tylko stłumiony warkot. Stojący dotychczas nieruchomo trup rzucił się na nią z impetem i energią, o którą nikt by go nie podejrzewał. Dopadłszy, objął kościstymi dłońmi tak, jak chłopak obejmuje swoją dziewczynę. Jednak, nie wspominając faktu, że oboje na takie amory byli już za starzy (a zwłaszcza on), jego celem nie były usta Doroty, ale jej krtań. Krew trysnęła ciepłym strumieniem, gdy żółte zęby wbiły się w szyję kobiety. Niedoszły krzyk przerażenia nie miał szans wydostania się z ust ofiary.

Za to szanse miały jeszcze usta córki, stojącej kilka metrów dalej, przyglądającej się w nie mniejszym osłupieniu całej scenie. Teraz widziała trupa w całej wątpliwej okazałości. Stał pochylony, wpijając się w szyję jej matki. Jego ubranie wisiało na nim, mocno nadgryzione zębem czasu. Prawdopodobnie była to kiedyś marynarka, ale stopień jej zniszczenia już dawno przekroczył punkt krytyczny, w którym dało by się to jeszcze stwierdzić..

Zombie puścił wreszcie ciało kobiety, które z trzaskiem osunęło się na podłogę. Ruszył teraz w stronę córki, zataczając się jak pijany. Poczuła duszny zapach rozkładającego się mięsa, który przyprawił ją o mdłości.

- Zostaw mnie! – miało to zabrzmieć groźnie, ale dziewczyna zdając sobie sprawę ze swego beznadziejnego położenia nie potrafiła nadać głosowi wiarygodności. – Zostaw, proszę... – szlochała coraz ciszej.

Z kuchni wybiegła siostra, zaniepokojona podejrzanymi odgłosami, dobiegającymi z korytarza.

- Co jest, film się wam skończy! – weszła z impetem na korytarz, niemalże wpadając na zbliżające się ciało. Była dużo bardziej rozgarnięta od matki i siostry - z miejsca przystąpiła do krzyczenia, pomijając nieefektywną fazę przerażenia i osłupienia. Nie miała jednak szans ze względu na miejsce, w którym stała. Znalazła się w zasięgu ręki napastnika, który jednym, potężnym uderzeniem powalił ją na podłogę. Kolejne ciało z trzaskiem padło na podłogę, tuż obok skulonej teraz na podłodze siostry.

Dziewczyna jakby teraz dopiero uświadomiła sobie, że negocjacje nie na wiele się zdadzą i przeszła do niezdarnych prób użycia siły. Wyglądały one jednak żałośnie, biorąc pod uwagę, że ograniczały się do machania na oślep rękoma, w dodatku z zamkniętymi ze strachu oczami.

Trudno było stwierdzić, która z postaci pozostałych na polu bitwy wyglądała teraz żałośniej. Czy obdarty niemal z ubrań i skóry, cuchnący trup, czy może wymachująca rękoma dziewczyna.

W tym momencie z sąsiedniego pokoju dobiegł okrzyk Szpakowskiego, oznajmiający zdobycie gola przez którąś z drużyn. Nie zagłębiając się nadmiernie w proces myślowy trupa, stojącego teraz nad dziewczynką, można było zauważyć, że wpadł w konsternację, słysząc dobiegające zza ściany odgłosy meczu. Powoli obrócił głowę w kierunku, z którego dobiegały znajome dźwięki, jakby starając się nie strącić czaszki z cienkiej, pomarszczonej szyi. Znów spojrzał na skuloną na podłodze dziewczynkę, której zapał już nieco osłabł. Już tylko sporadycznie machała rękoma, jak gdyby profilaktycznie. Nadal jednak obawiała się otworzyć oczy.

Zombie był w wyraźnej rozterce. Stał tak jeszcze chwilę, rozdarty wewnętrznie między chęcią skonsumowania młodego, jędrnego ciała, a nieodpartą pokusą obejrzenia meczu, kto wie od jak dawna!

W końcu jednak męska natura zwyciężyła.

Stwierdzając zapewne, że skoro dziewczę tak wytrwale siedzi na tej podłodze, to tak szybko sobie nie pójdzie, skierował swoje trupie ciało w stronę telewizora.

Paradoksalnie, bierność młodej kobiety dała jej teraz jeszcze jedną szansę, co w tej opowieści chyba nie zdarza się często. Wciąż jednak jej położenie pozostawiało wiele do życzenia.

Wśród własnego, nieustającego szlochu usłyszała kroki napastnika, by po chwili stwierdzić, że cichną gdzieś w głębi domu. Zdecydowała się otworzyć oczy i to co ujrzała przez łzy na zawsze zapadło jej w pamięć. Ciała obu bliskich jej kobiet leżały w nieładzie tuż przed nią.

Zebrało jej się na płacz, który z trudem powstrzymała.

Przez głowę przemknęła pocieszająca myśl, że oto udało jej się odstraszyć groźnego napastnika.

Jak widać wyciąganie wniosków nie było jej mocną stroną, ale nie trzeba było geniuszu, by zdać sobie sprawę, że to już ostatnia szansa na ucieczkę.

Podniosła się pospiesznie i ruszyła przez korytarz ku otwartym drzwiom, przez które sączyło się mroźne, grudniowe powietrze.

 Stała już na progu, gdy z głębi domu dobiegł ją głos ojca:

- Panie, co pan?! Panie, kurwa, panieeeeee...!!! – Potem już tylko znajomy, stłumiony trzask. I cisza.

„Trudno. Wkurzał mnie i tak.”

Wyszła, otulona w chłodny płaszcz wieczornej mgły. I wtedy usłyszała dobiegające zewsząd krzyki. Sąsiedzi wybiegali z domów. Pośród nich krążyły bestie w czarnych marynarkach. Zdawało jej się, że widziała jakąś postać ubraną nawet w długą, ciemną suknie.

Okrutny żart, terroryści, inwazja...? A może Sąd Ostateczny...? Ta ostatnia ewentualność odbiła się echem w głowie dziewczyny, razem z dobiegającymi zewsząd krzykami przerażonych ludzi. Jej ulica, i jak się zdawało cała okolica domu, stały się sceną potwornej rzezi, jakby żywcem wyjętej z taniego, kiczowatego horroru.

A jeśli nawet, to co...? Narrator gniewnie zapytuje, czy łzawa opowieść o troskliwych lekarzach z czarującą Zosią i Wolfem w rolach głównych lub ewentualnie relacja z wigilii na Sadybie jest lepsza od taniego, kiczowatego horroru..? Ról się w życiu nie wybiera, więc uciekaj, dziewczyno, póki jeszcze możesz. Drugich szans w horrorach marnować po prostu nie wypada...

 

Pani Plechowa ledwo usłyszała pukanie do drzwi. Właśnie oglądała z córką „M jak miłość”, chociaż myślami była już parę domów dalej, u Waldka. Tego dnia przed południem spotkał ją, siedzącą przed domem i powiedział, żeby przyszła wieczorem. Nie miała najmniejszej ochoty odmawiać, zważywszy, że jej mąż od trzech miesięcy był w Niemczech, a dla niej trzy miesiące to zdecydowanie za długo. No, może trzy tygodnie ponieważ, wcześniej już Zenek i Zdzisław zapraszali ją do siebie, albo po prostu wpadali do niej. W każdym razie, tak pogrążona była w ekscytujących rozważaniach na temat najbliższej przyszłości, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że ktoś puka do jej drzwi.

Jej córka, Halina, nie miała zamiaru otwierać, w ogóle rzadko ruszała się z miejsca, a syn Dawid gdzieś znowu polazł. Padło więc na nią.

Wstała powoli i ociężale i ruszyła w stronę drzwi. Gdy je otworzyła, po dłuższej szarpaninie z zacinającym się zamkiem, była zdziwiona tym co ujrzała chyba nie mniej niż chwilkę wcześniej pani Dorota, leżąca teraz na podłodze na drugim końcu miasteczka.

Przed jej drzwiami stała całkiem spora grupa osób, najwyraźniej niezdrowo czymś podnieconych. Jedni gestykulowali, inni wołając coś, próbowali przekazać nieczytelne na razie informacje.

Tuż pod drzwiami stały dwie miejscowe nauczycielki. Plechowa znała je, ponieważ Menelowa uczyła jej syna, nie wspominając już o fakcie, że w Wielichamowie znali się wszyscy.

- Coś się stało..? –zapytała niepewnie. W pierwszej chwili pomyślała, że jej synek zatłukł kogoś kijem, z którym wychodził parę godzin wcześniej, ale nauczycielki uspokoiły ją mówiąc:

- Stało się coś strasznego... Proboszcza zabili...

Plechowej kamień spadł z serca, jednak stwierdziła, że nie ma co się z tym zbytnio afiszować.

- To straszne.... – wydusiła z siebie. – Jak to się stało..?

Teraz Wojtkowska przejęła inicjatywę, przekrzykując ludzi stłoczonych za nią:

- To   p o d o b n o  ten Sławek, co to zaginął wczoraj... Basia Bagienna widziała wszystko i mówi, że to on...

Plechowa dopiero teraz dojrzała postać kruchej blondyneczki, skuloną gdzieś pośród tłumu.

- Przyszliśmy cię ostrzec, bo możliwe, że on tu jeszcze gdzieś grasuje. – powiedziała Menelowa – Przyłącz się do nas, to będziesz bezpieczniejsza. Idziemy dalej, mówić ludziom, co się stało...

Cholera, a co z Waldkiem, pomyślała Plechowa. Przez dłuższą chwilę ważyła w myślach wszystkie za i przeciw. W sumie to ksiądz niewiele ją obchodził, przynajmniej nie będzie już jej co miesiąc odwiedzał „po kolędzie”. Ale z drugiej strony tyle osób przyszło... Co sobie pomyślą jeśli nie pójdzie z nimi...? Ostatecznie Waldek poczeka, a jak szybko się uwiną to może jeszcze zdąży do niego pójść...

- Oczywiście...- powiedziała w końcu – pójdę po dzieci i zaraz do was dołączymy.

I w tym właśnie momencie, kiedy poświęcając swój niespożyty temperament w imię reputacji miała wejść do domu, by zawołać córkę, kątem oka zobaczyła syna, który wyłonił się zza zakrętu. Szedł w cieniu, jakby chcąc pozostać niezauważonym, z długim kijem w ręce. Poczuła, że coś jest nie tak...

Podążając za wzrokiem Plechowej, spostrzegawcza Wojtkowska również dojrzała zbliżającą się postać. Nie wiedziała jednak, kim jest człowiek z kijem w ręce.

- Ktoś idzie...! – zawołała, przekrzykując wszystkich, prosto w ucho Menelowej.

Grupa uciszyła się na krótką chwilę, a odgłosy podekscytowania zastąpiła pełna napięcia cisza. Jednak zawieszenie trwało bardzo krótko, ponieważ już po chwili wrzawa wybuchła na nowo, ze zdwojoną siłą.

Młody Plecha miał nadzieję, że nikt go nie zauważy. Bał się. Obawiał się, że ktoś dowie się o tym co stało się w drodze na Manhattan. Starał się, by nikt go nie zauważył, ale teraz, gdy ujrzał grupkę stojącą pod domem jego matki, serce w nim zamarło. A więc wiedzieli. Ktoś się wygadał. Któryś z tych cholernych mięczaków nie wytrzymał presji i zakapował. Tylko który? Charczak chyba nie, więc może Skubański.... Tak, to mógł być on... Świeże jeszcze wspomnienia zawirowały  po raz tysięczny wciągu ostatniej godziny w jego głowie. Moment, gdy bił kijem nieszczęsnego dzieciaka i przerażenie, gdy zorientował się, że to nie żadna bestia, ale zwykły bachor, który nie wiadomo skąd się tam napatoczył. Przypomniał sobie jak pod osłoną uderzeń i zamieszania wywołanego walką oddalił się na bezpieczną odległość, by z ukrycia obserwować, co się wydarzy dalej. Schował się w pobliskich krzakach i czekał. Nie musiał czekać długo. Doskonale słyszał, bardziej niż widział to, co wydarzyło się potem. Konsternację chłopaków, zabójstwo matki dzieciaka. Tyle mu starczyło. Powoli oddalił się z miejsca zbrodni, pozostawiając za sobą nawołujących go kumpli. Jego sytuacja była lepsza niż ich, jednak był tam z nimi, on wpadł na pomysł polowania. Wbrew pozorom siedział w tym po uszy.

A teraz nadszedł koniec jego przerażającej przygody. Wnioski nasuwały się same. Ktoś sypnął, a obława Wielichamowian przyszła po niego, żeby zaprowadzić go na policję.

Stanął w miejscu kilka metrów od grupki rozwścieczonych mieszkańców. Nagle chłód wieczora dał się mocno we znaki. Poczuł, że się trzęsie. Kij wypadł mu z ręki.

Nie wiedział, co powiedzieć, czy uciekać, czy zostać... Oczy całej grupy wbite były w niego.

-   To nie ja! – krzyknął nagle – To naprawdę nie ja... Przysięgam, że to oni…!

Dziwna deklaracja chłopaka zaskoczyła wszystkich. Jednak znów niezwyciężona w dostosowywaniu się do nowych sytuacji okazała się Wojtkowska. Niezależnie od okoliczności zawsze umiała grać swoją rolę, odnosząc w dodatku korzyści. Tak jak teraz:

- Wiemy Dawidku, spokojnie... – powiedziała delikatnie. Sama nie rozumiała jego dziwnego zachowania, lecz cokolwiek mogło być w nim podejrzanego, musiało ustąpić nadrzędnemu celowi, który Wojtkowska miała do zrealizowania. – Wiemy, że to Sławek to zrobił... – dodała bardzo zdecydowanie, wyraźnie akcentując słowo „wiemy”.

Reszta grupy od początku sprawiała wrażenie biernego tłumu i tak samo teraz, nie zajęła żadnego stanowiska odnośnie wypowiedzi nauczycielki. Menelowa, nie grzesząca refleksem, przysłuchiwała się całej scenie w zdziwieniu, a katechetka powoli sama zaczynała wierzyć w to, co jej wmówiono. Wojtkowska była tego wszystkiego doskonale świadoma– inaczej nie zdecydowałaby się na tak zdecydowana wypowiedź.

Plecha był, co zrozumiałe, równie zaskoczony jak reszta zgromadzonych mieszkańców. Ale z drugiej strony, był ulepiony z tej samej gliny co Wojtkowska i chociaż dużo młodszy i w gruncie rzeczy szczerze przerażony, też miał swoją rolę do odegrania, a stawka była dla niego wystarczającą motywacją.

- Tak... – zaczął niepewnie, ale jego głos szybko nabrał pewności – Tak, to był on...

Nie miał pojęcia, o czym była mowa. Czuł, że rozmowa oddala się od tematu zabitego dzieciaka, ale nie miał pojęcia w jakim kierunku zmierza. Stąpał po bardzo cienkim lodzie, jednak po reakcji tłumu wywnioskował, że bluff był udany.

- Widziałeś..? – teraz Bagienna odezwała się jakby z niedowierzaniem. Sama chciała uwierzyć, w to co ponoć widziała.

Ostatnie wahanie, ostatni głęboki oddech..

- Tak.... widziałem... – wyrzucił z siebie chłopak. Dlaczego nikt nie pyta mnie o kij, pomyślał. Ale rozmyślania przerwał mu okrzyk Wojtkowskiej:

- Widział! – „Proszę Państwa”, chciałoby się dodać. Nauczycielka przywodziła na myśl prokuratora, który właśnie w pięknym stylu dowiódł winy oskarżonego. Wystąpiła o krok do przodu. Brakowało tylko sali sądowej i sędziego. Ale teraz to ona była oskarżycielem, sędzią i świadkiem w jednej osobie. Z trudem powstrzymywała uśmiech satysfakcji, rodzący się w kąciku ust.

- Biedny proboszcz... – dodał ktoś z dotychczas biernej grupki.

- Tak.. – podjął jakiś mężczyzna o przepitym głosie – trzeba znaleźć dzieciaka nim znów kogoś zabije...

To był młyn na wodę nowopowstałej spółki Wojtkowska – Plecha.

- Tylko gdzie go szukać...? – odpowiedział jakiś kobiecy głos.

- Może ukrywa się u swojego ojca! Gdzie indziej miałby iść..?!

Tylko jedno zostało jeszcze do dopowiedzenia. Wojtkowska poczuła jednak niepokój. Nie tak to miało wyglądać. Miała nadzieję, że jej przeczucia są mylne, ale tok myślenia ludzi był oczywisty:

- Idźmy do pałacu i dorwijmy ich!

Kolejne gniewne okrzyki zabrzmiały w zimnym, grudniowym powietrzu. Ludzie, idąc od domu do domu, napędzając się wzajemnie we wściekłości, ruszyli przez mgłę w stronę parku, by tam wymierzyć sprawiedliwość. Grupa rosła z każdym domem, każdym gniewnym mieszkańcem Wielichamowa. Brali ze sobą kije, widły, noże.

Małe miasteczko potrzebowało wroga. I szczęśliwym zrządzeniem losu jeden właśnie im się trafił.

 

 

 

 

 

część druga

horror

 

 

 

 

 

 

 

VII

 

 

            Robiło się coraz chłodniej. Mgła grubym płaszczem zakrywała miasteczko, jakby chowając je przed światem. Chroniła hermetycznie zamkniętą społeczność przed chaosem i niebezpieczeństwami napływającymi z zewnątrz. Tutaj panował swoisty ład, ludzie chodzili od dawna utartymi ścieżkami, każdy od początku do końca grając swoją rolę. Wieczorna cisza kołysała do snu wszelkie wyrzuty sumienia, otaczając drobne grzeszki kurtyną zapomnienia. Co wieczór uspokajała mieszkańców, rozciągała granice ich miasteczka do granic całego świata.

            Lecz tego wieczoru duszna, nerwowa atmosfera unosiła się nad Wielichamowem, gęstniejąc z każdą chwilą, zapowiadając nadchodzące zmiany. Mgła nie dawała już ukojenia. Przynosiła dezorientację i zagubienie. W wieczór taki jak ten można było zgubić się nawet we własnych myślach. A jeśli nie miało się zbyt dużo swoich, podążało się za myślami innych, rozbudzając uśpioną dotąd gdzieś głęboko w duszy miasteczka bestię chaosu.

           

            Tomek nie miał ani sił, ani ochoty wdawać się w dziką orgię na cmentarzu. W innych okolicznościach zapewne ochoczo podążyłby za kolegami, w końcu to zawsze jakieś urozmaicenie. Pewnie poszliby we dwóch ze Sławkiem. Jednak Sławka nie było, a uciążliwe i nerwowe poszukiwania odebrały Tomkowi siły i zapał.

            Wrócił do domu. O dziwo w tej części miasteczka mgły nie było wcale, powietrze było mroźne, lecz czyste.

W mieszkaniu na piętrze jednego z trzech identycznych bloków górujących nad ulicą Stalową nie było nikogo. Doszedł do wniosku, że rodzice musieli jeszcze nie wrócić od lekarza. Wyjechali z miasta i nie zanosiło się na ich rychły powrót. Szkoda, stwierdził sam do siebie, nalewając herbaty do czarnego kubka z napisem „unclefucker”, może zainteresowałyby ich najnowsze rewelacje. Chłopak nie wierzył w opowieści o krwiożerczych zombie, poza tym był zbyt zmęczony, by zastanawiać się głębiej nad znaczeniem tych nowinek, nawet jeśli głosiłby je sam papież.

Jednak pewien niewytłumaczalny niepokój czaił się w jego głowie, sprawiając, że wolał zapalić wszystkie światła w domu i w spokoju czekać na dalszy rozwój wypadków. Wieczór wydawał mu się dziwny. Czuł, że gdzieś w mroku czai się coś więcej. Nabierając sił, nabierał też obaw, zastanawiając czy dobrym pomysłem jest zostawać w domu. Nerwowo chodził po mieszkaniu, zaglądał od jednego pokoju do drugiego, wyglądając za okna. Nie mógł wyjść, nie powiadamiając rodziców o sytuacji, która nawet jeśli nie trupio – niebezpieczna, mogła okazać się w jakiś sposób groźna.

Po przejściu paruset metrów wszerz i wzdłuż niewielkiego mieszkania, trochę ochłonął. Wiedział już, co jest mu potrzebne do całkowitego uspokojenia. To, co zawsze – stara, wysłużona luneta i piętnaście minut wpatrywania się w gwiazdy.

            Jednak tym razem gwiazdy nie miały przynieść mu ukojenia. To, co dojrzał na tle grudniowego nieba nad Wielichamowem tylko zwiększyło jego niepokój.

 

            W czasie, gdy wydarzenia w tak zwanym „centrum” nabierały tempa, a konfrontacja z nadchodzącym z północy złem zdawała się być nieunikniona, Manhattan po raz pierwszy w historii nie był w tyle za resztą miasteczka. Tu walka rozgorzała wcześniej.

            Otóż, gdy część mieszkańców nie miała jeszcze zielonego pojęcia o nadchodzącym niebezpieczeństwie, grupa dziewięciu odrażających postaci wypełzła z cienia bloków, by przerzedzić nieco populację tej części Wielichamowa.

            Główna droga dzieląca Manhattan na dwie części, wiodąca dalej już tylko przez pola ku odległej cywilizacji, była jak zwykle pusta. W ten zimowy, nieprzyjemny wieczór, mieszkańcy nie mieli zamiaru odbywać pieszych wędrówek, zwłaszcza, że w domach trzymało ich starym zwyczajem „M jak miłość”.

            Ożywione ciała nie napotkały przeszkód. Głośno wyjąc, jakby chcąc sprowokować mieszkańców do wyłonienia się z bloków, rozdzieliły się i  wkroczyły na klatki schodowe ludzkich twierdz.

            Grupę pięciu truposzy, którzy weszli wschodnim wejściem, czekała niespodzianka. Ze schodów dochodziły bowiem odgłosy niewiele różniące się od tych, które wydawali oni sami. Jednak źródło dźwięków nie miało nic wspólnego z anemicznym warkotem żywych trupów. Wręcz przeciwnie. Jakaś bardzo żywiołowa blondyneczka najwyraźniej szukała czegoś w spodniach swojego chłopaka, który stał nad nią. A że spieszyło jej się bardzo i obie ręce okazały się niewystarczające w tym zabiegu, pomagała sobie ustami. Chłopakowi sprawiało to niewątpliwą przyjemność i to właśnie od niego pochodziły nieartykułowane dźwięki, dzięki którym pięciu truposzy poczuło się bardziej swojsko.

            Na dłuższą metę jednak żaden nie miał zamiaru przyglądać się wyczynom pary nastolatków. Ruszyli więc po schodach w stronę nieświadomej niczego, zaabsorbowanej sobą pary.

            Mimo najszczerszych chęci bezszelestnego zbliżenia się do dzieciaków, truposzy dyskwalifikował intensywny zapach.

            - Co tak śmierdzi...?! – jęknęła dziewczyna, przerywając swoje gorączkowe prace ręczne i z krzywą miną spoglądając najpierw w rozpięty rozporek chłopaka, a potem pytająco na niego.

            Odpowiedź jednak przyszła sama w postaci dżentelmenów w marynarkach. Byli jakieś trzy metry od nich, zbliżając się nieubłaganie. Młodzi nie mieli szans na przebicie się w dół, na zewnątrz. Zostało tylko uciekać w górę lub ewentualnie schować się do jakiegoś mieszkania.

            Dziewczyna była jednak w zbyt wielkim szoku, by się na coś zdecydować, a chłopak w swym rozkojarzeniu okazał się być jeszcze bardziej bezbronny. Pierwszy z napastników chwycił go za głowę tak mocno, że ofierze zrobiło się ciemno przed oczyma. Rzucił chłopaka za siebie, na pastwę towarzyszy. Z ust nastolatka wyrwał się przeraźliwy krzyk, który jednak ucichł tak nagle, jak się pojawił, kiedy ciało chłopca znikło w kłębowisku ciemnych, podartych marynarek.

            Dziewczyna rzuciła się na napastnika podejmując próbę obrony. Zatrzymała się jednak w pół kroku. Z bliska rozpoznała w rozkładającej się twarzy znajome rysy.

            - Tato...? – wyrzuciła z siebie. Teraz była bardziej zdziwiona niż przerażona i trudno jest określić, co wprawiło ją w większą konsternację – czy fakt, że jakiś śmierdzący trup przyszedł z kolegami ją zabić, czy to, że trup okazał się być jej zmarłym ojcem czy może to, że nakrył ją na zajęciach, o które żaden tatuś nie chciałby podejrzewać swojej córeczki.

            Zombie nie miał takich rozterek. Gdy w blondyneczce rozpoznał swoją córkę, wpadł w szał. Z przeraźliwym wyciem odwrócił się i zrobił to, co każdy tatuś na jego miejscu, żywy czy martwy.

            Rzucił się w tłum swoich towarzyszy, próbując wydobyć ciało chama, który dobierał się do jego córki mimo, że de facto było dokładnie na odwrót. W końcu dokopał się do młodzieńca, który leżał na pół przytomny z odgryzionym uchem i licznymi ranami na ciele. Rozwścieczony ojciec zaczął okładać łobuza pięściami. Narrator skłonny jest podejrzewać, że w położeniu chłopaka ciosy wymierzone z pięści w twarz były najprzyjemniejszym, co mogło go spotkać ze strony śmierdzących truposzy. Jednak właśnie taki sposób wymierzenia kary rozgniewany tato uznał za stosowny i nie naszym zadaniem jest kwestionowanie ojcowskich metod wychowywania nieprzyzwoitego hultaja.

            Jego towarzysze pozostając z pustymi rękoma, skierowali się po pozostawioną bez opieki córkę. Gdy jednak wgryźli się już w jej młode, ciepłe mięso, otworzyły się jedne z drzwi i ukazała się w nich tęga kobieta z olbrzymim wałkiem w ręce.

            Już miała coś powiedzieć, rozwścieczona hałasem, który zapewne przeszkadzał jej w czym...  Tak jest!  W oglądaniu „M jak miłość”...

            Jednak widok połączony z mało ożywczym zapachem powstrzymał ją od wszelkich komentarzy. Zdobyła się tylko na mało oryginalne:

            - Pomocy...

            Trupy, widząc przeciwnika tak pokaźnych rozmiarów zawahały się, lecz nie na długo. Ociekające świeżą krwią bestie skoczyły do gardła pani z wałkiem, pozbawiając ją życia w mgnieniu oka.

            Tymczasem z innych mieszkań zaczęli wychodzić zaniepokojeni mieszkańcy, równie zirytowani faktem, którego zapewne nie trzeba czytelnikowi uświadamiać. To był raj dla zombie, które krążąc  po mieszkaniach, kolejno rozszarpywali  równie zaskoczonych, co przerażonych mieszkańców bloku.

            W końcu, gdy wnętrze klatki schodowej zaczęło przypominać mało profesjonalną wersję rzeźni dla lokatorów według pomysłu Monty Pythona, trupy opuściły budynek, zostawiając za sobą spływające krwią schody i porozrzucane wszędzie ciała.

            Pogoń za ofiarami przeniosła się więc na zamgloną, piaszczystą drogę, wiodącą w poprzek Manhattanu. Mimo, że otwarta przestrzeń dawała ludziom niewątpliwie większe szanse na przeżycie, panika i absolutny brak koncepcji w kwestii kierunku ucieczki sprawiały, że trupy przy minimalnym wysiłku mogły nadal zbierać krwawe żniwo. Była ich tylko garstka, jednak nikt nie próbował stawić im czoła. Lata leżenia w ziemi nadały naszym bohaterom wygląd, wzbudzający widocznie powszechny duży respekt. Niektórzy próbowali ostrzegać sąsiadów, ratować swoich znajomych, jednak w ogólnym zamieszaniu tylko potykali się jeden o drugiego i padali na ziemie, a nim zdołali wstać, stawali się ofiarami bestii.

            Część tych, którzy zdołali uniknąć śmierci , pobiegła w stronę miasta. Inni skierowali się na otwarte pole, byle jak najdalej od makabrycznych wydarzeń. Niektórzy postanowili pozostać na miejscu - sparaliżowani strachem chowali się po kątach, psich budach i opustoszałych domach licząc, że bestie już tam nie wrócą. Ale one wracały. Pozostając same na polu wątpliwej chwały, trupy rozkoszowały się zwycięstwem. W sumie, trudno się im dziwić. Doskonale wiedziały, że druga, znacznie liczniejsza fala już nadciąga z północy i że niedługo całe Wielichamowo będzie wyglądało tak jak nieszczęsny Manhattan.

            Poza krwawymi zabiegami na mieszkańcach, zombie łupiły co się dało. Dla czystej chyba przyjemności plądrowały mieszkania i garaże, niszcząc wszystko na swojej drodze.

            Pewien w miarę świeży i żywiołowy nieboszczyk zawędrował do wspomnianej dużo wcześniej szopy pana Okiela, który szczęśliwym dla siebie trafem zdołał uciec, znajdując tam wyjątkowo interesujący przedmiot. Nową, niemal nietkniętą piłę łańcuchową. Dzięki temu, że dopiero kilka miesięcy temu złożono go do ziemi jako trzydziestoletniego mężczyznę, po śmierci zachował zadziwiająco dużo wigoru. Bez problemu podniósł piłę i pociągnął za łańcuch. Narzędzie (broń?) odpowiedziało przyjemnym warkotem. Nieboszczyk uśmiechnął się pod nosem, jako że był jeszcze szczęśliwym posiadaczem warg. Zadowolony z siebie i swego łupu opuścił szopkę, dołączając do reszty wesołych kompanów, powoli kierujących się w stronę miasteczka.

 

            Tymczasem na drugim końcu Wielichamowa młody chłopak siedział nieruchomo, jakby przyklejony do swojej lunety. Znał się na gwiazdach i obserwował je, odkąd sięgał pamięcią. Kiedy już zupełnie nie było z kim iść na piwo ani od kogo pożyczyć pornola zawsze można było pooglądać gwiazdy. A nuż się jakieś UFO wypatrzy. Tak więc patrzył, co zawsze go uspokajało i relaksowało. Inna sprawa, że zwykle w końcu przy tym zasypiał. Zważywszy jednak, że sen był jednym z najprzyjemniejszych zajęć w jego życiu, oglądanie gwiazd nigdy nie miało dla niego złych stron.

            Tym razem jednak ujrzał coś więcej niż tylko znajome punkty na niebie, od zawsze wiszące na swoich miejscach.

            Na północnym wschodzie dostrzegł duże, jasne źródło światła. Duże jak na gwiazdę, lecz nie wystarczająco silne, by oświetlać mroki nocy. Jednak Tomek wiedział, że to nie może być gwiazda. Po pierwsze nie powinno jej być w tym miejscu. Po drugie w jego mniemaniu była jak na gwiazdę zdecydowanie za duża. Po dłuższej obserwacji stwierdził, że źródło światła nie rusza się. Jednak nadal pozostawało więcej pytań niż odpowiedzi.

            Skoro są już trupy, zaginieni, zombie, to czemu nie UFO, pomyślał cynicznie Tomek. Może to wyjaśni jakoś całe to zamieszanie.

            Był już na tropie.

            Rozważania przerwał mu telefon.

 

            - Ludzie, koniec świata! Wszyscy zginiemy!

            Marianowa biegła długą ulicą, którą wcześniej przebyli myśliwi wracając z cmentarza. Potykała się co chwilę, lecz przerażenie i świeże jeszcze wspomnienie atakujących postaci pchało ją wciąż do przodu. Takich jak ona było coraz więcej.

            Ulica zapełniła się mieszkańcami, którzy wybiegali ze swoich domów, by poznać źródło poruszenia. Nie wszyscy słyszeli już o niebezpieczeństwie, jednak niepokój dryfujący w zamglonym powietrzu na krawędzi paniki, wszystkim dawał do zrozumienia, że czas uciekać.

            W centralnej części miasteczka nie było mieszkańca, który nie wiedziałby jeszcze o trupach, nadchodzących z cmentarza. Ludzie jednak bardzo różnie reagowali na przerażające wieści. Niektórzy zatrzaskiwali posłańcom drzwi przed nosem, inni wybuchali śmiechem, część przeganiała kijami. Wielichamowianie, jak to mają w zwyczaju ludzie w małych miasteczkach na odludziu, nie słynęli z gościnności, a na nowiny, których nie potrafili zrozumieć czy zinterpretować, reagowali tak jak potrafili najlepiej – agresją. Dlatego też ani Bulimia, ani zaangażowani przez niego napotkani ludzie nie mieli łatwego zadania, próbując nakłonić Wielichamowian do opuszczenia domostw, prowizorycznego uzbrojenia się i czekania na nieubłagane starcie.

            Mgła gęstniała momentalnie, by po chwili, jakby kierowana niewidoczną maszynerią, przerzedzać się. Ciemność ogarniała miasteczko, a zdezorientowani mieszkańcy, zgromadzeni w okolicach kościoła, zdawali się jej ulegać w swojej bezradności. Wśród setek ludzi uczucie strachu wzmagało się z każdą chwilą. Zamieszanie rosło, wzniecając falę niepokoju. Ludzie nie znali niebezpieczeństwa. Wiedzieli tylko, że coś im zagraża, jednak historia o trupach wydawała im się mocno naciągana. A skoro nie wiedzieli kto jest ich wrogiem, szukali wroga wśród pozostałych obecnych osób.

            Nie patrzyli tego wieczoru w oczy swemu sąsiadowi. Każdy kątem oka, krótkimi, wrogimi spojrzeniami obserwował towarzyszy broni, stłoczonych na obszernym placu przed kościołem. Rodziny trzymały się razem, lecz rzadko kiedy zbierały się w większe grupki. Każdy stał sam, nieufny i niepewny tego, co ma się wydarzyć. Ogólna atmosfera niepokoju potęgowała uczucie niedowierzania i irytacji.

            Część miała kije, niektórzy nawet strzelby. Wśród przytłumionych rozmów dało się słyszeć pojedyncze modlitwy starszych kobiet z kółka różańcowego, róży matek i innych, popularnych w miasteczku zrzeszeń kościelnych. Płomienne mowy o „Sądzie Ostatecznym” rozbrzmiewały tu i ówdzie, wydobywając się piskliwym głosem ze zmęczonych życiem krtani. Czasem próbował je zagłuszyć burmistrz z Panterą, którzy chodzili między zebranymi, zapewniając, że właśnie formuje się grupka, która pójdzie w stronę cmentarza zbadać sprawę. W rzeczywistości nie było mowy o żadnej takiej grupie. Nikt nie poszedłby tam na ochotnika, Łajewski był zbyt przerażony, by wracać na cmentarz. Panterze zdawało się być wszystko jedno. Patrzył tylko spode łba, opowiadając o uczcie, szykującej się dla trupów. Jego zachowanie było obiektywnie dziwne, jednak nikt nie zawracał sobie nim głowy w ogólnym zamieszaniu. Chodził pomiędzy ludźmi z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Czasem tylko wciągał powietrze swoim wielkim nosem, jakby próbując wyczuć zbliżające się mięso.

            Ludzie nadciągali teraz ze wszystkich stron, każdy z tym samym wyrazem niepokoju i nieufności przedzierając się przez wieczorną mgłę.

            Łajewski, samemu opanowując drżenie głosu próbował informować ludzi o sytuacji:

- W wyniku zaistniałego zagrożenia lepiej będzie jeśli państwo zostaniecie tutaj do wyjaśnienia sytuacji. –hasła rzucane przez burmistrza zdawały się być równie niejasne i zagmatwane jak cała sytuacja. Chodził między mieszkańcami, powtarzając w kółko te same enigmatyczne zdania.

Jednak nerwowym mieszkańcom to już nie wystarczało:

- Panie, to co to wszystko niby znaczy...?! – krzyknął nagle Paul, niewysoki pijaczyna, dumnie dzierżący widły w dłoni. – Bo ja tu już o trupach słyszałem, o terrorystach..? Co się dzieje do jasnej cholery..?!

Zawtórowało mu kilka podobnych okrzyków oburzenia, szczególnie w wykonaniu warstwy gniewnie – robotniczo – bezrobotnej.

- Lepiej jeśli państwo tu zostaniecie do czasu... wyjaśnienia się sytuacji... – Łajewski był na skraju załamania nerwowego. W jego umyśle strach mieszał się ze szczątkowym poczuciem obowiązku.

- To sama się ma wyjaśnić...?! – rzucił Paul. – Tylko gadacie nam o bezpieczeństwie, ale jakoś nie widzę tej armii, która ma nas bronić....!

- Nie ma czego wyjaśniać, panie burmistrzu! – rzuciła siwa, zasuszona staruszka z różańcem w dłoni – To już koniec. Umarli przyszli po was... Pan was ukaże! Wyznajcie swoje grzechy... – nawoływała, coraz bardziej zapędzając się na skraj religijnej ekstazy.

Szmer niezadowolenia i niepokoju przemknął pośród tłumu. Ludzie coraz głośniej wyrażali swoje niezadowolenie, jednak teraz celem ataku stała się apokaliptyczna babcia.

- Kobieto, weź wracaj do domu...

- Nie trzeba nam tutej wróżbitków..

Jednak mały człowieczek z widłami, wyraźnie już podpity, nie dawał za wygraną:

- A czemu niby mamy cię słuchać, pajacu...? – syknął w stronę burmistrza, zionąc na około nieświeżym oddechem - Może sami sobie lepiej poradzimy..?

Wtedy pojawił się Bulimia, który najwidoczniej dosyć miał już proletariackich występów Paula:

- Słuchaj... Robolu... Zamknij pijacką gębę i słuchaj co mówią lepsi od ciebie, albo spierdalaj do swojej chałupy i czekaj aż po ciebie przyjdą...

Nagły podmuch wiatru podkreślił chłód, jaki zapanował pośród tłumu. Ludzie wstrzymali oddech czekając na ciąg dalszy sytuacji, zapominając na chwilę o niebezpieczeństwie w obliczu dobrze zapowiadającej się bójki. Każdy opowiedział się w duchu po którejś ze stron, każdy miał swoje ukrywane sympatie i żale, lecz nie w stylu Wielichamowian było ujawniać je na forum publicznym.

Paul bez wahania uderzył starszego mężczyznę. Bulimia zaklął pod nosem i zatoczył się, ledwo utrzymując się na nogach. Jednak nie miał zamiaru odpuścić tak łatwo. Gdy jakimś cudem odzyskał w końcu równowagę, rzucił się na pijaka i zdzielił go w głowę kolba strzelby, której nie wypuszczał z dłoni. Paul jęknął głośno i osunął się na kolana. Trudno stwierdzić, czy zamierzał wstać. Jego cechą rodzinną były tylko głośne deklaracje - nie oczekujmy od niego zbyt wiele.

Jednak właśnie, gdy losy bójki miały się rozstrzygnąć, ktoś krzyknął:

- Znaleźli proboszcza! Nie żyje... Zabity..!

Przerażenie sięgnęło zenitu. Wielichamowianie zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, nie słysząc siebie nawzajem. Trzej myśliwi też nie kryli swojego zaskoczenia. No może z wyjątkiem coraz dziwniejszego Pantery, który tylko dyszał głośno i uśmiechał się spode łba, strasząc wszystkie obecne dzieciaki. Nikt nie wiedział o tym, co spotkało proboszcza. Minęli się z Bagienną o kilka minut, a Wojtkowska i jej oddział spełniali swą szlachetną misję w innej części miasteczka.

Teraz wszelkie próby opanowania ludzkiego żywiołu wydawały się być skazane na niepowodzenie. Część zaciekawionych ludzi pobiegła na probostwo, inni nie wytrzymali i postanowili wrócić do domu i najlepiej opuścić miasteczko. W gruncie rzeczy wielu miało taką możliwość. Jednak Wielichamowo miało jedną dokuczliwą wadę. Nic się tam na co dzień nie działo. Niesamowite wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin obudziły w ludziach ciekawość, której wielu nie potrafiło się oprzeć. Zostawali zachowując się jak widzowie podczas oglądania horroru. Bali się, ale chcieli za wszelką cenę wiedzieć jak skończy się ta historia.

W powietrzu brzmiały nerwowe okrzyki, a wiadomość o śmierci proboszcza ożywiła fale kolejnych apokaliptycznych przepowiedni. Dało się słyszeć modlitwy, złowróżbne wołania w wykonaniu coraz liczniejszej grupy ludzi.

Gdyby w okolicach kościoła panowała cisza, mieszkańcy mogliby dosłyszeć odległe jęki atakujących bestii. Krew znaczyła ulice, i bez względu na to, czy to Sąd Ostateczny czy nie, śmierć zbliżała się, zbierając coraz większe żniwo wśród mieszkańców nieszczęsnego miasteczka.

 

- Tomek, nie uwierzysz, co się dzieje... – głos dudnił w słuchawce. Rozmówca krzyczał nie potrafiąc opanować drżenia w głosie.

- Ale o co chodzi, panie Majowski...? – Tomek poczuł, że fala strachu wraca i paraliżuje jego myśli.

- Wyjrzyj przez okno, cholera jasna! O, Boże, idą jakieś potwory czy Bóg wie co... Całe stado.... Coś jest nie tak... My uciekamy, wy też spierdalajcie, bo oni nie wyglądają przyjaźnie...

Chłopakowi nie potrzeba było więcej wyjaśnień. Pobiegł do okna w kuchni, z którego widać było całą ulicę. Zgasił światło, by widzieć to, co dzieje się pośród ciemności za oknem.

Zamarł. Na zewnątrz, po całej ulicy rozlewała się fala rozkołysanych postaci, sunących wolno w stronę bloków. Były bardzo blisko, niektóre wnikały już do wnętrz budynków. Większość nosiła ciemne, podarte ubrania. Chociaż trudno było dojrzeć coś poprzez słabo rozpraszane światłem ulicznej latarni ciemności, można było stwierdzić, że ciała znacznie różniły się stopniem uszkodzeń, wywołanych upływem czasu. Niektóre wyglądały niemal świeżo, sunąc energicznie w kierunku bloków, inne jednak ledwo trzymały się na nogach, zataczając się i gubiąc w półmroku. Wszystkie jednak złowrogo pochylone, zbliżały się w morderczym pędzie. Kilkadziesiąt trupów mężczyzn i kobiet, ubranych na czarno, oblepionych zaschniętym błotem.

Na ulicy można było już dojrzeć pierwsze rozszarpane ciała pechowych mieszkańców, którym nie udało się uciec.

Tomek z najwyższym trudem zdołał oderwać oczy od hipnotyzującego widoku za oknem. Ruszył do drzwi, gotów uciekać. Wybiegł z mieszkania i dotarł prawie do wyjścia z bloku, gdy wdarły się nim zombie. Trupy ruszyły schodami w jego kierunku. Szczęśliwie dla chłopaka, były to te starsze, bardziej wysłużone egzemplarze, dzięki którym zyskał trochę czasu. Jednak po co mu czas, skoro nie było gdzie uciekać. Nieszczęsnym prawem każdego horroru, któremu ta historia nie może nie przeciwstawić, Tomek ruszył pod górę.

 

Kilkadziesiąt osób stanęło w bramie parku. Przed nimi rozciągał się długi, zapuszczony trawnik, ledwo widoczny w bladym świetle gwiazd. Ciemności, nie poddane o dziwo hipnotyzującemu działaniu mgły, potęgowały aurę niepewności. Jednak grupa gniewnych mieszkańców nie miała zamiaru zrezygnować z postawionego sobie celu. Spontaniczny zryw zaprowadził ich niemal pod dom Sławka i jego rodziców. Już widzieli przed sobą oświetlone okna pałacyku, w którym miało czyhać zło. Zbiorowa świadomość podpowiadała im, że tam znajdą rozwiązanie swoich problemów. A może chociaż jednego. A jeśli nawet nie, to przynajmniej będzie okazja wyżyć się na kimś, kogo i tak od dawna nikt nie lubił.

Rozbłysły latarki. Ludzie mocniej chwycili kije i noże, dodając sobie odwagi. Ruszyli w nocnym cieniu nagich o tej porze roku dębów w stronę schodów pałacu. Przewodziła im ciemność, tłumiąc jednostkową odpowiedzialność za to, co może się wydarzyć. Teraz to  o n i  szli odnaleźć mordercę. Tłum parł naprzód, pchany pozorną siłą zbiorowości.

Wojtkowska jednak nie dawała ponieść się emocjom. Szła, owszem, lecz nie miała już innego wyjścia. Czuła, że sytuacja wymyka się jej odrobinę spod kontroli. Groteskową twarz przypominająca zamyśloną ropuchę (o ile ktoś w ogóle widział kiedyś zamyśloną ropuchę) wykrzywiał grymas zmartwienia. Jej genialny plan odwrócenia uwagi od własnej odpowiedzialności za to, co mogło stać się ze Sławkiem pchnął ją na czoło jakiejś nawiedzonej krucjaty, którą sama nieumyślnie wywołała.

            Trudno stwierdzić, czy byłoby to dla niej pocieszeniem, lecz idąca kilka metrów dalej Bagienna wcale nie czuła się lepiej. Bała się, bała się potwornie. Najpierw tego co zobaczyła, potem odpowiedzialności. Nie była już pewna czy tym kogo widziała był Sławek – właściwie niczego nie była już pewna. Po głowie krążyły jej tylko biblijne wizje Sądu Ostatecznego, który według wszelkich przesłanek właśnie się zaczynał. Jej głęboko wierząca duszyczka zastygała w przerażeniu, ilekroć oczyma wyobraźni widziała hordy trupów, które przyjdą po nią tak, jak przyszły po ukochanego wielebnego i Sławka. „Ojeju”, pomyślała, „przecież to Sławek zabija! Zapomniałam...” Cóż, trudno jej było skojarzyć chłopaka z psychopatycznym mordercą księży. Owszem, był dziwny, przemądrzały, może i niesympatyczny, ale to jeszcze chyba o niczym nie świadczy. A może świadczy...? Niełatwo było się jej zdecydować. Wojtkowska powiedziała, że tym kogo widziała był Sławek... Cóż, musiała starszej koleżance uwierzyć. Jednak w głębi jej zastraszonej duszy, prym wiodła wizja ognia piekielnego pochłaniającego miasteczko, w którym spędziła całe swoje życie.

            Szybko się jednak okazało, że to nie koniec zmartwień. Do pochodu nieszczęśliwym dla niej trafem dołączył Bogdan. Oczywiście osławiony Kojot, gdy tylko dojrzał pannę Bagienną, zbliżył się i za pewnik przyjął, że spacer z nim jest tym, na co katechetka miała teraz największą ochotę.

            - Witaj, Basiu... – powiedział jej do ucha, szczerząc przerzedzone zęby w uśmiechu.

            - Dobry wieczór panu... – odpowiedziała najgrzeczniej jak umiała, zachowując jednak dystans, nauczona doświadczeniem. Bogdan podrywał ją już od dawna, więc unikała go jak ognia. Jednak, jak widać, nie zawsze było to możliwe. Już wiele razy ćwiczyła przez lustrem to, co chciała mu powiedzieć prosto w wielkie, wyłupiaste oczy, skryte za kurtyną tłustej grzywki. Sęk w tym, że gdy przychodziło co do czego i bezczelnie kładł rękę na jej kolanie, słowa więzły jej w gardle. „Cholera, dlaczego jestem tak mało asertywna”, myślała w chwilach gniewu. Jednak poza zgrabnymi unikami nie potrafiła zdobyć się na żadną zdecydowaną reakcję. Bogdan znakomicie zdawał sobie sprawę z jej aż nadto łagodnej natury i skrzętnie wykorzystywał to, gdy tylko panna Basia pojawiła się na horyzoncie.

            Teraz idąc obok, pod osłoną mroku, co jakiś czas kładł rękę na, nie ukrywajmy, kształtnym pośladku młodej katechetki. Skupiając na tym całą swą uwagę, nie bardzo był świadom celu wyprawy, w której przyszło mu uczestniczyć. Osobiście nie miał nic do Sławka, słabo go znał. No, ale skoro już dorwał pannę Basie to dlaczego miałby marnować tak wyśmienitą okazję, by znów ją oczarować...

           

            Nim się zorientował, dotarli na miejsce. Grupa stała teraz w milczeniu pod schodami skąpanego w półmroku pałacyku. Otaczała ich złowroga cisza. Wokół wisiały dumne konary dębów, jakby przyglądając się intruzom. W górze majaczyły blade punkciki gwiazd. Czerń zdawała się strzec pałacu i jej mieszkańców.

            Białe strumienie latarek rozcinały ciemności, skierowane na okna, w których paliło się światło. Stali tak w milczeniu, w obliczu zupełnego braku planu działania, jedynie ze szczerym gniewem i nienawiścią w sercach.

            - Co teraz...? – szepnął ktoś. Cisza i otaczająca ich ciemność odbierały im resztki pewności siebie.

             - No, właśnie... trzeba ich zawołać, albo coś... – odpowiedział niski głos starszego mężczyzny.

            - Brawo, geniuszu... – syknęła jakaś kobieta stojąca z dziadkiem, zapewne jego żona. – Tyle to sami wiemy...

            - Zamknij się, stara babo! – atak małżonki wywołał w dziadku przypływ męskiej dumy. Jednak pod wpływem jej groźnego spojrzenia, które skierowała w jego stronę małżonka, serce staruszka zmiękło wracając do stanu poprzedniego – Chociaż przy ludziach mogłabyś być milsza, Kochanie...

            Ich sprzeczka wywołała falę chrząknięć, wyrażających zniecierpliwienie. Ludzie mieli teraz poważniejsze sprawy na głowie.

- No, dobra... – stwierdził jakiś mężczyzna w średnim wieku, masując zmarznięte uszy. – Po prostu niech ktoś coś krzyknie. Na pewno się odezwą...

- Świetnie. To niech pan zawoła... – zachęciła go młoda kobieta, stojąca nieopodal z dzieckiem na rękach.

Mężczyzna zawahał się:

- A dlaczego ja...?

- No a kto...? Ja...?

- No, na przykład...

            - Niech ktoś zawoła do kurwy nędzy, bo niedługo zamarznę! – młody Plecha znów nabrał pewności siebie, czując się bezpiecznie. Powoli jednak tracił już cierpliwość. On wyjątkowo nie lubił Dużego Henia, który kilka lat temu wygonił go z parku, gdy ten jeździł po nim swoim rozpadającym się motorkiem w niedzielne przedpołudnie. „Cholera jasna”, pomyślał teraz. „Zobaczymy kto kogo wyrzuci tym razem...”

            Chwila konsternacji. Mężczyzna w średnim wieku czuł się niewyraźnie. Podpuszcza mnie jakaś baba z dzieciarem, myślał, zamiast w domu siedzieć i kolacje gotować. Jednak czuł, że brzemię rozpoczęcia konfrontacji spoczywa teraz na nim. Oczy obecnych skierowane były właśnie na niego.

            Cóż, pomyślał. Po prostu wezmę i krzyknę...To musi na początek wystarczyć.

            I wystarczyło. Chrząknął głośno i krzyknął w stronę okien:

            - Henryk, przyszliśmy po twojego syna...!

 

            Ludzie wybiegali z mieszkań i pędzili schodami w dół, mimo usilnych zapewnień Tomka, że „one” już tam są. Jednak sąsiedzi mieli widocznie zamiar spróbować przedrzeć się przez trupią blokadę. Najczęściej na niewiele się to zdawało, a odważni lokatorzy zasilali tylko szeregi ciał leżących tu i ówdzie na klatce schodowej.

            Nieliczni pobiegli na dach. To wyjście też nie dawało większych perspektyw, lecz nie było już innego. Skok ze szczytu budynku, znajdującego się na wysokości czwartego piętra, groził złamaniem karku, mimo to w krótkim czasie na płaskim dachu bloku znalazły się cztery osoby.

            Gdy wybiegł na dach, ujrzał prawdziwy pogrom. Trupy były wszędzie dookoła bloków, wgryzając się z dzikim wyciem w ciała uciekających mieszkańców. Wszystkich znał. Od zawsze byli to jego sąsiedzi. Również niektóre zombie ku jego przerażeniu zdawały się być znajome.

            Przemknęła mu przez głowę myśl, co powstałe z martwych ciała mają coś wspólnego z  tajemniczym punktem na niebie, jednak nie było czasu na dłuższe rozważania.

            Trupy zgniłym potokiem rozlały się po dachu ze sprawnością, o jaką trudno je było podejrzewać. Ruszyły powoli w kierunku , jakby doskonale zdając sobie sprawę, że ofiary i tak nie mają już dokąd uciekać.

            Dwóch sąsiadów Tomka postanowiło jednak podjąć walkę. Z wściekłym, desperackim okrzykiem rzucili się na anemicznych nieboszczyków, upatrując w owej anemiczności cień szansy dla siebie. Jednak trupy odpowiedziały równie wściekłym rykiem i rzuciły się do gardeł swoich ofiar.

             To skutecznie zniechęciło Tomka i jego towarzysza niedoli, pięćdziesięcioletniego pijaczynę i wieloletniego fryzjera do jakichkolwiek zrywów.

            Pozostało zrobić jedno.

            - Skaczemy..? – wysapał Tomek.

            Mężczyzna patrzył na trupy w niemym osłupieniu. W końcu odwrócił głowę i spojrzał na chłopaka. Jego oczy wyrażały strach nie mniejszy niż Tomka.

            - Skakać...? – jęknął cicho – Stąd...? Nie, nie dam rady...

            - A ja za to o niczym innym nie marze tylko o skoku z dachu na główkę! – jego własny czarny humor wydał mu się nie na miejscu. Ale fryzjer nawet go nie słuchał. Spoglądał tylko na zbliżające się postaci.

            - No to jak będzie...?! – krzyknął Tomek, zirytowany niezdecydowaniem sąsiada. – Skaczesz pan czy nie...?! – Mimo wszystko wolał skoczyć z kimś...

            Mężczyzna znów ledwo oderwał wzrok od napastników:

            - Co..? Ja...? Nie, nie dam rady....Nie dam rady...

            Trudno, chłopakowi zostało polatać samemu.

            - A chuj ci w dupę, stary... –rzucił przez ramię, podbiegłszy na krawędź bloku. Czuł już na karku zgniłe mięso napastników.

            „Ja pierdole, jak wysoko!”, przemknęło mu przez głowę.

            Ludzie biegali po ulicy, próbując się z niej wydostać, jednak trupów było zbyt wiele. Niektórzy rzucali się na napastników z gołymi rękoma. Gdy nawet powalili jednego, na jego miejsce pojawiało się trzech następnych.

            W półmroku chłopak zdołał dojrzeć rozgrywającą się w dole potyczkę między jego sąsiadką, Joanną, a dwoma wyjątkowo zużytymi trupami. Dziewczyna stała przyparta do ściany bloku, wymachując im kijem przed nosem, o ile można użyć tego określenia w odniesieniu do rozpadających się kości twarzowych. Jej taktyka nie mogła na dłuższą metę odnieść skutku.

            „Przynajmniej tyle mogę zrobić”, stwierdził w myślach Tomek, chwiejąc się na krawędzi dachu.

            Byli tuż za nim, niemal na wyciągnięcie ręki.

            Pochylił się do przodu. Poczuł, że traci grunt pod nogami i osuwa się w zimne, grudniowe powietrze.

            Nad sobą ujrzał jeszcze tajemniczy punkt, nieruchomo zawieszony na nocnym niebie. Związek między inwazją trupów a jasnym obiektem był dla chłopca równie oczywisty, co niewyjaśniony.

            Potem, jakby w zwolnionym tempie, kątem oka dojrzał bordowy samochód rodziców, wjeżdżający na ulicę Stalową, w środek tłumu nieboszczyków. Jego uszu dobiegł piskliwy dźwięk hamulców. A potem już nic...

 

            Spadając, trafił tylko jednego z napastników. Jednak drugi był zbyt oszołomiony nagłym wyłączeniem swego towarzysza ze wspólnej biesiady, by skupić dalszą uwagę na dziewczynie z kijem. Joanna nie omieszkała tego wykorzystać. Uderzyła trupa z całej siły, na jaką było tę drobną osobę stać. Nie zwracając nawet uwagi na efekt swego ciosu, pomknęła wzdłuż tylniej ściany budynku, przez pobliskie ogródki, w stronę drogi wylotowej z miasteczka. Zostawiła za sobą przerażającą scenerię zimowej nocy nim koszmar zaczął się na dobre...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

VIII

 

Odpowiedziała im cisza. Cała grupa wstrzymała oddech, nawet dotychczas zaabsorbowany katechetką Bogdan. Wiatr lekko musnął konary wiszących nad nimi dębów, wprawiając je na chwilę w ruch, jakby chcąc przypomnieć o niesamowitej aurze tej nocy. Park zdawał się nie chcieć intruzów na swoim terenie. I oni doskonale to odczuwali, czując napływający niepokój. Byli tam tylko oni, drzewa i ciemność, wypełniająca szczelnie każdy centymetr sześcienny powietrza.

            Zarys domu wyglądał wrogo i posępnie, jakby żywcem wyjęty z filmów o duchach. „Nawiedzony dom” w wersji live. Wijące się po ścianie gałęzie bluszczu były teraz nagie, uśpione grudniową aurą. Gdzieś z wysoka spoglądały na nich gwiazdy , zasłonięte rozłożystymi konarami starych dębów.

            I nagle pośród ciemności rozbłysła pochodnia. Blask ognistego światła padł na ściany pałacu, majacząc jeszcze bardziej złowrogimi cieniami. Gałęzie wokół nich zdawały się tańczyć w migoczącym świetle pochodni.

            Spojrzeli po sobie nie mniej zdziwieni, co przerażeni.

            Tylko staruszek, tak brutalnie przed chwilą stłamszony przez swa żonę, uśmiechał się triumfalnie, dumnie dzierżąc pochodnię w dłoni.

            - Jak wy sobie to wyobrażaliście..? – zawołał głośno – Na obławę bez pochodni..?

            Jego pogodny, starczy śmiech zniwelował nieco napięcie panujące w grupie.

            Jednak wtedy właśnie na monumentalnych schodach przed którymi stali rozbłysło światło żarówki, świecąc zebranym po oczach. Odruchowo zmrużyli je, ledwo widząc niewysoką, kobieca postać, ukazującą się na tle lampy.

            - O co chodzi..?! – zabrzmiał wysoki, silny głos.

            Wiedzieli, że to pani Ala, główna księgowa w firmie Dużego Henia. Silna i zaradna kobieta, która mimo, że nie miała łatwego życiu potrafiła sobie w nim poradzić, wzbudzając powszechny szacunek. Od niedawna mieszkała w jednym z mieszkań w pałacu, co ułatwiało jej pracę. Jej biuro znajdowało się bowiem tuż pod jej mieszkaniem.

            Teraz zaniepokojona hałasem i nawoływaniem dochodzącym z zewnątrz, postanowiła interweniować.

            Rządni krwi mieszkańcy byli odrobinę zbici z tropu. Większość z nich znała tę kobietę i nie była ona wymarzoną osoba, z którą chcieliby negocjować. Przede wszystkim lubili ją i nie chcieli wdawać się w spory. Po drugie, co może nawet istotniejsze, wiedzieli, że potrafi twardo negocjować, gdy zajdzie taka potrzeba. To również był istotny powód, dla którego nie chcieli ryzykować konfliktu z panią Alą.

            - Po co przyszliście o tej porze, na miłość boską..?! – rzuciła w stronę tłumu – I przestańcie mi łaskawie świecić po oczach tymi latarkami!

            Konsternacja. Trzeba się w końcu jakoś wytłumaczyć.

            - Niech pani idzie do domu... – podjął w końcu mężczyzna, który uzyskał nieformalnie pozycję przywódcy grupy – To nie do pani żeśmy przyszli...

            Pani Ala była na to przygotowana.

            - Wiem, przyszliście do pana Henryka... – odpowiedziała bez chwili zastanowienia – Nie wam wstyd nachodzić go w środku nocy..? Jest załamany zaginięciem Sławka, a wy jeszcze go tym chcecie dobić..?

            Cisza. Twarze ludzi, oświetlone teraz podwójnie jasnym światłem, wyrażały zagubienie. W końcu jednak po cos tu przyszli.

            - To Sławek zabił wielebnego! I Sobańską też..! – rzuciła piskliwym głosem kobieta z dzieckiem na rękach.

            - Tak, mamy świadków! – dodał Plecha.

            Pani Ala była w szoku... Światło pochodni tańczyło na jej zmęczonej twarzy, uwydatniając zdziwienie.

            Musiała sobie to wszystko poukładać. Że niby proboszcz nie żyje..? I że to niby Sławek...? Teraz ona była zbita z tropu.

            - Jak to..? Wielebny nie żyje...?

            Grupa odzyskiwała pewność siebie.

            - Tak! I są świadkowie, że to Sławek to zrobił.... Widziała to pani Bagienna, katechetka!–  teraz młoda kobieta z dzieckiem wiodła prym.

            Jednak mężczyzna, który wcześniej zabierał głos nie miał zamiaru zrezygnować z przewodnictwa w stadzie na rzecz jakiejś rozgadanej baby.

            - I wiemy, że musi tu być..! – dorzucił swoje trzy grosze. – Niech Henryk wyjdzie tu i nam go wyda...

            Pani Ali nie mieściło się w głowie to, o czym mówili ci ludzie. Bez względu na rewelacje dotyczące wielebnego, niemożliwe było by Sławek miał cokolwiek z tym wspólnego.

            - Gdzie indziej miałby się gówniarz ukrywać..?! – dodał ktoś z tłumu.

            - Wiemy, że tu jesteście! – powtórzył kto inny w stronę oświetlonych okien.

            Pani Ala zebrała się w sobie, by przejść do kontrataku:

            - Czyście wszyscy pogłupieli..?! – wrzasnęła na zgromadzonych. – Skojarzyliście dwa fakty ze sobą i nagle wydaje się wam, że mordercę żeście znaleźli! A gówno znaleźliście. Wynoście się do domu i uszanujcie chociaż trochę cudze zmartwienia, skoro nie macie własnych. Bo widzę, że chyba nie macie...

            Ładnie powiedziane. Punkt dla pani Ali. Jednak nie po to tu przyszli, by teraz się wycofać, pod wpływem kilku słów prawdy.

            - A może ty jesteś w zmowie z nimi, co Ala...?! – podjęła kobieta, która jak widać nie dawała za wygraną – Może też maczasz w tym palce...?

            Tego już było za wiele dla pani Ali.

            Głośno i zdecydowanie, ale bez krzyku, wydusiła z siebie:

            - Bierz swojego bachora, głupia suko, i spierdalaj do domu, bo cię psami poszczuję...

            Jak widać, obu stronom powoli kończyły się argumenty. Mieszkańcy nie byli widocznie przygotowani do dłuższej debaty, a panią Alę ich zachowanie najzwyczajniej w świecie wyprowadziło z równowagi.

            I znów, po raz drugi już w tej historii, zanosiło się na karczemną bójkę, jednak o tyle atrakcyjniejsza, że miała toczyć się między dwoma rozwścieczonymi kobietami. Staruszek – lekarz rodzinny i drobny złodziejaszek - pijaczyna nie mieli co konkurować z takim składem.

            - Niech mi pani potrzyma dzieciaka, bo nie wytrzymam...! – syknęła jedna z zawodniczek przez zaciśnięte zęby. Oddała dziecko sąsiadce i ruszyła schodami w stronę pani Ali.

            Ta nie spodziewała się ataku, jednak nie miała innego wyjścia jak tylko przyjąć pozycję obronną i czekać na przeciwniczkę. Napięcie znów rosło, a zgromadzeni szeptem obstawiali wynik walki. Wojtkowska była załamana. Zapowiadała się niezła afera, w dodatku z nią w pierwszym rzędzie. Zrobiłaby wszystko, by znaleźć się gdzie indziej.

            Młoda kobieta pokonywała już ostatnie schody i prawdopodobnie niedługo wzięłaby zamach, by zadać pierwszy cios, jednak to nie nastąpiło. Narrator czuje się w obowiązku przeprosić wszystkich, którzy byli już u bukmachera – walka nie odbędzie się.

            Pomiędzy kobietami stanął Duży Haniu. Był to niewysoki blondyn, w wieku nieco wyższym niż średni. Jego zgarbiona sylwetka świadczyła o licznych zmartwieniach, które ciążyły nad nim teraz, a zmęczona twarz i wielkie cienie pod oczami rodziły przypuszczenie, że ich właściciel dawno nie spał. Mógł walczyć z całym światem, lecz los zawsze znajdzie sposób na to, by złamać niepokornych. I w wypadku Henia chyba właśnie znalazł.

            Zgromadzeni pod schodami ludzie po raz kolejny tego wieczora wstrzymali oddech. Teraz miało się coś wydarzyć. Mają co chcieli, zjawił się ojciec Sławka – i co teraz...?

            - Przestańcie... – powiedział powoli, zmęczonym głosem, ledwo podnosząc wzrok. – Jestem, tak jak chcieliście. Chcecie mojego syna..? Chciałbym, tak samo jak wy, żeby był tu ze mną...

            Kobiety zatrzymały się, rzucając tylko wzajemnie gniewne spojrzenia. Czuły, że to nie odpowiedni moment na robienie scen.

            Teraz znów mężczyzna w średnim wieku przejął pałeczkę.

            - To gdzie miałby być twój syn, jeśli nie tutaj...? – zawołał – Ukrywasz go! Bo zabił dwie osoby.

            Blada dotychczas twarz ojca nabrała kolorów. Gotował się od wewnątrz, jednak robił wszystko, by nie dać tego po sobie poznać. Po dłuższej chwili nerwowego milczenia znów zabrał głos, spokojny i opanowany:

            - Mój syn nikogo nie zabił... Nie możecie go tak po prostu oskarżać na podstawie chorych domysłów, wziętych z „997”. – jego głos nabierał siły, nabrzmiały od gniewu. Znów wchodził w doskonale znaną sobie rolę dyrektora. – Wynoście się z mojego domu i skoro nie potraficie zrozumieć, co teraz przeżywam to bierzcie swoje wsiowe dupy w troki i niech was tu już nie widzę!

            Jednak nikt nie miał zamiaru go słuchać.

            Ludzie nie byli gotowi zrezygnować. Ich nienawiść do Henryka wzięła teraz górę nad innymi pobudkami. Nie myśleli już ani o Sławku, ani o zemście za śmierć wielebnego. Teraz ważny był tylko Heniu – tak naprawdę po niego przyszli.

            - Twój syn to morderca, a ty jesteś tylko pieprzonym cwaniakiem, który chowa się w pałacyku – rzucił przez zęby przywódca grupy.

            Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że była to jawna prowokacja. Nawet sami mieszkańcy o tym wiedzieli, czyhali na najdrobniejszy błąd przeciwnika.

            Doczekali się więc. Henryk dał się sprowokować, rzucając się ze schodów na mężczyznę, który wypowiedział obraźliwe słowa.

            Przeciw niemu ruszyła cała fala rozwścieczonych Wielichamowian. Tylko Wojtkowska, bezradna Bagienna i jej nieustępliwy adorator zawczasu wycofali się na bezpieczne pozycje, obserwując wydarzenia z boku.

            Na schodach rozegrała się scena jakby skądś już znana. Spontaniczna reakcja Henryka spotkała się z metodycznym, zaplanowanym działaniem ludzi. Pierwszy uderzył Plecha, mając przed oczyma scenę wygnania z parku, której Henryk nie pamiętał już od dawna. Kij młodzieńca potłukł mężczyźnie żebra. Przyłączyła się nawet jego matka, która dotychczas trzymała się z boku. Ktoś dźgnął nożem. Ktoś uderzył pięścią w twarz.

            Henryk osunął się na schody. Jego księgowa stała w osłupieniu przy drzwiach, nie mogąc pojąć, jak doszło do tak dramatycznego zajścia.

            Koło jej ramienia przeleciała rozżarzona pochodnia, rozbijając oszklone drzwi wejściowe i z łoskotem tłuczonego szkła wpadając do drewnianego wnętrza budynku. Płomienie w mgnieniu okna rozprzestrzeniły się po całym hollu, wściekle atakując drzwi mieszkań i wdzierając się na piętro budynku.

            Pani Ala stwierdziła w myślach, że niewiele brakowało. Jednak nie było jej dane wiele czasu na myślenie. Kobieta, z która wcześniej miała stanąć do walki, wymierzyła jej w końcu upragniony cios, zwalając z nóg księgową. Ala upadła na potłuczone drzwi, osuwając się półprzytomna na podłogę.

            Bardziej nadgorliwi Wielichamowianie wdarli się do hollu, zaraz za płomieniami. Z różnych drzwi zaczęli wybiegać przerażeni lokatorzy. Niewielu z napastników zdawało sobie sprawę, ze w budynku zamieszkiwały jeszcze trzy inne rodziny. Wszyscy wybiegali teraz w popłochu z ogarniętych ogniem mieszkań. Na korytarzu czekali jednak rozwścieczeni Wielichamowianie, którzy z rozpędu rzucali się na każdego, kto próbował wydostać się z budynku. Dźgali nożami, kopali i okładali kijami na oślep, niekiedy trafiając w swoich. Pośród trzasku płomieni słychać było krzyki, płacz i wściekłe wołanie tłumu, który w swej zbiorowej świadomości czuł, ze nie ma już odwrotu. Można było iść tylko naprzód.

            Na zewnątrz Wojtkowska, Bagienna i Bogdan w niemym przerażeniu obserwowali wydarzenia rozgrywające się w pałacu. Płomienie wydobywały się teraz z okien i drzwi... Ludzie wybiegali z budynku, gdzie czekało ich coś, co przypominało słynną, wojskową „ścieżkę zdrowia” . Niektórzy padali w pół kroku. Trudno było zgadywać, ilu w ogóle nie wydostało się z hollu.

            Nauczycielka nie mogłaby sobie wyobrazić mniej sprzyjającego obrotu spraw nawet w najgorszym śnie. Teraz już z pewnością było po niej. Cholera, pomyślała, a mogło być tak pięknie...

            I wtedy Bagienna krzyknęła jej prosto do ucha. Jej wrzask rozniósł się donośnym echem po całej okolicy.

            - Idą! Idą! – krzyczała jak opętana, wskazując coś we mgle – To oni zabili wielebnego.. Oni...

            Trawnikiem sunęło dziewięć postaci. Wyglądały na pijane, lecz jak miało się wkrótce okazać, jak na swój stan trzymały się całkiem nieźle. Trupy nadciągały od strony Manhattanu. Zwabione zapewne widokiem ognia i wizją łatwego łupu, opuściły drogę do centrum miasteczka i skierowały się w stronę parku.

            Szalejących w budynku i jego okolicach Wielichamowian nie był w stanie ostrzec nawet krzyk Bagiennej. Jak w amoku rzucali się na wszystko, co się ruszało, w zbiorowym transie wybijając szyby i niszcząc obrazy wiszące na ścianach. To, czego nie strawił ogień ulegało zniszczeniu za pomocą kijów, noży i ludzkich rąk. Nie byli w stanie zauważyć nadciągającego we mgle niebezpieczeństwa.

            Dopiero nagły, donośny warkot piły łańcuchowej ostudził ich zapał, brutalnie sprowadzając na ziemie. Ale wtedy zombie były już blisko. Na tyle blisko, że ludzie przez pałacem mogli bez wysiłku dojrzeć krzywy uśmiech szczęśliwego posiadacza piły, który właśnie dotarł ze swych oddziałem na miejsce kolejnej biesiady...

 

            Trójka bohaterów, którzy od początku przyglądali się wszystkiemu z bezpiecznej odległości, bez mrugnięcia okiem doszła do wniosku, że ostrzeganie pochłoniętych destrukcją towarzyszy może skończyć się źle dla nich samych. W ciężkim szoku, dla nieszczęsnej katechetki już którymś z kolei tej nocy, pobiegli przez park w kierunku centralnej części miasteczka. Bogdanowi i Wojtkowskiej trudno było pojąć, skąd wzięło się w ich miasteczku tak nieprawdopodobne zagrożenie. Nagle usłyszeli za sobą szybkie kroki. Ktoś ich gonił.

            Pobiegli szybciej, na przełaj, przez krzaki. Jednak tajemnicza postać najwidoczniej ich doganiała. Bagienna upadła, ciągnąć za sobą Wojtkowską.

            - Stójcie! Zaczekajcie! – usłyszeli za sobą, wyczuwając bardziej niż widząc, że prześladowca jest tuż za nimi.

            Ale z drugiej strony, trupy raczej nie gadają. Ten wniosek wydał się im nad wyraz pocieszający. Zatrzymali się, bacznie jednak obserwując otaczające ich zarośla.

            Kroki słychać było już tylko parę metrów od nich.

            I wtedy z mgły wyłonił się Plecha.

            - Ci ludzie prawie mnie stratowali..! – krzyknął przerażony, jednak nikt nie wziął poważnie jego występu.

            Załamana Bagienna raz na zawsze pożegnała się z savoir-vivre:

            - Przestań pieprzyć, gówniarzu - widzieliśmy jak ochoczo rzuciłeś się do tego waszego szturmu...!

            Bogdan stał jak wryty. Stwierdził w myślach, że może lepiej będzie zwolnić trochę tempo zalotów.

            Tym razem Plecha nie wypuścił nawet zakrwawionego kija z dłoni.

            - A kto ściągnął na biednego Henia całą tę zgraję...? – rzucił przez zęby. Gówniarz, owszem, ale elokwentny.

            Wojtkowską i Bagienną aż zatkało. Teraz dopiero dotarło do nich, w jaki dużym stopniu są odpowiedzialne za zajścia przed pałacem.

            O dziwo pierwsza otrząsnęła się katechetka.

            - To bez znaczenia. Trupy już tam dotarły. To one zabiły wielebnego, właśnie zabijają tamtych, a potem przyjdą po nas – głos jej się załamał, a oczy zaszły łzami. Znów dały o sobie znać wyrzuty sumienia, z którymi najwidoczniej nie potrafiła już sobie poradzić. – Możemy tylko powiedzieć innym...

            - I co sobie pomyślą..? Że też braliśmy w tym udział i wtedy   n a s  oskarżą...! – rzucił Plecha.

            - A co to zmieni, kretynie..? – zaatakowała go Wojtkowska - I tak każdy, kto wróci z pałacu, poświadczy, że tam byliśmy...

            Plecha wykrzywił usta w nieprzyjemnym uśmiechu.

            - Chyba, że nikt nie wróci... – powiedział cicho, ale bardzo wyraźnie – A trupy nie mówią...

            Bezwzględność i brutalność słów chłopaka zmroziły krew w żyłach pozostałej trójki. Wpatrywali się w niego w osłupieniu, zastanawiając się, czy do tego człowieka można się na pewno bezpiecznie odwrócić plecami.

            - Pomyślimy o tym później... - przerwał w końcu ciszę Bogdan, chaotycznie rozglądając się po krzakach. – Teraz stąd chodźmy, bo ani trochę mi się tu nie podoba...

            Ruszyli na tyle szybko, na ile pozwalały im zarośla. Ciemności nadawały drzewom porażający wygląd. Zbliżając się do centralnej części miasteczka, znów powracali w objęcia złowrogiej mgły. Drogę oświetlał im tylko blask płomieni, wydobywających się ze stojącego na niewysokim pagórku pałacu. Przerażenie stawiało ich na skraju obłędu. Przedzierając się przez pogrążony w ciemnościach park, za każdym drzewem widzieli trupa, każdy cień stanowił niebezpieczeństwo. Nie ufali już nawet mgle mimo, że od zawsze byli do niej przyzwyczajeni. Nie ufali nawet swoim towarzyszom, kątem oka starając się obserwować każdy ich ruch. Czuwali, pilnując nieświadomie jeden drugiego. Tak jak całe miasteczko, pogrążające się coraz bardziej w chaosie, bezradnie ulegające wyłaniającemu się z ciemności złu.

 

 

 

 

IX

 

            Marianowa pierwsza dobiegła na zatłoczony plac przed kościołem. Ludzie w niemym przerażeniu przyglądali się jej zniszczonej upadkami spódnicy i burzy rozczochranych włosów. Ten widok odbierał im resztki sceptycyzmu zastępując go przekonaniem, że to, co czeka we mgle, stanowi dla nich realne niebezpieczeństwo.

            Potwierdziła się też wiadomość o tajemniczej śmierci wielebnego, którego fragmenty co rusz odnajdywano na terenie probostwa. Sytuacja stawała się poważna, śmiertelnie poważna.

            Teraz na środku placu stanęła przerażona Marianowa. Była żoną Mariana, co chyba nie jest specjalnie odkrywczym stwierdzeniem. Co prawda nie mieszkali ze sobą już od dawna, jednak wszyscy utożsamiali ją z jej byłym mężem, chyba ze względu na ich pięciu synów, z których tylko jeden nie miał na koncie wyroku. Pewnie dlatego, że padł ofiarą  pozostałych synów podczas rodzinnej sprzeczki, śmiertelnie raniony szyjką stłuczonej półlitrówki. Ale to było dawno. Teraz Marianowa mieszkała sama, dalej inwestując w półlitrówki.

            Jednak teraz nikt nie patrzył na nią jak na podstarzałą alkoholiczkę. Dla zgromadzonych przed kościołem Wielichamowian była Aniołem Śmierci, zwiastującą rychły koniec.

            - Ludzie, uciekajmy! – wrzasnęła tak głośno, na ile pozwoliła jej wypalona krtań, mimo że absolutna cisza zalegająca plac nie wymagała od niej większego wysiłku – Koniec świata, trupy na ulicach!!

            Podniosła się wrzawa, słychać było pojedyncze krzyki i nawoływania. Niektórzy oddalali się w stronę swoich domów licząc widocznie na to, że tam będą bezpieczniejsi. Jednak na ucieczkę było już za późno. Inni przeciwnie, liczyli na to, że grupa obroni ich przez napastnikami. Pięści coraz mocniej zaciskały się na rękojeściach noży i kijów.

            Ludzie okrążyli Marianową i zaczęli wypytywać ją o szczegóły, jednak kobieta była w zbyt wielkim szoku, by móc udzielać sensownych odpowiedzi. Krzyczała w kółko to samo o ciałach napadających na ludzi, zaś korzystając z chwilowego autorytetu domagała się, by ktoś dał jej wódki.

            Tymczasem z innych stron miasteczka również zaczęli nadbiegać przerażeni ludzie. Krzyczeli i gestykulowali, jednak trudno było się od nich czegoś dowiedzieć.

            Przez szum ogarniającej wszystkich paniki zdołał przebić się głos Łajewskiego, który stając na schodach kościoła by dodać sobie ważności, zdobył się na krótkie przemówienie, które brzmiało mniej więcej tak:

            - Nie panikujcie, ludzie! Zachowajcie spokój i trzymajcie się razem...

            Jednak jakimś dziwnym sposobem nie uspokoiło to niezdrowo podekscytowanych mieszkańców i nie przyniosło spodziewanej burzy oklasków.

            Uwagę ludzi przykuło natomiast pojawienie się jasnej poświaty na wschodzie, a potem płomieni, wybijających się ponad korony drzew pobliskiego parku. Wszyscy domyślali się, że oto płonie pałac.

            Łajewski nieświadomy rozgrywającego się za swoimi plecami widowiska, a mile połechtany poświęconą mu uwagą, kontynuował swoje płomienne (dosłownie) przemówienie, nawołując starym zwyczajem do zachowania spokoju i trzymania się razem.

Gdy powoli gubił już wątek, ze wschodu nadszedł ratunek w postaci grupki mieszkańców, krzyczących coś niezrozumiale. Biegli wąską, brukowaną uliczką, sprawiając upiorne wrażenie na tle płomieni, szalejących za drzewami parku. Panika, towarzysząca ich pojawieniu się na scenie niesamowitych wydarzeń przykuła nawet uwagę samego burmistrza, który odwracając się w stronę nadchodzącej grupki, pojął nagle przyczynę „posłuchu” dla wygłaszanego przez siebie, płomiennego apelu.

            Tajemnicza grupa biegła z odległego Manhattanu. Dystans dzielący ich od centrum miasteczka był bardzo duży. Wszyscy uciekinierzy ledwo trzymali się teraz na nogach, rozpaczliwie łapiąc powietrze w spragnione płuca.

            W okolicach kościoła panował nieustanny szum. Jedni wskazywali sobie wzajemnie szalejące w parku płomienie, inni dopadali przerażonych mieszkańców, przybywających z różnych stron Wielichamowa, by wydobyć od nich jakiekolwiek informacje. Niektórzy strach przekładali na agresję, powodując przepychanki, szukając w nich ujścia dla adrenaliny.

            W końcu jednak przemówili mieszkańcy Manhattanu.

            Na placu zapanowała w tym momencie względna cisza, ludzie czekali na wiadomości, które w żaden sposób nie mogły być dla nich dobre.

            Pierwsza przemówiła pani Fabiciowa, gospodyni domowa z rodu tych, którym było wiecznie źle i które dla zabicia czasu wymyślały sąsiadkom romanse, a sobie obiekty do znienawidzenia w postaci najróżniejszych osób, którym wiodło się nieco lepiej niż im samym. Tego mglistego wieczora Fabiciowa i jej koleżanki powinny być w swoim żywiole, ponieważ wrogów było aż nadto. Jednak było odwrotnie. Rozhisteryzowane kobiety piszczały na przemian, próbując przekazać relację z tragicznych wydarzeń, mających miejsce na Manhattanie.

            - Przyszli od strony pola... – wydusiła Fabiciowa swoim przeraźliwie wysokim głosem – Było ich dwudziestu, może trzydziestu... Chodzili po domach i zabijali... – jej głos począł się załamywać, przechodząc w bolesny pisk.

            Pałeczkę przejął na szczęście pan Okiel, człowiek z natury spokojny i opanowany. Oczywiście nikt w tej sytuacji nie wymagał od niego tychże cech, mimo wszystko jednak właściwym sobie, anemicznym tonem zaczął relacjonować przebieg masakry, która była udziałem jego sąsiadów. Okiel od dawna mieszkał sam, miał tylko psa. Stary owczarek towarzyszył mu już od dawna i trudno było sobie Wielichamowianom wyobrazić staruszka bez ukochanego kundla, Józefa. Jednak Józef zaginał kilka dni temu, co wcześniej nigdy mu się nie zdarzało. Od tego czasu zniechęcenie oraz obojętność pana Okiela osiągnęły niespotykane dotychczas rozmiary. Nie wychodził z domu i nie rozmawiał z sąsiadami. Zombie grasujące po Manhattanie musiały użyć bardzo przekonujących argumentów, skoro Okiel zdecydował się na opuszczenie mieszkania bez ukochanego kundla.

            Był ledwie podekscytowany, opowiadając o trupach w marynarkach, wdzierających się do mieszkań i rozrywających na strzępy lokatorów. Ze szczegółami naświetlił wydarzenia przed blokiem i niezdarną, ale skuteczną ucieczkę w stronę miasta.

            - ....właściwie powinni być tu lada chwila... – dodał na zakończenie, oglądając się za siebie z takim spokojem, jakby czekał w parku na kolegę, by karmić łabędzie bułką.

            Jednak jego słowa wywołały dreszcz u wszystkich, którym dane było je słyszeć. Poczuli się jeszcze bardziej osaczeni przez niebezpieczeństwo, które zdawało się nadchodzić z wszystkich stron, zaciskając na ich szyjach niewidzialną pętlę. Próbowali przebić wzrokiem gęste opary mgły, jednak bezskutecznie. Z różnych stron dochodziły krzyki, gdzieś w oddali słychać było kroki.

Stawali teraz coraz bliżej siebie, nieświadomie formując coś na kształt nieudolnego szyku bojowego, czujnie omiatając wzrokiem okolicę. Tkwili nieruchomo, w niemym przerażeniu i coraz bardziej nerwowym oczekiwaniu. Kilka osób zemdlało, lecz nikt poza ich najbliższymi nie zwrócił na to uwagi i nie zadawał sobie trudu udzielenia pomocy. Niebezpieczeństwo mogło w każdej chwili wyłonić się z ciemności, trzeba było być czujnym.

            Tylko Pantera krążył między mieszkańcami, próbując powstrzymać tajemniczy uśmiech. Zdawał się zupełnie nie pamiętać o bolesnej ranie na nodze. Jego oczy wpatrzone były w dal, wyrażały tylko pustkę i obłąkańczą nieobecność. Mieszkańcy zaczynali się go bać, unikając jego spojrzenia i schodząc mu z drogi, ilekroć przechodził koło nich, mrucząc coś pod nosem.

            - Będą tu lada chwila... – szeptał przez zęby, zaciskając dłoń na kolbie swojej długiej, wypolerowanej strzelby. – Będą tu lada chwila...

           

            Chłopacy byli wykończeni i załamani nerwowo. Początkowo chodziło tylko o strach przed odkryciem ich zbrodni. To byłby koniec ich życia, koniec i wstyd. Nie mieliby gdzie wracać, nie mieliby gdzie żyć. Takie myśli przemykały przez ich głowy, gdy ciągnęli ciała w głąb parku. Planowali nawet zbiorowe samobójstwo na wypadek wpadki, jednak żaden z nich tak naprawdę nie wierzył, że mógłby się na to zdobyć. Co innego zabić kogoś, co innego siebie. Minione godziny były dla nich koszmarem. A z czasem wracało jeszcze gorsze, bezpośrednie uczucie strachu, strachu przed śmiercią z rąk bestii, zapewne czającej się w pobliżu.

            Gdy otrząsnęli się z pierwszego szoku musieli zadecydować, co robić dalej.

- Nie możemy ich tu zostawić... – Charczak był najbardziej zdecydowany ze wszystkich. Reszta nie miała wyjścia. Głupotą z ich punktu widzenia byłoby zostawić dwa mocno potłuczone ciała przy drodze, czekając, aż rano ktoś je znajdzie. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że rano dwa trupy w jedną czy drugą stronę nikomu nie zrobią różnicy.

            Stojąc na polu, w ciemnościach i mgle, zabrali się do roboty. Zdecydowali zanieść ciała do parku i ukryć w krzakach. Tam było najbliżej, poza tym jeśli ukryliby je w dobrym miejscu, jest szansa, że znalezienie ich trochę potrwa. Nie myśleli nawet o tym, po co im czas, skoro wrócą do domu brudni od błota, dzieląc tajemnicę między trzy słabe psychicznie osoby, którym w każdej chwili mogą puścić nerwy. Zdawali sobie z tego sprawę, jednak nie widzieli innego wyjścia jak tylko brnąć coraz głębiej we własny błąd. Przyznanie się nie wchodziło w grę.

            Dojście do parku zajęło im ponad pół godziny, które jednak wydawało się im graniczyć z wiecznością. Ciała stawały się coraz cięższe, a jeszcze cięższa do zniesienia była świadomość przebywania na otwartej przestrzeni w towarzystwie dwóch własnoręcznie zabitych ludzi. Chcieli jak najszybciej zniknąć z pola widzenia przypadkowych przechodniów mimo, że ledwo widzieli samych siebie. Bali się jak nigdy w życiu. Przed oczyma mieli obrazy widziane w filmach o poprawczakach, w głowach wizje spędzenia większości życia w więzieniu. Zaczynali traktować się wzajemnie bardzo podejrzliwie wiedząc, że jeśli jeden zawiedzie, zapłacą za to wszyscy.

            W końcu donieśli trupy na skraj parku, kryjąc je i siebie między drzewami. To ich trochę uspokoiło. Cały czas jeszcze nerwowo omiatali wzrokiem mgłę, która swoim tajemniczym zwyczajem to gęstniała, to znów rzedła, wprawiając młode serca w drżenie. Bezustannie nasłuchiwali, a każdy oczywisty w parku odgłos przybierał w ich wyobraźni postać ludzkich kroków. Ich kije przygotowane były w każdej chwili do zadania kolejnego ciosu. To, że zabili dwie osoby nie świadczyło wcale o niemożności powtórzenia tego czynu. Oznaczało wręcz coś odwrotnego. Zdesperowani i zastraszeni, byli w zdolni do rzeczy, o których baliby się pomyśleć jeszcze dwie godziny wcześniej. Przypominali dzikie zwierzęta zapędzone w ślepą uliczkę - gotowi zaatakować każdego, kto wyłoniłby się z mroku.

            Zdecydowali się ukryć ciała w krzakach w najbardziej odległym i niedostępnym miejscu w parku. Nie mieli zamiaru zakopywać ich, po pierwsze z braku odpowiednich narzędzi, po drugie z powodu brudu na ubraniach, który po powrocie do domu niewątpliwie wskazywałby niecodzienny sposób spędzania czasu.

Ruszyli przez krzaki, idąc na pamięć, ciągle przezwyciężając ból mięśni, powodowany niesieniem sztywnych ciał. Walczyli z obrzydzeniem, kiedy po chwili postoju znów musieli chwycić zimne nadgarstki i kostki i ruszać dalej. Jednocześnie wokół nich rozciągał się park, który w ciemnościach i mgle stawał się wrogą i dziką puszczą. Chłopakom wydawało się, że każda gałąź smagająca ich twarz wplątuje ich w pajęczyny, a olbrzymie pająki chodzą im po plecach. Byli osaczeni, okrążeni przez ciemność, z trupami w rękach. Panika i obrzydzenie mieszały się w ich głowach, sprowadzając chłopaków na skraj emocjonalnego rozstroju.

            Dojście na miejsce zajęło im ponad godzinę. Mimo grudniowego chłodu byli spoceni i ledwo dyszeli z gorąca. Mięśnie pulsowały ze zmęczenia, a wszystkie odsłonięte części ciała piekły, poharatane gałęziami. Starali się zasłaniać, jednak wszechobecne gałęzie i liście zdawały się wdzierać wszędzie z niezmiennym uporem. Szanse na niezauważenie śladów tych przejść przez mieszkańców miasteczka zdawały się maleć z każdą minutą. Jednak brnięcie naprzód i doprowadzenie sprawy do końca miało tyle samo sensu co zrezygnowanie gdzieś pośrodku parku i porzucenie trupów na pastwę wzroku przypadkowego przechodnia. Więc brnęli, starając się nie myśleć o sensowności tego co robią, mając na głowie o wiele poważniejsze problemy.

            Charczak niósł dziecko, mając na początku wielkie problemy z technicznym podjęciem tematu. Na rękach nie dawał rady, ponieważ bliskość stygnącego ciała przyprawiała go o odruch wymiotny. W końcu zdecydował się na mało elegancki sposób niesienia Maciusia pod pachą. Skubański i Źyntek nieśli matkę chłopca, trzymając ją za kończyny. Bezwładne siedemdziesiąt kilogramów wymuszało częste postoje, z czasem coraz częstsze. Chłopakom zaczynały puszczać nerwy. Mnożyły się sprzeczki i wyzwiska.

            W końcu, wykończeni i wściekli na siebie nawzajem, nie zwracając już nawet uwagi na irytujące i wrogie otoczenie, dotarli na miejsce. O ile możne to w ogóle tak nazwać zważywszy, że nie wiedzieli nawet gdzie są. Już po chwili przedzierania się przez krzewy doszli do wniosku, że szukanie konkretnego miejsca jest w warunkach, z jakimi mieli do czynienia, niemożliwe. Dlatego doszli do wniosku, że zostawią ciała w pierwszym napotkanym obniżeniu gruntu, gdzieś, gdzie nie będzie już widać żadnych świateł pochodzących spoza parku. To będzie znak, że są w miejscu, którego nie jest tak łatwo dojrzeć.

            W końcu trafili na takie miejsce, w każdym razie tak im się wydawało. Pozostało tylko przykryć ciała liśćmi i niezauważenie dostać się do domu udając, że wszystko jest w porządku.

            Położyli trupy tuż obok siebie, na tyle płasko, żeby nie wystawały ponad zagłębienie terenu.

            Potykali się jeden o drugiego, o korzenie i trupy, raniąc się boleśnie i potęgując uczucie irytacji, które niebezpiecznie zbliżało się do poziomu krytycznego.

W końcu jednak udało się im przykryć ciała leżącymi wszędzie liśćmi, kończąc robotę. Efekty i dokładność wykonania musiały pozostawiać wiele do życzenia, chłopacy byli tego świadomi, jednak w ciemności nie mogli zrobić nic więcej. Teraz pozostawało im tylko czekać.

            Kiedy tak stali pogrążeni w ciemnościach, gotowi właściwie do drogi powrotnej, Źyntek odezwał się przerywając ciszę:

            - Może powinniśmy ich jakoś pochować, chłopaki...? – odezwał się nieśmiało, jakby nie wiedząc, czy mordercom wypada chować swoje ofiary.

Pozostali byli absolutnie zaskoczeni. Nie przeszło im nawet przez myśl, by chować dzieciaka i jego matkę. I tak dosyć już mieli z nimi kłopotu. Charczak, wykończony i zirytowany sytuacją, wybuchnął gniewem, który wśród drzew, w środku nocy wydał się nienaturalnie głośny:

            - I czego, kurwa, jeszcze byś chciał..?! – krzyknął na Źyntka. – Może urządzimy stypę i zaprosimy najbliższą rodzinę...?  - nie czekał jednak na odpowiedź  - Trzeba stąd spierdalać, a nie bawić się w sentymenty!

            Dyszał z nerwów i chłopakom, łącznie z samym Charczakiem wydawało się, że zaraz uderzy towarzysza. Nerwowe oczekiwanie wypełniło mroźne, grudniowe powietrze. Źyntek, trzęsący się jak osika, nie wiedząc samemu czy bardziej z zimna czy ze strachu, czekał na mający nadejść z ciemności cios.

            On jednak nie nadszedł. Przyszło jednak coś gorszego.

            - Wymiękasz... – rzucił przez zaciśnięte zęby Charczak – Widzę to. Nie rozwaliłem ci tej głupiej mordy tylko dlatego, że musisz jakoś wyglądać, jak wrócisz do domu... Ale widzę, że nie ma z ciebie pożytku. Więc lepiej postaraj się mnie przekonać, że jeszcze będzie, bo inaczej położymy cię obok tej tu wesołej gromadki....

            Te słowa spadły na pozostałych jak grom. Skubański i Źyntek stali w bezruchu, oszołomieni tym, co właśnie usłyszeli. Nie przeszło im wcześniej nawet przez myśl, że mogą się pozbyć jednego ze swoich. Ale Charczak widocznie wszystko już przemyślał, miał gotowy plan awaryjny, bardziej bezwzględny i brutalny niż jego towarzysze mogli sobie wyobrazić.

            Źyntek nie wytrzymał. Presja, strach i wyrzuty sumienia, a do tego wyczerpanie i ból zadawany przez liczne gałęzie otaczające go zewsząd, doprowadziły go na skraj załamania. Zaczął szlochać, przerywając kolejny porażający moment ciszy cichym łkaniem.

            Charczak wziął głęboki oddech. „Błąd”, pomyślał. „Teraz ja przegiąłem. Nie trzeba było ich straszyć, teraz jeszcze nie będą chcieli współpracować... Ale może właśnie to jest sposób, żeby siedzieli cicho. Właściwie to nawet tego nie przemyślałem...Cholera, przestań ryczeć, kretynie!”

            - Daj spokój, Stary... – powiedział w końcu z największym trudem. – Może masz rację z tym pogrzebem. Pięć minut w tę czy w tę...

            Nadal uważał cały ten pomysł za niedorzeczny, jednak dla podtrzymania dyscypliny i morale uznał, że to jedyne wyjście.

            - No dobra... – odezwał się Skubański – Ale jak to się robi...? Będziemy śpiewać i mówić dobre rzeczy o zmarłych..?

            „Że też przyszło mi popełnić największy błąd mojego życia z takimi idiotami”, pomyślał Charczak. „Im się chyba wydaję, że tym pogrzebem zmyją z siebie część winy.”

            W rzeczywistości właśnie tak było. Podczas gdy przywódcę grupy morderców charakteryzowało czysto praktyczne podejście do sytuacji, pozostałych dwóch chłopaków męczyły największe w dotychczasowym życiu wyrzuty sumienia i rozpaczliwie chcieli chociaż częściowo naprawić to, czego jednak całym swoim życiem nie byliby już w stanie z siebie zmyć. Charczak zdawał sobie sprawę z bezcelowości tych starań i kwestie moralne spychał na peryferie swojej świadomości tak długo, jak było to możliwe. O dziwo, przychodziło mu to bez większego trudu.

            Doszedł do wniosku, że trzeba to załatwić jak najszybciej się da i wracać do domu. Ustalić wstępnie wspólną wersję i czekać na dalszy rozwój wydarzeń.

            - Nie, chłopaki – powiedział znudzonym tonem nauczyciela, tłumaczącego najprostsze kwestie swoim uczniom, starając się zamaskować ironię i rozdrażnienie – Nie będziemy nic śpiewać, po prostu rzucimy na nich trochę piachu i już...

            - Jak to i już...? – Skubański nie mógł pojąć prostoty zaplanowanego obrzędu.

            Cierpliwość Charczaka była na wykończeniu:

            - No już, kurwa, już! Tak to się robi, po prostu rzuca się na trumnę piachem i po wszystkim! To jest właśnie pogrzeb...

            Znów pośród ciemności dało się wyczuć konsternację. Chłopacy rozważali w myślach słowa kolegi.

            - Tylko proszę was, nie próbujcie mi tu na miejscu zbijać trumny... – rzucił przez zęby wyraźnie już zirytowany. Jednak ironia w jego głosie dotknęła pozostałych. Coraz mniej podobała im się przywódcza rola kolegi, z każdą chwilą rosło zagubienie.

            Znów dał się słyszeć cichy szloch Źyntka.

            Chyba nic już na to nie poradzę, stwierdził w myślach Charczak i schylił się, by wygrzebać z między liści garść ziemi. Gleba była wilgotna i zimna. Zanurzył w niej dłoń i zacisnął, wyciągając pięść pełną chłodnej, czarnej masy.

            Źyntek nie przestawał łkać. W ciemności widział kontury kolegi, wyczuwając powagę sytuacji. Skubański z trudem powstrzymywał się od płaczu, jednak zdawał sobie sprawę, że Charczak nie pochwaliłby takiego mazgajstwa i za wszelką cenę chciał zatrzymać zbierające się w oczach łzy.

            Wszyscy byli załamani. Nawet bezwzględny zdawałaby się przywódca poczuł dziwny żal, kiedy przyszło mu wypowiedzieć zaimprowizowaną, nieudolnie zrekonstruowaną z własnego doświadczenia kwestię:

            - Boże, świeć nad ich duszami... – rzekł cicho i powoli. Grobowa cisza i śmiertelna powaga dały się wyczuć w zimnym powietrzu.

            Podmuch wiatru poruszył gałęziami. Szum drzew zdawał się oznajmiać, że oto dwie dusze odłączają się od martwych ciał, unosząc się między konarami drzew, powodując niezrozumiały ruch. Silny powiew zachwiał chłopakami, zgromadzonymi wokół ciał. Jakby duchy leżących u ich stóp zmarłych chciały dać upust swojej wściekłości i żądzy zemsty. Ciarki przeszły po plecach wszystkich trzech, niesamowita aura unosząca się w powietrzu napawała ich strachem i nawet Źyntek, zalewający się dotychczas łzami, stał w bezruchu, oglądając się dookoła, próbując przebić wzrokiem pełen śmierci mrok.

            Charczak rzucił garść wilgotnej gleby w miejsce, gdzie pośród ciemności znajdowały się skulone ciała ofiar.

 Szum sprawił, że żaden z nich, pewny obecności duchów ofiar w grudniowym powietrzu, nie usłyszał cichego poruszenia wśród przegniłych liści. Odgłos bynajmniej nie był jednak spowodowany wiatrem.

            Przygnębienie stawało się nie do zniesienia. Źyntek znów wznowił swój lament, pozostali mogli niemal usłyszeć łomot swych serc w wieczornej ciszy.

Jednak poza odgłosami szlochu, dobiegło ich coś jeszcze, jakby gwałtowne plucie. Odgłos podobny do tego, który człowiek wydaje, próbując pozbyć się z ust zalegającego piasku.

Chłopacy byli zdezorientowani. Popatrzyli po sobie, jednak niewiele widzieli w otaczających ich ciemnościach.

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, zawsze można było zbluzgać Źyntka:

- Co ty robisz, kretynie...? – zaatakował go Charczak – Chciałeś pogrzebu, a teraz plujesz na nich...? A może się swoich smarków nażarłeś od tego ryczenia...?!

Jednak podświadomie wyczuwał zagrożenie. Coś mu mówiło, że tym razem nie można zrzucić winy na kolegę. Odgłos wyraźnie dochodził z dołu.

 

Ludzie przestali napływać na plac przed kościołem. Tym, którzy zbyt późno wyruszyli z domów, nie było już dane dotrzeć na plac, gdzie tłoczył się tłum zmarzniętych i przestraszonych Wielichamowian. Najczęściej padali ofiarą wyłaniających się z ciemności, zbyt zaskoczeni by podjąć próbę oporu.

Blade światła ulicznych lamp z trudem przebijały się przez mleczną zawiesinę, która stanowiąc piątą kolumnę dla atakujących zombie, odbierała mieszkańcom możliwość przygotowania się na atak. Co równie istotne, powodowała dezorientację i wzmagała strach. A strach w zbiorowym wydaniu nieufnego tłumu przeradzał się stopniowo w panikę.

Stali, nasłuchując. Stopniowo ucichły rozmowy, wszyscy wpatrywali się gęstą zasłonę. Teraz byli już świadomi, że nie ma kierunku, w którym mogliby bezpiecznie uciekać. To trzymało ich w miejscu, paraliżując wszelkie plany wyrwania się z tego koszmaru. Ludzie, którzy wcześniej przybiegali z różnych stron, donosili o obecności trupów w każdym punkcie Wielichamowa. Zaraza rozlewała się wszędzie, zostawiając już tylko pojedyncze bastiony wystraszonych mieszkańców. Dochodziła do nich stopniowo, że aby wyrwać się ze śmiertelnego kręgu, będą musieli stoczyć największą bitwę tej nocy.

Dało się słyszeć szlochy. Nieświadome dzieci płakały z zimna i poczucia zagrożenia, ich matki nie radziły sobie z narastającym podenerwowaniem. Nikt nie wiedział dokładnie, czego można się spodziewać, a wyobraźnia, pobudzona opowieściami o żywych trupach w gnijących marynarkach, rozrywających ludzi dla czystej przyjemności, pracowała na zwiększonych obrotach, tworząc w zastraszonych umysłach obrazy rodem z filmów grozy. I może lepiej, ponieważ obrazy te, aczkolwiek schematyczne i mało oryginalne, zadziwiająco przystawały do zamglonej rzeczywistości miasteczka. Dawały szanse przygotowania się na przybycie napastników.

Pantera stał na pierwszej linii, wbijając obłąkańczy wzrok w mgłę, spowijającą drogę do cmentarza. Trzymał broń uniesioną, lecz nie wycelowaną jeszcze w mrok. Kilku innych mężczyzn, będących szczęśliwymi w tej godnej pożałowania sytuacji posiadaczami broni palnej, stało razem z myśliwym, czekając na napastników.

Nie byli w stanie osłonić całego tłumu, z trudem gromadzącego się w ciasnym uścisku przed kościołem. Ich zamiarem było zatrzymanie chociażby pierwszej fali napastników, nie przyzwyczajonych do oporu. Byli tej nocy pierwszą grupą, która nie miała dać się zaskoczyć.

Towarzysze Pantery, przerażeni i niepewni wyniku starcia, w osłupieniu obserwowali uśmiechniętego myśliwego z krwawiącą jeszcze raną na nodze. Nieustannie mówił coś pod nosem, patrząc głodnym wzrokiem na zebrany tłum. Dobiegalskiemu, miejscowemu policjantowi stojącemu najbliżej Pantery, przeszła nawet przez głowę przerażająca myśl, że tego człowieka należy bać się nie mniej niż osławionych zombie. Jego złe przeczucie, motyw przewodni każdego szanującego się horroru, miała w niedalekiej przyszłości zweryfikować rzeczywistość.

Tymczasem w oddali, od strony północnej, zaczęły dobiegać trudne do zdefiniowania dźwięki. Początkowo balansujące gdzieś na granicy słyszalności, tłumione przez gęstą mgłę, stopniowo nabierały kształtu. Pojedyncze charczenie przeradzało się nieustannie w coraz głośniejszy, zbiorowy skowyt, zwiastujący zbliżającą się armię.

Ludzie z wyczekiwaniem spoglądali ku północnej stronie, jakby się stamtąd miał objawić cud jakiś. Niektórzy odruchowo się cofali, powodując nieprzewidziane zmiany w zbitej strukturze tłumu, zwiększając jeszcze poczucie chaosu i zagrożenia.

Jednak nie trwało długo, kiedy również z innych stron zaczęły dobiegać nieartykułowane, gardłowe dźwięki, znane wszystkim wielbicielom filmów grozy. Mieszkańcy Wielichamowa czuli się osaczeni zewsząd przez niewidzialnych napastników.

Krzyki i płacz unosiły się coraz wyżej nad kościołem, jakby miał je dosłyszeć sam Stwórca. Nic jednak nie wskazywało, aby Bóg był tej nocy gdzieś w pobliżu.

Ludziom puszczały nerwy, jedni dodawali sobie odwagi wyzwiskami, inni wykrzykiwali apokaliptyczne przepowiednie Sądu Ostatecznego. Ta wersja dominowała wśród nie tyle bogobojnych, co dewocyjnie nastawionych Wielichamowian, doprowadzając do absurdalnych niekiedy sytuacji.

- Mogę wyznać ci moje grzechy...? – rzuciła pani Fabić do stojącego nieopodal Paula, nerwowo zaciskającego pięści na rękojeści swoich wysłużonych wideł. Starała się przekrzyczeć płacz swojej dziewiętnastoletniej  córki, która znów była w ciąży i to tak zaawansowanej, że jej stan groził porodem tu i teraz.

Paul spojrzał na nią nerwowo, racząc ją spojrzeniem, jakie zwykle serwuje się chorym psychicznie ludziom, beztrosko hasającym po ulicach.

- Gorzej pani czy co..? – rzucił z pogardą.

Fabiciowa była jednak tak zdesperowana i przerażona wizją podgrzewania się w wielkim kotle z gorącą smołą, że zignorowała wyraźnie retoryczne pytanie wystraszonego alkoholika.

- Proszę, posłuchaj... – rozpłakała się, w panice omiatając wzrokiem gęstą mgłę, z której w każdej chwili mogła przyjść śmierć. – Nie ma księdza, zabili... Muszę się wyspowiadać, a to chyba w takiej sytuacji można każdemu... – dyszała staremu Paulowi prosto w twarz grochówką z obiadu, cała mokra od łez.

„Nie odczepi się, w życiu”, stwierdził w myślach pijaczyna, po krótkiej analizie sytuacji. Wyjście było tylko jedno.

- Dobra – wycedził przez zęby – Byle szybko....

Uradowana Fabiciowa czym prędzej przystąpiła do prowizorycznej spowiedzi, jak automat wyrzucając z siebie grzechy. Trwało to dobrą chwilę, podczas której twarz Paula zmieniała się jak w kalejdoskopie. Początkowy brak zainteresowania przerodził w pełne napięcia oczekiwanie na następną rewelację.

Takich przypadków było więcej. Ludzie w obawie przed Sądem Ostatecznym rzucali się na kolana i ze wzrokiem wbitym w czarne niebo próbowali swoimi błaganiami przekrzyczeć dochodzące spoza mglistej kurtyny gardłowe wycie zbliżających się trupów. Nie mogąc odgadnąć pochodzenia tajemniczego zagrożenia, odwoływali się do nieużywanego w praktyce pojęcia Boga i najgroźniejszego jego przejawu – Dnia Sądu. Zdawało im się to teraz jedyną drogą ratunku. Jeśli nie dało się już uratować życia, mogli chociaż próbować przehandlować je po śmierci.

Sekundy dzieliły ich od konfrontacji.

Pierwsza linia od strony cmentarza, z niezdrowo podnieconym Panterą na czele, gotowa była do odparcia ataku. Łajewski schowany gdzieś pomiędzy skulone matki i dzieci drążył wzrokiem mlecznobiałą ścianę mgły. Reszta modliła się, wyznawała swoje grzechy lub po prostu w milczeniu oczekiwała na to, co miało się lada chwila wyłonić z ciemności.

Źródło obrzydliwych odgłosów było już niemalże na wyciągnięcie ręki. Powietrze wypełniały płacz i panika w swych szczytowym punkcie. Jednak nikt nie ośmielił się ruszyć. Nikt nie oddalił się, mimo wszystko w grupie czując się bezpieczniej.

I wtedy właśnie od strony cmentarza ukazała się pierwsza postać, wyłaniając się z mgły około dziesięciu metrów od zbitego na placu tłumu. Początkowo było widać tylko kontury, jednak już po chwili rozmazany kształt nabrał wyraźniejszego kształtu. Przybysz zbliżał się chwiejnym krokiem, ledwo trzymając się na nogach. Wpatrzeni w niego ludzie ujrzeli jego długie włosy, które falowały, gdy postać z wielkim trudem zbliżała się do placu.

Strzelcy podnieśli broń, gotową w każdej chwili do wystrzału. Czekali tylko na komendę, jednak żadna nie padła. Wszyscy umilkli, wgapieni w pierwszego z napastników. Obserwowali każdy jego ruch, chcąc poznać przeciwnika. Ani na chwilę nie odrywając od niego wzroku.

Jednak niektórzy ze zgromadzonych na placu Wielichamowian zwątpili w prawdziwość tak przedstawionego zagrożenia, które najwidoczniej ledwo mogło utrzymać się na chwiejnych nogach. Ci, którzy widzieli prawdziwe zombie, nie byli przekonani czy to, co mają przed sobą jest żywym trupem, jakich mieli wątpliwą przyjemność oglądać wcześniej.

Ktoś z tłumu krzyknął w końcu:

- To nie jest jeden z nich!

Przez tłum przebiegł szmer konsternacji.

Jakby na potwierdzenie tych słów tajemnicza postać podniosła głowę i zasłaniając oczy ręką wydusiła z siebie z widocznym wysiłkiem:

- Ludzie, kurwa, no gdzie te trupy...?

Wtedy większość zgromadzonych rozpoznała w długowłosym chłopaku Darka, tego nastoletniego żula, który ciągle włóczył się z kumplami po miasteczku i wywijał kłakami na koncertach. Był kompletnie pijany, nieświadomy rozgrywającego się wokół dramatu. Kiedy już z trudem udało mu się odzyskać równowagę, stanął sobie beztrosko na środku drogi i wpatrując się w zdezorientowany tłum oczekiwał najwidoczniej odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie.

Wśród mieszkańców miasteczka przebiegł szmer oburzenia i jawnej dezaprobaty, zagłuszając na chwilę otaczające ich zewsząd głosy wygłodniałych zombie.

Jednak nie trwało to długo, ponieważ budząca się do życia debata zakończyła się tak nagle, jak nagle się zaczęła. A to za sprawą makabrycznej sceny, która rozegrała się na oczach tłumu, wpatrzonego w zalanego nastolatka.

Za plecami młodzieńca pojawiła się nagle jeszcze jedna postać, lekko zgarbiona, lecz potężnej budowy. Zbliżyła się do chłopaka w mgnieniu oka, wydając przy tym nieartykułowany skowyt, przytłumiony, jakby zza ściany.

Teraz już nikt nie miał wątpliwości, że oto ich oczom ukazał się prawdziwy trup, pierwszy z wielkiej armii, czekającej w ciemnościach.

Podniósł rękę i ścisnął nią głowę chłopaka tak, jak dorosły ściska dziecięcą, gumową piłeczkę. Wziął nią niewielki zamach i cisnął wraz z resztą ciała chłopaka o asfalt. Zdawał się nie wkładać w to żadnego wysiłku. Uszu obserwujących sytuację mieszkańców dobiegł nie pierwszy i nie ostatni tej nocy trzask pękającej czaszki i towarzyszące mu głuche uderzenie opadającego na drogę ciała. Wiedzieli, że chłopak nie mógł tego przeżyć, jednak ostateczne potwierdzenie przyniosła dopiero rozlewająca się powoli wokół głowy Darka ciemna plama.

Zombie, stojący teraz w pełnej okazałości nad swoją ofiarą, zdał sobie najwidoczniej sprawę z obecności obserwującego go tłumu i w celu spotęgowania paniki postanowił wydać z siebie jakiś donośny, przerażający odgłos a’la King Kong. Nabrał więc powietrza w to, co kiedyś zapewne pełniło funkcję płuc i zaprezentował go zastygłym w zdumieniu mieszkańcom. Okazało się jednak, że ubytki w ciele skutecznie uniemożliwiły trupowi ukazanie w pełni swoich możliwości i z ust bestii wydobył się tylko cichy warkot, przywodzący na myśl odgłos zapalanego silnika w fiacie 126p.

Jednak nie trzeba było imponujących popisów wokalnych żeby przekonać publiczność, że sytuacja jest poważna. Rozległy się donośne krzyki, piski i wiele innych trudnych do określenia sygnałów głosowych, uważanych w naszym kręgu kulturowym za przejaw strachu. Niektórzy wyrwali się z hermetycznego uścisku tłumu i pobiegli gdzieś w ciemność. Kłębowisko ludzi pogrążyło się na chwilę w zupełnym chaosie, który jednak nie trwał długo, bo oto z mroku zaczęły wyłaniać się kolejne trupy w marynarkach, otaczając kręgiem grobowej elegancji przerażony i bezwładny tłum. Początkowo były to pojedyncze ciała, jednak za nimi wyrastały z mgły kolejne, jakby to właśnie z białej aury, unoszącej się w powietrzu, czerpały swoją siłę.

Pantera wystąpił z szeregu, ku zdumieniu i konsternacji towarzyszy broni. Trupy były już tylko kilka metrów od niego. Pozostali strzelcy czekali na jego komendę, posłusznie pokonując nieodpartą chęć pociągnięcia za spust.

Wtedy zombie zbliżające się od strony cmentarza, czoło nadchodzącej powodzi, stanęły. Wszystkie z oczyma lub oczodołami wbitymi w postać Pantery, stojącego naprzeciw nich. Niektóre z zaciekawieniem przechylały głowę, obserwując uważnie myśliwego. Ich kości trzeszczały przy tym niemiłosiernie, tworząc tło dla trupich pomruków.

Bezradni ludzie mimo usilnych starań nie mogli odgadnąć motywu, który byłby w stanie wytłumaczyć dziwne zachowanie hordy napastników. A najdziwniejsze jest, że nie nasunęło im się oczywiste rozwiązanie, którego każdy szanujący się miłośnik horrorów domyślał się od początku.

Nie wszyscy obserwowali scenę rozgrywającą się w miejscu największego naporu zombie, ponieważ trupy pojawiały się z każdej strony. Jednak ci, których oczy zwrócone były właśnie tam, zrozumieli niezrozumiałe poczynania Pantery w momencie, gdy ten odwrócił się ponownie, twarzą do ludzi. Jego oczy miały ten sam nieobecny wyraz, co oczy atakujących trupów. Wyraz obłąkania i nieobecności. Ślepej furii, pchającej naprzód, zaprogramowanej przez jakąś wyższą siłę do bezmyślnego niszczenia.

Łajewski znajdował się o wiele dalej, w miejscu jeszcze względnie bezpiecznym, jednak od dłuższego czasu nie spuszczał oczu z myśliwego. Teraz, gdy ten stanął w jednym rzędzie z bezwzględną hordą trupów, burmistrzowi przemknął przez głowę obraz ich wspólnej ucieczki z cmentarza. Przypomniał sobie moment stłuczki i Panterę znikającego na chwilę w ciemnościach. A potem już tylko ucieczkę przed wielkim, zmutowanym psem i moment bolesnego ugryzienia. Teraz wszystko to zdawało się układać w logiczną całość. Tylko dlaczego trupi obłęd przeszedł na niego za sprawą ugryzienia. Dlaczego inni ludzie, którzy zostali zabici przez zombie nie dołączają do nich, zasilając ich szeregi..? Myśli kłębiły się w głowie Łajewskiego, próbując przebić się przez odgłosy paniki, dochodzące zewsząd. Tyle jeszcze pytań pozostawało bez odpowiedzi. „Wersja Sądu Ostatecznego jest dobra dla tych  wszystkich wieśniaków”, stwierdził w myślach, z wyraźną niechęcią do mieszkańców „swojego” miasteczka. Tu musi chodzić o coś więcej. Wyciek radioaktywnych substancji czy skażenie ekologiczne ożywiające zmarłych nie wchodziło tu w grę. To nie ten film, panie burmistrzu.

            Nie był to jednak ani czas ani miejsce na tego rodzaju rozważania.

            Pantera z szerokim uśmiechem, potęgującym jeszcze obłąkańczy grymas na jego twarzy, uniósł broń. Odbezpieczył ją i nie celując nawet wypalił w tłum.

 

            Zdawało im się, że ciemność całkowicie pochłonęła miasteczko. Tylko stłumione odgłosy dochodzące gdzieś spoza ściany mroku przypominały im o istnieniu świata poza ścieżką, którą podążali.

            Droga z parku zdawała się im wiecznością. Wszędzie drzewa, cienie, gałęzie - wrogo wymierzone w twarze czwórki wątpliwym bohaterów. I świadomość tkwiącego w ciemności, trupiego niebezpieczeństwa. Prawem horroru jest, że przy życiu zostaje zdecydowana mniejszość bohaterów. Wytrawni specjaliści potrafią nawet przewidzieć kolejność uśmiercania kolejnych postaci. Czy nasza czwórka przerażonych, lecz zdeterminowanych ludzi znała to prawo – nie wiadomo. Wiadomo jednak, że zmierzali zgodnie w stronę centralnej części miasteczka, która, jakże paradoksalnie, zdawała się im być najbezpieczniejszym miejscem tej nocy. Zamiarem ich było spokojne ukrycie się i przeczekanie koszmaru nocy żywych trupów.

Jednak tak naprawdę nie był to ich wspólny cel. Każdy gotów był na własną rękę działać, chcą jak najszybciej pozbyć się balastu w postaci podejrzliwych współtowarzyszy. Wyjątkiem był może Bogdan. Urocza katechetka Bagienna, której narratorowi mimo płaszczyka ironii jest naprawdę żal (no co? naprawdę!), nie mogła opędzić się od nachalnego adoratora. Nie były mu w stanie przeszkodzić nawet nietypowe okoliczności. Wręcz przeciwnie. Cóż to za wspaniałe warunki dla zrodzenia się wielkiej, namiętnej miłości, zdawał się myśleć, nie odstępując na krok nawet młodej kobiety. Jej zdanie, aczkolwiek skrajnie odmienne, wciąż jeszcze pozostawało niewypowiedziane, hamowane przez jej delikatną naturę, niezdolną wyznać swojej pogardy i zniecierpliwienia aktualnym stanem rzeczy.

            Tymczasem Wojtkowska i Plecha rozgrywali w umysłach swoje własne partie. Każde z nich miało coś na sumieniu, jednak dalecy byli oboje od zawracania sobie głowy wyrzutami sumienia. Oboje wiedzieli, że byłaby to strata czasu. Ich celem było umiejętne wykorzystanie chaosu i wtopienie się w tłum. Po pierwsze przeżyć, po drugie oczyścić się z ewentualnych zarzutów. Byli zamieszani w śmierć wielu osób, pośrednio czy bezpośrednio, jednak to w tej chwili zdawało się być nieistotne. Takie detale nabierały znaczenia dopiero przed sądem, jednak żadne z nich nie miało zamiaru przed nim stawać. Nie byli gotowi rezygnować ze swojego dotychczasowego życia. Potrafili wytłumaczyć sami przed sobą wydarzenia, które miały miejsce tego wieczora. Plecha nie widział przeszkód by żyć ze świadomością, że był inicjatorem bezmyślnej rzezi. Bezpośredniej krzywdy w końcu nikomu nie wyrządził. No, może z wyjątkiem Henryka i kilku innych osób rozpaczliwie próbujących wydostać się z płonącego pałacu. Jednak wiedział, czuł doskonale, że potrafiłby usunąć nawet te niewygodne doświadczenia z pamięci.

Wojtkowska również potrafiłaby spać spokojnie, w końcu ona tylko podsunęła pomysł. Dalszy obrót spraw nie zależał już od niej, tłumaczyła sobie, jakby przygotowując ewentualne zeznania. W swoim przewrotnym mniemaniu nie ponosiła odpowiedzialności za zbiorową wolę tłumu. De facto szczerze pogardzała ludźmi, których jeszcze niedawno gromadziła przy sobie, budząc nieprzewidywalną bestię gniewu i zawiści. Bogna Wojtkowska uważała się bowiem za osobę na wskroś wyrachowaną, nie kierującą się w życiu zbędnymi emocjami, a jedynie niezawodną, zimną kalkulacją. Inaczej niż tłum, ograniczona zbiorowość, która ośmielona pozorną anonimowością swojej wyprawy oraz równie pozornym poszukiwaniem sprawiedliwości, dała ponieść się emocjom, pozwalając zawiści i frustracji znaleźć ujście w niekontrolowanej orgii wstrząsających zdarzeń.

Tymczasem grupa Wielichamowian, dokonująca dzieła swego chwalebnego zniszczenia w imię wypędzenia zabójcy wielebnego, z oddziału myśliwych przekształciła się w chaotyczną gromadę ofiar.

Cokolwiek by nie powiedzieć, dali się podejść jak dzieci. Nawet jak na horror, w którym to wszelkie możliwe odmiany postaci drugo- i trzecioplanowych wykazują się niewielkim intelektem, jeszcze mniejszą spostrzegawczością i wprost niezwykłą, godną wręcz podziwu biernością wobec zagrożenia. Jednak z drugiej strony, ktoś musi się składać na wspomnianą już godną pożałowania większość, przelewającą niewinną krew w imię statystyki.

Właśnie ułamek owej większości, zgromadzonej wokół pałacu, zbyt późno spostrzegł się, że towarzyszą mu zagadkowe postaci w marynarkach o wątpliwym aromacie, by mieć możliwość skutecznej reakcji.

Wyłoniły się z nocy niespodziewanie, uderzając od frontu pałacu na grupę mieszkańców, stojących na schodach i rozbijających o nie drewniane meble, znalezione w płonącym budynku. Rozochocone wcześniejszym bankietem na Manhattanie, zombie dynamicznie (pamiętajmy jednak, że jest to szczególny przypadek, relatywizujący ów dynamizm) nacierały na w istocie bezbronną grupę.

Na ich czele stał wspomniany już szczęśliwy znalazca piły łańcuchowej, która teraz, pośród trzasku płomieni, zagrzmiała ostrym warkotem, otrzeźwiając natychmiast pozostających w destrukcyjnym amoku Wielichamowian.

Potem zupełnie odmienny, rozdzierający krzyk pierwszej ofiary zapoczątkował kolejny akt wstrząsającego dramatu, zwiastując zmianę układu sił. Krzyk jednak urwał się w momencie, gdy tułów ofiary rozpadł się pośród krwawej powodzi na dwie części. Wprawiony w ruch łańcuch piły rozpryskiwał brunatną krew na całą szerokość schodów, ku uciesze operatora urządzenia. Człowiek ten, pan Kornik, zawsze zdawał się być delikatnie mówiąc dziwny, jeszcze za niedawno przerwanego życia. Ojciec dziwnej rodziny, mąż dziwnej żony, posiadacz wcale ładnego domu, dorobił się w dziwny sposób i doczekał trzech dziwnych córek. Aż w końcu, zmarł pewnego słonecznego, lipcowego dnia, w sposób jak na niego przystało - dziwny.

Pracując tamtego pamiętnego ranka w sadzie, zobaczył w oddali jednego ze swych znajomych, gorączkowo go pozdrawiającego. Kornikowi wydało się to dziwne, postanowił zatem podejść do oddalonego o kilkadziesiąt metrów sąsiada, by poznać przyczynę tak ożywionej gestykulacji. Gdy jednak przemierzał w poprzek biegnącą przed jego domem drogę, tajemniczy sąsiad zdwoił wysiłki, jeszcze głośniej krzycząc i wymachując rękoma. Kornik nigdy nie miał dobrego słuchu, nie znając więc przyczyny tak dziwnego zachowania znajomego, profilaktycznie postanowił odmachać mu, by ten nie poczuł się urażony i nie uznał zachowania Kornika za... dziwne. „Cóż, nietypowe”, stwierdził w myślach Kornik, przechodząc przez szeroką, gruntową drogę, by porozmawiać z sąsiadem. Typowy jednak dla pięknych, lipcowych poranków był wielki, czerwony Bizon (dla niewtajemniczonych - rodzaj kombajnu), radośnie niczym socjalistyczny przodownik pracy przemierzający ową szeroką, gruntową drogę przed domem pana Kornika. W momencie, w którym nasz bohater rozważał w myślach kolejne niezrozumiałe wzmożenie aktywności podskakującego już teraz sąsiada, ujrzał kątem swego lewego oka czerwoną plamę, radośnie rozcinającą rześkie, lipcowe powietrze tuż obok. Ostatnią rzeczą, którą dostrzegł, był nagły zanik aktywności znajomego, stojącego teraz w osłupieniu i bezradnie przyglądającego się panu Kornikowi, którego członki machały teraz równie radośnie jak przed chwilą on sam, wprawione w ten stan uderzeniem wielkiego, czerwonego Bizona. Następnie znikły zupełnie gdzieś między kołami owej dostojnej maszyny, dumy polskiej, socjalistycznej mechaniki. Wieść szybko się rozniosła. Fakt, że Kornik nie dostrzegł zbliżającego się kombajnu i że kombajnista nie dostrzegł zbliżającego się Kornika, uznali Wielichamowianie wyjątkowo zgodnie za co najmniej  d z i w n y. Podobno obaj byli zapatrzeni w znajomego pana Kornika, gorączkowo przypominającego swojemu sąsiadowi o niespłaconym długu za nawóz pod drzewka czereśniowe.

No, nieważne. W każdym razie ów pan Kornik, rześki, bowiem nieżyjący dopiero od lipca, radośnie ciął teraz na lewo i prawo swoją nową piłą. Efekt był przerażający. Członki ofiar leżały w niemal artystycznym nieładzie, a krzyki i piski pozostałych przy życiu rozcinały powietrze, niemal zagłuszając wściekły warkot piły. Na tych, którzy próbowali zbiec ze schodów, czekały ustawiony w rzędzie oddział zombie i w tymże rzędzie maszerujący pod górę. Drogi ucieczki były dwie (czy twórca tej opowieści nie jest wspaniałomyślny? Aż dwie drogi ucieczki! Jaka opowieść grozy może poszczycić się tak humanitarnym traktowaniem statystycznych ofiar!). Jedna prowadziła w ogień wewnątrz budynku, druga na zaporę złożoną z kłapiące rozkładającymi się żuchwami trupach. Większość wybierała jednak tę drugą opcję, podejmując rozpaczliwe próby walki. Nie było to jednak łatwe w warunkach śliskiego podłoża, kiedy bardziej niż pewne było podeptanie jakiegoś martwego kolegi.

Masakra na schodach wielichamowskich trwała może minutę. Przypomnieć tu warto, że znajdowanie dla ich morderczych działań jakichś wyższych pobudek, np. chęci znalezienia pożywienia, jest bezcelowe. Trupy w momencie, gdy nie było już kogo rozrywać i piłować, odeszły w głąb parku, charcząc i wyjąc bez większej satysfakcji. Ich zachowanie było przerażająco podobne do zachowania ofiar, bezmyślnie poddanych chwilowym emocjom i  niepohamowanemu pędowi niszczenia.

Ofiar było tu niewiele, a nowinki techniczne w znacznej mierze ułatwiły im działanie. Dlatego też z rosnąca nadzieją oddział spoglądał niewidzącymi oczyma na majaczącą ponad drzewami wierzę wielichamowskiego kościoła.

 

X

 

            W tym samym parku, pośród absolutnych ciemności i złowrogich gałęzi miał miejsce osobliwy pogrzeb. Właściwie możne powiedzieć, że ceremonia została brutalnie przerwana zupełnym brakiem wyczucia powagi chwili ze strony zmarłego. A raczej zmarłej, oto bowiem zanim zgromadzeni nad ciałami chłopacy zdołali uświadomić sobie zagrożenie, matka Maciusia z całą energicznością i dynamiką, na jakie pozwalało jej martwe ciało zaczęła się podnosić, wydając gardłowe dźwięki.

            Chłopacy nie mieli pojęcia o tym, że ich miasteczko jest miejscem inwazji ożywionych trupów. Nie można więc oczekiwać od nich zrozumienia tego, co rozgrywało się właśnie przed ich oczyma. Stali pogrążeni w głębokim szoku i rosnącym przerażeniu, nie próbując nawet odsunąć się od powracającego do żywych ciała kobiety. Mokre od rosy ciało w znoszonej, „podomowej” sukience, było całe oblepione zgniłymi liśćmi. Ciemne włosy kobiety opadały brudnymi kosmykami na brudną od błota i pociętą gałęziami twarz. Ze zdeformowanej po lewej stronie czaszki wyzierała otwarta rana. Widoczna dziura tuż powyżej czoła krwawiła ciemną cieczą, wyciekającą leniwym strumieniem i zalewającą niewidzące, martwe oczy. Chrypliwe sapanie dochodziło z rozchylonych, zakrwawionych ust. Powoli odzyskiwała równowagę, coraz pewniej stając na nogach.

            Kobieta, najbardziej świeży trup tej nocy spojrzała smutno w dół, na leżącego pośród liści synka, którego członki zdawały się jednak znów poruszać. Potem ponownie skierowała pusty wzrok przed siebie, na stojącego najbliżej Źyntka.

            - Ja żyję.... – wycharczała, mogąc jeszcze korzystać z nietkniętych zębem czasu narządów mowy – Z n o w u....

            Rzuciła się na chłopaka z całym wściekłym impetem matki, broniącej swojego potomstwa. Odpowiedział jej krzyk chłopaka.

            Pozostali byli w stanie przyglądać się tylko całemu zajściu w nieopisanym szoku.

            - Co... co robimy..? – wyszeptał Skubański, jakby w obawie, by trup nie odkrył jego obecności. Jego oczy, przebijając ciemność, wpatrzone były w scenę rozgrywającą się na ziemi, kilka kroków od niego. Źyntek leżał pod trupem matki Maciusia, wijąc się konwulsyjnie i próbując zrzucić z siebie niesamowitą zjawę. Ta wydawała z siebie agresywne, gardłowe pomruki, próbując wgryźć się w szyję młodego mężczyzny. Oglądając niemal w zauroczeniu ten niesamowity widok, pozostali nie słyszeli nawet rozpaczliwych próśb o pomoc, wydobywających się z zaciśniętych w walce ust kolegi.

            Charczak również nie potrafił zachować zimnej krwi w obliczu tego wstrząsającego zajścia.

            - Nie wiem... – krzyczał, bliski obłędu – Nie wiem, do cholery, nie wiem...

            Skubański nie miał jednak zamiaru przyglądać się dłużej przerażającej scenie. Wiedział, że ma dwa wyjścia (znów  a ż  dwa!). Mógł rzucić się na pomoc koledze i próbować uratować to, co jeszcze z niego zostało lub uciekać, zostawiając Źyntka na pastwę trupa. Wiedział, że przyjaciel nie ma już wiele sił na dalszą obronę. Natomiast trup nie wyglądał na kogoś, kto szybko się męczy. Jemu nic już nie mogło zaszkodzić. Znali się z Źyntkiem niemal od zawsze. Razem biegali po ulicach i rzucali petardy pod nogi przechodniom, razem zostali nawet w piątej klasie. Skubański nie zastanawiał się długo. Wiedział, co należy uczynić.

            - No, dobra,  s p i e r d a l a j m y   s t ą d ! – rzucił do stojącego nadal nieruchomo Charczaka, wpatrzonego niemal w zauroczeniu w scenę rzezi.

            Ten skierował teraz na niego swój wzrok, nieco zdziwiony zdecydowaną postawą kolegi.

            Kilka metrów dalej, wśród wilgotnych liści miała miejsce agonia jednego z nich, ktoś musiał być następny.

            - No, chodźmy... – wysapał tylko i ruszył przez las ostatni raz ogarniając wzrokiem szamotaninę. Obaj wiedzieli, że najpodlejszym co mogli w tej sytuacji   zrobić, było zostawienie kumpla tak po prostu, bez jakiejkolwiek próby ocalenia go. Gdzieś z ciemności dobiegało coraz cichsze „pomocy”.

Przedzierali się przez krzewy, nie zważając już nawet uwagi na natrętne gałęzie. Miękkie podłoże szeleściło pod ich nogami, zagłuszając odgłosy walki, stwarzając pozory ratunku.

Nagle wszystko wokół pojaśniało. Gdzieś przed nimi pojawiło się nieoczekiwanie źródło światła, oświetlając drogę między krzakami. Jednak chłopacy przystanęli, zaskoczeni i zaniepokojeni.

- Coś się pali... –Skubański powiedział głośno to, co od razu wydało się być oczywiste. Stali wpatrzeni w płomienie rysujące się w oddali i przemykające między zasłaniającymi je drzewami. – Pałac...

Obaj nie rozumieli zaistniałej sytuacji, jednak Charczak pierwszy doszedł do wniosku, że te niewyjaśnione zdarzenia mogą wyjść im na dobre. Pośród chaosu, który dla nich dopiero teraz zdawał się wyrastać z pomiędzy drzew, mogli szukać kryjówki dla swoich grzechów.

- Przynajmniej oświetli nam drogę – stwierdził z ironicznym uśmieszkiem... Blask pomarańczowych płomieni tańczył na ich twarzach, nadając im szkaradny wygląd.

Jeszcze gorzej wyglądała twarz, która nagle pojawiła się między gałęziami, kilka metrów za nimi.

Maciuś. W blasku płomieni nie było widać trupiej bladości jego twarzy, lecz blask ów potęgował wszystkie zniekształcenia, tworząc na buzi dziecka szkaradne cienie. Głowa chłopca przypominała zmiażdżony owoc. W wielu miejscach widać było wgniecenia, na policzku zdawała się pulsować krwawa rana, zastygła już wielkim, ciemnym strupem. Z pomiędzy rozchylonych warg wystawały resztki powybijanych zębów, tworząc na twarzy przerażające złudzenie uśmiechu. Miał wybite jedno oko, drugim spoglądał na obu chłopaków, którzy dopiero teraz dostrzegli jego obecność. Mocniej zacisnęli pięści na kijach, wiedząc ponad wszelką wątpliwość, że po raz kolejny trzeba będzie ich użyć.

- Dla...czego...? – usłyszeli niewyraźnie z ust chłopca. Przyglądał im się z przechyloną na bok głową, jakby chciał tylko ich sobie obejrzeć i odejść z powrotem do mamy. Jego jedno przekrwione, wyłupiaste oko wyrażało niezrozumienie.

Chłopacy prawie dali się zwieść pozorom. Zwątpili już, czy atakować czy odejść.

Jednak Maciuś zaatakował pierwszy. Krokiem dziecka biegnącego po cukierka, jednak z nieoczekiwaną sprawnością, podbiegł do Charczaka i krwawiącymi szczękami wgryzł się w jego przedramię. Ten krzyknął przeciągle, próbując strzepnąć z siebie małego trupa. Zombie nie dawał jednak za wygraną. Wyrwał kawałek mięsa z ręki, która trzymała kij i wgryzał się dalej w ciało chłopaka.

Wtedy wkroczył Skubański, uderzając kijem w plecy dziecka. Maciuś zachrypiał głośno i poluźnił żelazny dotąd uścisk. To wystarczyło Charczakowi, by kopnąć go w brzuch.

Zombie jęcząc przeciągle i patrząc na swą ofiarę trupim okiem, szybko doszedł do siebie i przystąpił do kolejnego natarcia. Jednak chłopak był szybszy, uprzedzając atak i wychodząc naprzeciw Maciusiowi.

Z największą siła, na jaką mógł mu pozwolić przenikliwy ból pulsujący na całe ciało z krwawiącej rany, uderzył trupa kijem w głowę. Adrenalina pulsująca w coraz słabszym ciele pozwoliła jednak zrobić to z siłą, której nie wydobyłby z siebie w normalnych warunkach.

Chłopczyk przewrócił się jak szmaciana lalka, opadając na liście z głuchym odgłosem pękającej w kolejnym miejscu czaszki.

Jednak nie był już zwykłym dzieckiem, które nie miało by szans przeżyć takiego uderzenia. Bezgłośnie, lecz z żelazną determinacją bezrozumnej istoty, wręcz instynktownie zaczął się podnosić, niemalże na ślepo, ponieważ krew zalała mu teraz również i drugie oko. Czuł swoich przeciwników, czuł, że są blisko.

Powstrzymało go kolejne uderzenie, tym razem w bok. Potem przyszło jeszcze jedno. Charczak z dziką furią, której nie znał w sobie nigdy wcześniej okładał chłopca.

- Bij w głowę! – usłyszał teraz za sobą.

Nie wiedział, skąd Skubański ma tak przydatne informacje, jednak rada brzmiała przekonująco. Kolejne uderzenia spadały na głowę małego trupa, przemieniając ją w bezkształtną masę, błyszczącą wśród wszechobecnego blasku ognia.

Charczak jednak nie przestawał. Póki widział pod sobą jakikolwiek ruch chłopca, uderzał bez opamiętania, odczuwając nawet płynącą z tego przyjemność. Jego głośny oddech roznosił się po parku.

- Ile razy... – sapał między kolejnymi głuchymi uderzeniami – mam cię... jeszcze... z a b i j a ć...?!

Uderzał już w ciemno, nie mogąc nawet we własnym zapamiętaniu odróżnić członków Maciusia.

- Daj spokój, do cholery... – usłyszał za sobą stanowczy głos Skubańskiego – On już się nie podniesie...

Charczak jednak uderzył jeszcze kilka razy, nim opuścił kij i dysząc ciężko odwrócił się przodem do światła.

Skubańskiego zmroziło. Ten widok wydał mu się daleko bardziej przerażający niż to, co oglądał w ciągu całej tej koszmarnej nocy.

W oczach kolegi widział obłęd, szaleństwo opanowujące jego umysł. Charczak stał zgarbiony, ze wzrokiem wbitym w kolegę. Wzrokiem równie nieobecnym i niewidzącym co wzrok Maciusia i jego matki, która kilkadziesiąt metrów dalej wykańczała właśnie Źyntka. Na jego twarzy tańczyły strugi krwi, która pryskając z ciała małego trupa znaczyła bezwzględne oblicze mordercy. Również kij Charczaka zbroczony był krwią aż po rękojeść i trzymającą go dłoń.

Skubański bał się teraz nie mniej niż w chwili pechowego pogrzebu, jednak wiedział, że jeśli nie weźmie się w garść, towarzysz gotów z rozpędu zabić i jego.

Drżącym głosem zdołał wydusić z siebie tylko dwa słowa:

- Choć już... – głęboki oddech – Zanim ta wariatka tu dotrze.

Patrzyli sobie jeszcze chwilę w oczy, jakby mierząc się przed ostatecznym pojedynkiem mającym zdecydować, który z nim zdoła żywy wydostać się z parku.

Zaczęli dochodzić do siebie. Ich oddechy uspokajały się, z oczu Charczaka chociaż częściowo odpłynął przerażający wyraz szaleństwa, który rozbudził strach i czujność Skubańskiego. Teraz już nie mieli do siebie zaufania. Charczak dlatego, że w koledze rozpoznał człowieka tak samo bezwzględnego jak on sam, gotowego bez mrugnięcia okiem zostawić swojego najlepszego przyjaciela. Skubański natomiast widział w swoim towarzyszu zwykłego psychopatę, człowieka, którego należy się bać i nigdy nie pozwolić, by stał ci za plecami.

W nich obu umierały teraz resztki utraconego dzieciństwa. W ciągu kilku godzin jeśli nie przekreślili swojego dotychczasowego życia, to na pewno zmienili je bezpowrotnie. Od teraz mieli patrzeć na nie przez pryzmat tego, przez co przeszli, owych wydarzeń grudniowej nocy, kiedy śmierć była bliżej niż kiedykolwiek, kąpiąc ich w ich własnej krwi.

Patrzyli teraz jeden na drugiego wzrokiem, jakim mierzy się śmiertelnego wroga, nie jak na towarzysza młodzieńczych wybryków. Tu już nie chodziło o dziecinne prześladowanie jakiegoś przemądrzałego kujona. Zajrzeli przypadkiem w głąb samych siebie i docierając do jądra ciemności, przerazili się tym, z czym się tam zetknęli. Wszystko co o sobie myśleli, wszystko w co wierzyli, jeśli w ogóle wierzyli w cokolwiek, przewartościowało się, tracąc rację bytu. Prawdziwy były tylko drzewa wokół nich, ogień i chłód grudniowej nocy.

Właśnie wtedy, gdy miał przyjść kryzys, gdy świadomość tragiczności wydarzeń zdawał się zaczynać do nich docierać, zobaczyli obaj, niemal równocześnie, czworo ludzi w pośpiechu idących ścieżką, kilkanaście metrów od nich.

Nie mieli wątpliwości co do składu osobowego tej osobliwej grupy. Była znienawidzona Wojtkowska i równie znienawidzony, może nawet bardziej pogardzany Kojot. No i jeszcze ta laska, katechetka. Nie raz śniła się każdemu z nich, w najdzikszych wizjach ucieleśniając przeciwieństwo swojej cichej i nieśmiałej natury.

Ale najważniejszy był Plecha. Szedł dumnie między nimi, pewnym siebie krokiem przemierzając park, od czasu do czasu tylko rozglądając się, lecz bez zbędnej czujności. Wyglądał na zadowolonego z siebie. „Zdawało mu się, że jest od nas sprytniejszy”, myśleli chłopacy, przyglądając się niknącym za krzakami konturom osób. Wiedzieli, co należy zrobić. A nawet jeśli nie należało, po prostu niepohamowana wściekłość była zbyt wielka, by tłumić ją racjonalnym myśleniem. Chcieli go zabić. Chcieli pokonać swojego niedawnego przyjaciela, który jednak zdradził ich i opuścił. Musieli pokazać mu, że ostatecznie to oni będą sprytniejsi.

Spojrzeli po sobie, tym razem już bez złowrogiego napięcia i oczekiwania.

- Będziemy ich śledzić dopóki nie przytrafi się odpowiednia okazja... – po chwili napięcia i kryzysu w nieoficjalnie powstałym zespole, którego gwarantem istnienia miała być wspólna tajemnica, Charczak znów przejął rolę przywódcy, a Skubański instynktownie się mu podporządkował. Nie musieli mówić, na co potrzebowali „odpowiedniej okazji”. Ich zimne i zdecydowane spojrzenia mówiły same za siebie.

- A co z resztą..?

Charczak zastanawiał się przez chwilę, odprowadzając całą czwórkę wzrokiem.

- Najchętniej zabiłbym ich wszystkich! – rzucił w przypływie nagłego wybuchu, co jednak ustało tak nagle jak się pojawiło. No, może z wyjątkiem Bagiennej – jego twarz wykrzywił grymas zwierzęcego pożądania.

- Ale nie... – dodał – Poczekamy aż się od nich odłączy. To przecież nie jego towarzystwo... – znów uśmiech przemknął po odpychającym obliczu – Ostatecznie możemy to zrobić jakoś z ukrycia...

- Nie. Ma wiedzieć kto go załatwił. Kumpli tak się nie wystawia. – głos Skubańskiego był mocny i stanowczy, jednak nagle zdał się stracić całą swą siłę i w uszach Charczaka zadźwięczało jak grzmot ciche pytanie:

- Co teraz z nami będzie...?

-  Zamknij się i idź! – rzucił gniewnie lider, starając się tak naprawdę, by sens słów kolegi nie dotarł do jego świadomości i nie zachwiał trzymającej się na włosku równowagą psychiczną. Każde spojrzenie w przyszłość dalszą niż ta związana z chęcią odegrania się na koledze, napawała go niewypowiedzianym lękiem. – I uważaj, żeby nie dorwała cię mamuśka tego szczeniaka – dodał, wskazując nienaturalnie powyginane ciało, leżące wśród liści, kilka metrów dalej.

Ruszyli więc przed siebie, jako że był to jedyny kierunek, który im jeszcze został.

 

Źyntkowi udało się wygrzebać spod ciała martwej kobiety i przeczołgać parę metrów, jednak sam nie wiedział już, po co to robi. Zdawał sobie sprawę, że koledzy odeszli, zostawiając go samego z silną i bezlitosną bestią.

Jej zęby dosięgały go coraz częściej. Leżał na plecach gdy znów złapała go w swoje objęcia, wgryzając się boleśnie w krtań. Ostatnie wątłe „pomocy” straciło rację bytu. Widział nad sobą obłąkany wyraz pustych oczu, już od kilku godzin pozostających bez wyrazu.

            Nie miał już sił, czuł jak ciało poddaje się mimo, że umysł chciałby jeszcze walczyć. Krew była wszędzie. Na ubraniu, na skórze, w ustach. Chłód jej ciała i głuche warczenie napawało go odrazą, której nie umiał się już przeciwstawić. Nie czuł już nawet bólu w momencie, w którym życie odpływało z niego, wraz z kolejnymi kawałami mięsa, wyrywanymi z szyi.

            Mgła znów rozstąpiła się nad nim, jakby uciekając jak najdalej od miejsca makabrycznego pojedynku. Przez chwile widział jeszcze czubki drzew i to   c o ś. A potem obraz stał się ciemniejszy i gasnący wzrok skupił się wyłącznie na owym dużym, tajemniczym punkcie, zawieszonym na grudniowym niebie.

           

- Idą po ciebie, Barbaro...

            Sadystyczny szept Bogdana doprowadzał ją do szału. Jej śmiertelne przerażenie zdawało się go bawić, nieporadność sprawiać przyjemność. Zdawała sobie sprawę, że nie omieszka tego wykorzystać.

            Musiała mieć się baczności. Czuła jego oddech na swojej szyi – ciepły, z domieszką przebrzmiałego już obiadu. Wiedziała, że wzbiera w nim furia, objawiająca się zimnym, wyrachowanym sadyzmem.

            Od momentu, w którym zombie zastąpiły im drogę i udało im się znaleźć kryjówkę w małej, nieoświetlonej salce katechetycznej, propozycje Bogdana nabierały coraz śmielszego charakteru. Wyraźnie chciał kierować sytuacją w myśl zasady, że ostatnie chwile życia trzeba spędzić w sposób przyjemny. Jednak wizja apokalipsy, zrodzona w szczerze bogobojnym umyśle Barbary, kłóciła się z pokrętną filozofią życiową nauczyciela muzyki.

            Ale nie tak szybko. Wróćmy na chwilę do wydarzeń, mających miejsce nieco wcześniej.

            Cała czwórka wydostała się w końcu z upiornych ciemności parku, by prowadzeni przez mleczną mgłę, dotrzeć w końcu do centralnego obiekty miasteczka – kościoła. Jednak mrożące krew w żyłach odgłosy, dobiegające z mgły, odwiodły ich od pomysłu, by tam szukać schronienia. Nagle z mlecznej kurtyny zaczęły wypełzać trupy, podobne do tych tajemniczych i zarazem przerażających stworzeń, które dane im było oglądać na chwilę przed masakrą w pałacu.

            Na szczęście, trupy okazały się nieco mniej mobilne niż oni sami, w szczególności te najbardziej przeżarte zębem czasu. Ich donośny warkot dało się słyszeć na długo przed ukazaniem się postaci w odświętnych strojach. Niektóre okazywały się być kobietami, przeważnie w długich, czarnych sukniach, czasem symbolicznie już tylko trzymających się na pozostałościach jędrnych niegdyś i młodych ciał.

            Uciekali nadal w czwórkę wzdłuż murów kościoła, czując na karku odór napastników.

            Wojtkowska i Plecha wyrwali się do przodu, pozostawiając wątpliwą „parę” nieco z tyłu. Trupy zaczęły nagle wyłaniać się niespodziewanie z mgły ze wszystkich stron. Rosnąca panika ogarniała przemęczony już, egzystujący na granicy zdrowego rozsądku, umysł Bagiennej. Biegła przed siebie zupełnie odruchowo, nie zadając sobie nawet pytania, dokąd biegnie. Nagle z lewej strony, metr od jej ramienia ukazała się wyciągnięta ręka i zahaczyła o ramię kobiety. Udało jej się jednak wyrwać. Bogdan musiał stoczyć bardziej bezpośrednią walkę. Stanął przed nim pokaźnych rozmiarów nieboszczyk,  rzucając się do szyi nauczyciela. Ten w pierwszej chwili wpadł w popłoch, zasłaniając się przed napastnikiem, jednak pożałowania godny stan ożywionych zwłok dał mu czas na odzyskanie spokoju i w pełni świadome zdzielenie trupa pięścią w twarz.

            Uderzenie okazało się być celne i posłało trzymające się resztkami sił oko na ścianę kościoła. Sam zombie ledwo utrzymał się na nogach, cofając się o kilka kroków. Wydawał się być oszołomiony stratą oka. Wściekle omiatał wzrokiem zamgloną rzeczywistość, w poszukiwaniu cennej części ciała.

            Pobiegli do przodu. Bogdan starał się osłaniać nie tylko siebie, ale również i oszołomioną katechetkę. W czasie pojedynku ich towarzysze znikli we mgle. Zewsząd dobiegało wycie i okrzyki przerażonych ludzi. Nagle ich uszu dobiegła cała seria wystrzałów, która zwiastowała początek  prawdziwej walki. Oboje poczuli coś w rodzaju nadziei, gdy okazało się, że wszyscy muszą walczyć i że może uda się Wielichamowu dotrwać do świtu. Jednocześnie ciągle zadawali sobie pytanie, czy mieszkańcom miasteczka wystarczy sił, by przetrwać tę noc.

            Nie było jednak czasu na teoretyczne rozważania, gdy przed nimi jak spod ziemi wyrosła cała horda zombie, prezentując swoje najbardziej przerażające okrzyki bojowe. Było wśród nich kilka kobiet, a raczej kobiecych zwłok i to one z największą sprawnością zaatakowały uciekających ludzi.

            I właśnie wtedy pierwszy raz w tej opowieści i bodajże ostatni, Barbara miała się na coś przydać.

            W trudny do wytłumaczenia sposób, może pod wpływem przerażającego widoku zakrwawionych, przegniłych ciał, sunących przez mgłę w ich kierunku, wyrwała się nagle z otępienia, i zawołała do Bogdana, próbując przekrzyczeć wszechobecne wycie:

            - Na prawo jest salka katechetyczna! Biegnij tam...

            Bogdanowi nie trzeba było dwa razy powtarzać zważywszy na to, że w tych okolicznościach nawet jemu widok podekscytowanych lasek nie był miły.

            Pobiegli przez mgłę, wymijając z prawej strony wściekłe i zdziwione nagłym manewrem trupy.

            Rzeczywiście, na wprost, kilka metrów przed sobą dojrzeli drzwi. Pomieszczenie było przybudówką do kościoła, miejscem, gdzie odbywały się lekcje religii i spotkania wszelkich przykościelnych organizacji i stowarzyszeń.

            Drzwi jednak były zamknięte.

            - Jak tam wejdziemy, do cholery..?! – krzyknął Bogdan, który powoli już tracił siły i nadzieję na wyjście cało. „Chciałem się tylko do niej dobrać, a zamiast tego muszę bronić jej przed stadem śmierdzących zwłok”. To nie była typowa, przedświąteczna atmosfera.

            Barbara zdawała się odzyskiwać pewność siebie. Spojrzała na niego najsurowiej jak potrafiła, zapominając na chwilę, że tak naprawdę wcale nie potrafiła. Jednak debiut wypadł nadzwyczaj pomyślnie. Bogdan poczuł się nieswojo, gdy dziewczyna wyjęła pęk kluczy i otworzyła nimi salkę.

- Wchodź... – rzuciła mu tylko, po raz drugi prezentując posępne spojrzenie.

Włączyła światło. Jednak w pomieszczeniu, w ramach jednego z wielu przedsięwzięć remontowych świętej pamięci wielebnego, odbywała się właśnie wymiana lamp. Na pstryknięcie przełącznika odpowiedziała więc tylko zwisająca na nieproporcjonalnie długim kablu żarówka, oświetlając rozległe pomieszczenie światłem nie silniejszym niż 30W.  Po lewej od wejścia znajdował się prowizoryczny ołtarz. Nad nim wisiał pokaźnych rozmiarów, drewniany krzyż i przypięty do niego, drewniany Jezus. Pozostałą część pomieszczenia zajmowały długie ławki kościelne, na ścianach widniały religijne obrazy wątpliwej jakości, dla których nie było już miejsca w kościele.

W Bogdanie, który powoli odzyskiwał spokój, na nowo odżyły pewne nadzieje. Widok sali skąpanej w półmroku, względny spokój i tylko on i ona. A ławki zawsze można złączyć...

Katechetka stała nadal przy drzwiach i nasłuchiwała. Z zewnątrz dobiegały wściekłe pomruki, na przemian wycie i gardłowy warkot bestii. Miała nadzieję, że trupy nie znajdą ich, że zostaną tu do momentu, gdy to wszystko się skończy. Z drugiej strony wiedziała, że w towarzystwie Bogdana to będzie ciężka noc. „Trudno, z obu możliwości druga jest chyba lepsza... chyba...”

 

Nim ktokolwiek zdał sobie sprawę z zagrożenia, Pantera zdążył powalić już dwie osoby. Doskonale wiedział co robi. Znajdował się na pierwszej linii ognia, nietrudno było go zabić z pozycji innych strzelców, jednak nagły atak zombie, z pozoru groźniejszych, bo mniej znanych przeciwników, sprawił, że Pantera strzelał bez opamiętania w tłum bez najmniejszych przeszkód.

Trupy rzuciły się z furią na stłoczony na placu tłum. Strzelcy powalili kilku napastników, jednak wciąż pojawiali się następni. Tylko ludzie z bronią w ręku mieli większe niż tylko symboliczne szanse na przeżycie.

Ciał w czarnych, odświętnych strojach było za dużo. Atakowały przerażonych ludzi, wściekle wgryzając się w ciepłe mięso. Panika tłumu osiągnęła apogeum. Ludzie wpadali w szał na widok odrażających postaci, wyłaniających się całą chmarą z mroku. Przerażała ich ilość. Wyglądało to tak, jakby cały cmentarz powstał i ruszył na miasteczko. Tylko za co? Dlaczego?

Panika zrodzona w tłumie jest znacznie potężniejsza niż strach pojedynczej osoby. Niektórzy mieszkańcy, zasłonięci przez falujący tłum, nie widzieli nawet napastników. Jednak to właśnie oraz dochodzące zewsząd krzyki przerażenia, sprawiały, że wiele osób bliskich było postradania zmysłów. Czynnikiem potęgującym ten stan była klaustrofobiczna atmosfera wewnątrz tłumu, niezwykła ciasnota. Ludzie z przodu cofali się na widok atakujących zombie, powodując niewyobrażalny ścisk.

Dzień Sądu zdawał się nadejść dla Wielichamowa. Jednak nikt już nie myślał o wyznaniu swoich grzechów. Chwila rzadkiej wśród mieszkańców refleksji minęła bezpowrotnie. Przyszedł moment, gdy instynkt samozachowawczy musiał wziąć górę.

Krzyki unosiły się nad miasteczkiem. Mieszały się tylko z głosami atakujących bestii. Krew rozlewała się na placu, tworząc ciemne kałuże pod nogami przerażonych mieszkańców. Wydawali się być bezradni mimo, że mieli dużo czasu by przygotować się do konfrontacji. Jednak prawdopodobnie czasu jest zawsze zbyt mało, by przygotować się na śmierć.

Wiele osób było rannych, jednak w ciasnocie pola walki leżały między trupami, zdobywającymi metr po metrze plac przed kościołem. Dobijały ich kolejne zombie, maszerujące w poszukiwaniu świeżej krwi.

Łajewski stał pod drzwiami kościoła, w miejscu na razie najbezpieczniejszym. Dlaczego drzwi były zamknięte? Czemu nikt o tym wcześniej nie pomyślał? Teraz było już jednak za późno. Widok rozciągający się przed nim napawał go przerażeniem. Ludzie padali jeden po drugim, trupy zaciskały krąg.

Burmistrz jednak przyglądał się wydarzeniom tak, jakby go w ogóle nie dotyczyły. Stał po prostu wśród krzyczących ludzi, w miejscu niedostępnym jeszcze dla napastników. Znajdował się trochę  wyżej niż inni, dzięki czemu miał dokładny ogląd przerażającego widoku. Wydawał się być zupełnie zobojętniały, ale to groza sytuacji i wyczerpanie ciągłym napięciem wprawiały go w ten stan. Ludzie padali jeden po drugim ,a przyglądający się temu tłum falował wściekle, próbując wydostać się z pułapki. Nie zważając jeden na drugiego, tratowali się wzajemnie. Tylko najsilniejsi byli w stanie to wytrzymać.

Strzały nie milkły. Jeden za drugim, trupy padały na ziemię. Jednak broni palnej było zbyt mało, ożywionych ciał przybywało za to nieustannie.

- Ludzie, brońcie się! – krzyknął ktoś, jednak wołanie utonęło pośród krzyków przerażenia.

- Gdzie mój synka, widzieliście go...?! – wołała jakaś kobieta nie mogąc znaleźć swojego dziecka w powodzi ludzkich ciał.

Życie i śmierć groteskowo przenikały się tej nocy na wielichamowskim placu. Każdy chciał pozostać po stronie życia, jednak linia graniczna przenikała coraz dalej w głąb tłumu. Mieszkańcy zapomnieli o obronie. Teraz każdy z nich był sam, każdy toczył swoją własną walkę. Jednak była to walka z tłumem, próbując uciekać tratowali się wzajemnie, pozbawiając możliwości stawienia czoła złu. Zwierzęta, po jednej i drugiej stronie, myśliwi i ofiary, znów żywi i jeszcze żywi, wszyscy w orgiastycznym tańcu świętowali nadejście Apokalipsy.

 

Hałas na zewnątrz narastał. Katechetka starała się zachować spokój, ale bezczynne czekanie wprawiało ją we wściekłość. Poza tym jeszcze  o n. Miała ochotę go zabić, w tę dziwną noc nawet najbardziej chore pomysły nabierały realnego kształtu.

- Idą po ciebie, Barbaro...

To zdawało się go bawić. Śmiał się swoim rechotliwym, samczym śmiechem jakby właśnie siedział przed telewizorem i oglądał jakąś prymitywną komedię. Rozsiadł się na ławce i przyglądał się jej nieustannie.

„Powinno się takich kastrować”, pomyślała. „Boże, skąd we mnie takie myśli...?”

Wydarzenia tego wieczora zmieniły ją. Nie mogła poznać samej siebie, choć teraz czuła się silniejsza i pewniejsza – tak było jej dobrze. Chyba właśnie wściekłość, którą czuła na widok przyglądającego się jej Bogdana trzymała wszechogarniający strach z dala od jej umysłu. Paradoksalnie naprawdę właśnie on trzymał ją przy zdrowych zmysłach, stwarzając poczucie zagrożenia, na które musiała stale trzeźwo reagować. Bogdan jednak zdawał się nie zauważać zmiany, nadal traktując katechetkę jak bezbronną dziewczynkę, którą może uda się wykorzystać. Jego intencje były jasne.

- Idą po ciebie, Barbaro...

- Niech pan wreszcie przestanie... – warknęła, jednak ton nie był jeszcze wystarczająco zdecydowany.

Podszedł do niej i chwycił ją za ramiona. Poczuła jego oddech na karku. Zrobiło jej się niedobrze, wściekłość przyspieszała bicie serca. Tylko siłą woli powstrzymywała się, by go nie uderzyć.

- Idą po ciebie, Mała...

- Pan sobie na zbyt wiele pozwala – powiedziała z całym zdecydowaniem na jakie było ją stać, otrząsając się. On jednak nie chciał puścić. „Uderzę go, wtedy zrozumie raz na zawsze”, przemknęło jej przez głowę. „Ale jeśli mnie tu zostawi..? Nie dam rady sama...”. Potrzebowała go. Jej własna bezradność denerwowała ją tym bardziej.

A on dalej śmiał się, nie przejmując się w najmniejszym stopniu tym, co mówiła. Bawiło go to.

- A co mi zrobisz, Skarbie..?

Śmiał jej się prosto do ucha tak, że aż zmarszczyła brwi. Z zewnątrz nadal dobiegały odgłosy strzałów, zmieszane z krzykami przerażonych ludzi. „Boże, gdzie jesteś, bo na pewno nie tu..”, pomyślała, czując ręce Bogdana na swoich ramionach, wpatrzona w ciężki krzyż, zdobiący ścianę.

Nagle przestała czuć ręce towarzysza na swoich ramionach. Za to chwilę później poczuła je na swoich biodrach.

- Wiesz, że to może być nasza ostatnia noc między żywymi.. – powiedział ochrypłym głosem, prosto do jej ucha – Wiesz dobrze, że już po ciebie idą, Barbaro...

 

Brakowało amunicji. Niedługo główna linia obrony miała się załamać. Krew lała się strumieniami, a ogarnięci paniką Wielichamowianie nie słyszeli już nawet swoich własnych krzyków.

Pantera na czele hordy zombie atakował swoich sąsiadów i współmieszkańców, strzelał w bezbronny tłum, zawsze trafiając jakąś bezbronną ofiarę. Rannych dobijały podążające za nim trupy.

- Macie to, na co zasłużyliście, wieśniaki! – krzyczał w stronę ściśniętego na placu tłumu.

Ktoś go uderzył. To był Bulimia, który wykorzystując nieuwagę myśliwego uderzył go w plecy.

- Co ty robisz, chłopie..?! – syknął przez zaciśnięte zęby lekarz, gdy niedawny towarzysz broni z nienaturalną wręcz łatwością podniósł go za gardło w powietrze. Bulimia stracił grunt pod nogami, komicznie wierzgając nimi w powietrzu.

- Chłopie..? – odrzekł zupełnie spokojnie Pantera, na którego twarzy smugi ludzkiej krwi tworzyły niezrozumiałe wzory. Tylko oczy myśliwego lśniły furią, zrodzoną z obłędu. – Sam jesteś chłopem! Wszyscy jesteście żałosną bandą chłopów, którym wydaje się, że są pępkiem świata.

Strzelił znów w zbliżający się niebezpiecznie tłum, po czym wrócił do trzymanego cały czas w powietrzu staruszka.

- I właściwie macie rację... – powiedział patrząc ofierze głęboko w oczy – A wiesz dlaczego..?

Bulimia pokręcił głową, dając odpowiedź, że nie wie. Nic lepszego nie przyszło mu do głowy.

- Bo to  j e s t  cały wasz świat... – dokończył Pantera – W tym zasranym miasteczku gracie swoje role, pędzicie swoje marne życie i zdychacie. A potem w tej samej ziemi spędzacie wieczność. No, chyba, że coś każe wam wstać i przypomnieć o sobie żywym.

Przemówienie dobiegło końca. Bulimia nawet przestał wierzgać i wisiał tylko zdany na łaskę i niełaskę opętanego Pantery. Ze zgrozą wpatrywał się w szklane oczy, próbując wyczuć kolejne posunięcie myśliwego.

I rzeczywiście poczuł je – dotyk twardej lufy na brzuchu nie pozostawiał wiele wątpliwości.

Pantera pociągnął za spust. Bulimią wstrząsnęło. Zabójca rozluźnił uścisk i umierający lekarz opadł z trzaskiem na ziemię. Tam zajęły się nim nadciągające trupy.

 

Tego było już dla niej za wiele. Dziewczyna wyrwała się z głośnym i zdecydowanym „Nie!”.

To zdziwiło nieco Bogdana, jednak nie zmartwiło w najmniejszym stopniu. Wręcz przeciwnie.

- O, widzę, że grzeczna pani katechetka pokazuje pazurki... – rzekł z szerokim uśmiechem ukazującym żółte zęby.

Barbara wbiegła między ławki, widząc, że jej zdecydowana reakcja to jeszcze za mało, by zwalczyć zamiary rozochoconego mężczyzny.

Poszedł za nią.

- Nie ma sensu gonić się po całej salce, Skarbie – powiedział niby łagodnie, jednak z jego tonu dawało się wywnioskować rodzące się zniecierpliwienie.

- Niech mnie pan zostawi! – powiedziała głośno, robiąc pauzę po każdym wyrazie tak, aby jej słowa stały się czytelne dla wyraźnie ograniczonego nauczyciela.

Był już blisko, odeszła więc jeszcze dalej, chowając się miedzy kolejne ławki.

- Słuchaj, Mała... – rzekł stanowczo z rosnącą irytacją obserwując manewry katechetki – Te truposze zaraz tu będą. Broniłem cię przed nimi dotychczas, ale w każdej chwili mogę cię tu zostawić. Ja sobie poradzę, ty nie.

To był bluff. W żadnym wypadku nie miał zamiaru opuszczać względnie bezpiecznej salki.

- Ja tu narażam dla ciebie życie, a ty tak mi się odwdzięczasz..?

Barbara nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- To ja przyprowadziłam pana tutaj, beze mnie już dawno by pan nie żył...!

Głos jej się załamywał. Miała już dość jego i wszystkiego, co działo się wokół tej nocy.

- Nie wymądrzaj się, Smarkulo! – rzucił przez zęby Bogdan, nie mając do powiedzenia nic bardziej inteligentnego wobec niezaprzeczalnych faktów.

Barbara zaczynała się bać. Zapędził ją w kąt, nie miała już gdzie uciekać.

- Niech mnie pan zostawi... proszę... – załamującym się głosem zaczynała błagać mężczyznę, od którego zależał teraz jej los.

Uśmiechał się jak ktoś, kto nareszcie otrzymuje nagrodę, na którą od dawna czekał. Była już na wyciągnięcie ręki, gdy coś uderzyło o drzwi salki. Oboje zwrócili oczy w stronę wejścia.

Ktoś nacisnął klamkę i drzwi otwarły się na oścież.

Bogdan nic nie rozumiejąc spojrzał na dziewczynę.

- Nie zamknęłaś drzwi, głupia kretynko! – wrzasnął na nią, jednak ona była nie mniej przerażona od niego. Cóż, może nie była wcale taką bohaterką, za jaką niemal zaczęła się już uważać…

Przez drzwi wtoczył się ich wspólny znajomy, nauczyciel Janek. Dla uważnego czytelnika również nie jest to postać obca.

Był ranny. Miał krwawiącą szramę na szyi i Barbarze zdawało się, że również na ręce. Zauważył ich stojących w półmroku w kącie sali.

- Pojebana noc... – stęknął tylko, po czym bezwładnie osunął się na drewnianą podłogę tuż obok ołtarza. Żył jeszcze, lecz nie miał siły podnieść się.

Za nim przez otwarte drzwi wtoczyły się dwa trupy, mrucząc z zadowoleniem. Ofiara nie wyglądała jakby miała gdziekolwiek jeszcze uciekać.

Jeden z trupów miał na sobie marynarkę w całkiem dobrym stanie. Były to całkiem świeże zwłoki niedawno zmarłego, niewysokiego mężczyzny w średnim wieku.

Za nim weszła kobieta, co można było poznać po długiej, czarnej sukni. Jej skóra była blada, bardzo blada, lecz rysy nadal regularne i szlachetne. W słabym świetle żarówki zdawała się być upiornie piękna.

Oba ciała zbyt były zaaferowane leżącym na podłodze Jankiem, by rozglądać się po słabo oświetlonym pomieszczeniu.

I wtedy właśnie Barbara poczuła, że nadeszła jej wielka szansa. Teraz albo nigdy.

Pobiegła wzdłuż ławek w stronę otwartych drzwi. Zombie dostrzegły ją w ostatniej chwili, gdy mijała je zaledwie metr od nich. Wiedziała, że klucz od sali ma cały czas w kieszeni.

Wyciągnęła go stając w drzwiach. Trup kobiety podniósł się z całą właściwą sobie powolnością i ruszył w jej stronę.

Bogdan długo stał w osłupieniu nim pojął wyrachowanie jej planu. Rzucił się więc rozpaczliwie w stronę drzwi, lecz było już za późno – oba trupy zwróciły na niego uwagę i zagrodziły mu drogę do drzwi.

Widział tylko jak katechetka z uśmiechem na niewinnej twarzy, ozdobionej nie zaschniętymi jeszcze łzami wkłada klucz w dziurkę pod klamką.

- Nie zrobisz tego, dziwko! – rzucił za nią, wiedząc jednak, że nic to już nie da.

Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy, obdarzając najsłodszym uśmiechem na jaki potrafiła się zdobyć.

- Przyszli po ciebie, Bogdan...

Nim zombie dotarły do drzwi, te zamknęły się i dobiegł go trzask przekręcanego klucza.

 

 

 

XI

 

            Wiele krwi spłynęło przykościelnym placem, nim mieszkańcy zdali sobie sprawę, że jedynym wyjściem jakie mieli jest otwarta walka, jakkolwiek przerażająca i odrażająca była to perspektywa. Ożywione ciała napastników, wydawały się być niemożliwe do powstrzymania. Co gorsza, wielu obrońców rozpoznawało wśród nich  dawno pochowanych członków swoich rodzin, znajomych, sąsiadów. Jednak to już nie byli ludzie, których kiedyś dane im było znać. Mimo tej świadomości, walka była nadzwyczaj bolesna.

            Krzyki i wściekłe ujadanie trupów nie ustawały ani na chwilę, choć walka trwała już kilkanaście minut. Jednak przyglądając się wszystkiemu z boku, tak jak to możemy robić my, siedząc wygodnie w fotelu i popijając gorącą herbatę, dało się zauważyć, że napór się zmniejszył, a ludzie, występujący dotychczas w roli bezbronnych ofiar, zdawali się podejmować desperackie próby walki.

            Przypominając sobie nagle o trzymanych w rękach kijach i widłach, mieszkańcy Wielichamowa obudzili w sobie wolę walki i wyzwolili najdziksze, najgłębiej tkwiące w człowieku demony.

            Teraz oni atakowali z wściekłością, wykrzykując obelgi, których żadnemu szanującemu  się autorowi przytaczać się nie godzi.

            Początkowo tylko starali się utrzymać swoje pozycje, nie dopuszczając trupów do swych rodzin, oganiając się kijami i czymkolwiek, co znaleźli pod ręką. Teraz zombie nadal miały przewagę, lecz nie była to już miażdżąca, przytłaczająca dominacja. Z dotychczasowej rzezi dopiero po upływie kilkunastu minut, jak feniks z popiołów rodziła się prawdziwa walka.

            Niektórym wydawało się, że jest za późno, by próba odparcia ataku miała jeszcze szanse powodzenia. Jednak przewrotnie właśnie to, że ludzie poczuli się doprowadzeni na skraj swego człowieczeństwa sprawiło, że szanse chociaż minimalnie się wyrównały. W miejscu, w którym śmierć jest bardziej realna niż życie, walka znów stała się dla mieszkańców Wielichamowa naturalnym sposobem na przeżycie, pierwotny instynkt przypomniał o sobie z siłą jakiej nikt z uczestników owych zajść nie spodziewał się u siebie znaleźć.

            Od obrony przeszli więc do ataku, zdając sobie sprawę, że armię zmartwychwstałych ciał można zatrzymać. A stąd już tylko krok do pokonania napastników.

            Mężczyźni z wszelkiego rodzaju bronią rzucali się na nieco zdziwione takim obrotem spraw trupy. Widły wbijały się przegnite ciała, zatapiając się w nich jak w maśle, a kije gruchotały kruche kości. Poobijane ciała z przeraźliwymi okrzykami próbowały kontratakować, często jednak padały na zalany krwią bruk. Coraz więcej trupów dołączało do swoich ofiar, jednak walka nie traciła nic ze swojej zaciętości.

            Mieszkańcy instynktownie dążyli do wydostania się ze śmiertelnego pierścienia zombie. Mimo wielkich wysiłków i ogromnych strat, tylko częściowo udało się poluzować pętlę. Jednostki przebijały się nawet przez gąszcz ciał, uciekając przed siebie, bez względu na to, kogo przyszło zostawić im na placu.

            Tasaki, noże, siekiery. Wszystko to z zaciekłością przecinało powierzchnie w klaustrofobicznym chaosie walki. Często, poza kruchymi kończynami trupów, na ziemie padały zdrowe członki, w szaleńczym amoku odcięte przez współtowarzysza.

            Krzyki nie milkły ani przez chwilę. Przerażenie i determinacja, wyczerpanie i wola walki, życie i śmierć, toczyły ze sobą zaciekłą walkę pod białym płaszczem mgły. A nad polem walki, ukryty w gęstej mgle, tkwił nieruchomo biały punkt, niczym czujne oko Boga, zastanawiającego się, czy nadszedł już czas.

 

            A propos determinacji - Charczak i Skubański robili co mogli, by nie stracić z oczy Plechy. A zadanie to zdawało się być prawie niewykonalne w warunkach, w których przyszło im za nim podążać. Pierwszym problemem była oczywiście mgła, drugim – zadziwiające wprost tępo marszu ściganej grupki. O ile w obrębie parku szło im całkiem dobrze, o tyle po wkroczeniu na bardziej otwarty teren, sytuacja niespodziewanie się skomplikowała.

            W ich oczach wyglądało to na inwazję, chociaż właściwie żaden z nich nie był do końca pewien na co to wyglądało. Byli wstanie dojrzeć tylko ułamek sceny przerażającego spektaklu, który rozgrywał się wokół nich. Ciała wyłaniały się ciemności, atakując z bezmyślnym uporem. Czasem były to pojedyncze zombie, niekiedy całe chmary ciał. Dookoła siebie wyczuwali obecność śmierci, niemal słyszalną pośród nieludzkich pomruków dochodzące z nocy. Uliczne lampy, złośliwie obojętne, bladym tylko światłem zalewały ulice Wielichamowa.

            Widzieli, jak grupa nieświadomie ulega rozłamowi. Byli świadkami przerażenia i pełnej desperacji walki Bogdana i katechetki –znajdowali się tylko kilka metrów od nich. Jednak postanowili przeczekać, aż zagubiona para ściągnie na siebie hordę wygłodniałych trupów. Ich kalkulacje były słuszne, bo już niedługo zombie zgodne i radośnie podążyły za świeżym mięsem.

            - Cholera, zgubiliśmy go przez te pierdolone kukły! – rzucił Charczak, w momencie kiedy zostali sami pośród nocy. Zewsząd dochodziły tylko dźwięki – przerażająca orgia dźwięków.

            - To gdzie teraz..? – Skubański zdawał się być w opanowany, w skupieniu rozważając możliwości. – Może po prostu pójdziemy przed siebie, Plecha pewnie też tak zrobił...

            Charczak przemierzał kilka kroków w jedną stronę, potem cofał się. Znów szedł w drugą stronę, próbując rozpaczliwie przeniknąć ciemność i ponownie wracał kierując się gdzie indziej. Jego wzrok, w przeciwieństwie do oczu towarzysza, nie wyrażał ani odrobiny opanowania. Było to raczej stan pomiędzy furią a obłędem.

            - I przestań, kurwa, tak łazić... – dorzucił Skubański, ani na chwilę jednak nie zmieniając wyrazu twarzy. Charczakowi zdawało się, że nie otworzył nawet ust, wypowiadając te słowa.

            Zdenerwowany towarzysz był co najmniej zdziwiony. Nie spodziewał się takiego zachowania ze strony człowieka, którym w gruncie rzeczy pogardzał. Zawsze do niego należały tego rodzaju kwestie. Obłędnym wzrokiem zmierzył Skubańskiego, rzucając wściekle w jego stronę:

            - Kim ty niby jesteś, pajacu...?

            - Sam jesteś pajac! – nic bardziej elokwentnego nie przechodziło Skubańskiemu do głowy. Jego spokój topniał powoli pod twardym spojrzeniem kolegi.

            Ten uśmiechnął się krzywo, znów czując przewagę nad kumplem. To dawało mu komfortowe poczucie, że bezpośrednie starcie ze Skubańskim nie jest rzeczą niezbędną, a wręcz przeciwnie – nie czuł się zobowiązany do zniżania się do tak niskiego poziomu. Jednak nie odwracał od kolegi wzroku. Chciał go nim zmiażdżyć, urzeczywistniając swój triumf.

            Skubański dobrze widział obłęd, odbijający się w oczach towarzysza. Starał się mimo to za wszelką cenę wytrzymać jego spojrzenie. Stali naprzeciw, ze wzrokiem wbitym w siebie nawzajem. Element zwykłej, samczej rywalizacji wkradł się niespodziewanie w ich walkę o przeżycie, w momencie, gdy sytuacja zdawała się być na tyle opanowana, że mogli sobie na to pozwolić.

            W milczeniu, każdy w lekkim rozkroku, zwróceni do siebie twarzami, stali w świetle ulicznej lampy. Ścieżka, na której się znajdowali, była, o dziwo, pusta. Byli tam teraz tylko oni dwaj, dwaj młodzi mężczyźni z bagażem sumienia, schowanym za zimnymi oczyma, na pustej drodze. Napięcie było wręcz namacalne, każdy mięsień ich ciał zdawał się być napięty, jakby w gotowości do szybkiego ruchu. Pokerowe, kamienne miny, nadawały tężyzny ich spojrzeniom. Obaj lekko pochyleni do przodu, gotowi wyprzedzić ruch przeciwnika. Zawiał boczny wiatr. Kłębek jemioły przemknął w poprzek drogi...

            Stali tak w napięciu, mierząc się wzrokiem. I stali. I stali. I stali....

            I wtedy usłyszeli dźwięki harmonijki. Ich źródło znajdowało się gdzieś blisko...

            Z mgły wyłonił się zombie. Miał na sobie tradycyjną dla tutejszych trupów marynarkę, lecz w oczy rzucały się, odstające od reszty stroju, beżowe mokasyny. Czas zdawał się obejść z nim łaskawie. Ręce przytrzymujące harmonijkę w ustach były w dobrym stanie, mimo, że miejscami brakowało na nich skóry, nie wspominając o paznokciach. Twarz wydawała się zasuszona, nie przegnita, jak u większości trupów, goszczących tego wieczora na ulicach Wielichamowa. Jakby trup przeleżał dłuższy czas na pustyni.

            Zdawał się nie widzieć chłopaków. Z jego harmonijki wydobywał się przeciągły, jednostajny dźwięk, zmieniający nieoczekiwanie wysokość i urywający się za każdym razem w tym samym momencie.

            Zauważył ich będąc tuż obok. Dokończył akord i powoli, jakby z rezygnacją, odjął instrument od ust. Wydał z siebie typowy dla innych postaci jego pokroju odgłos, lecz zrobił to jakby zupełnie od niechcenia. Nim zaatakował, chłopakom zdawało się, że westchnął. Potem rzucił się na nich, jednak zupełnie bez przekonania.

            Charczak, na którego ruszył w pierwszej kolejności, był całym zajściem wyraźnie poirytowany:

- Weźcie się wreszcie odpierdolcie!

Miał czas by precyzyjnie wymierzyć i uderzyć dokładnie w środek czoła. Dał się słyszeć nieprzyjemny trzask pękającej czaszki. Zombie opadł bezwładnie na ziemię, wypuszczając z ręki harmonijkę.

            Chłopacy nawet na niego nie spojrzeli, leżącego teraz bezwładnie na środku drogi. Odwrócili się i ruszyli naprzód, by odnaleźć swoją ofiarę, kryjącą się gdzieś w mroku.

 

            Na polu walki było już coraz mniej walczących. Co nie znaczy, że mieli więcej miejsca na krwawe potyczki. Wręcz przeciwnie. Trupy-trupy i trupy właściwe zalegały na całej powierzchni placu. Niektórzy jeszcze żyli, jednak trudno było odróżnić, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie ciało. W tych warunkach niemożliwe było udzielanie jakiejkolwiek pomocy.

            Mimo chwilowej przewagi, na placu walczyło z każda minutą coraz mniej Wielichamowian, w amoku tnących i uderzających we wszystko wokół. Amunicji nie było już dawno. Huk strzałów zastępowały już tylko głuche uderzenia. Można było odnieść jednak wrażenie, że powiew optymizmu i woli walki na powrót ustąpił miejsca stęchliźnie ciał atakujących zombie. Nawet krzyki zdawały się stracić na intensywności, zamieniając się w pełne rezygnacji jęki.

            Pantera atakował jednak z taką samą zaciekłością, co na początku. Okazał się być najgroźniejszy z trupiej armii. Połączenie żywego człowieka z siłą i ślepą determinacją zombie.

Tak naprawdę jego determinacja nie była wcale ślepa, mimo, że przyglądając się jego drapieżnym atakom można było odnieść takie wrażenie. Już od samego początku jego działaniom przyświecał określony cel. Właściwie ten cel zrodził się w jego umyśle jeszcze na długo zanim makabryczne wydarzenia wstrząsnęły Wielichamowem. Dorwać Łajewskiego. Zniszczyć człowieka, którym gardził nieustannie i coraz bardziej niemalże od momentu, w którym go poznał. Jego droga przez gąszcz ludzkich ciał, falujący na placu, miała określony kierunek.

            Łajewski był przerażony i kompletnie zdezorientowany. Stał niemal nieruchomo na schodach kościoła, sparaliżowany strachem. Jego wzrok błędnie krążył po placu, przekazując do przemęczonego mózgu obrazy masakry. Niemożliwym zdawało się odróżnić rannych od zdrowych – krew była wszędzie.

            Burmistrz w panice nie zauważył nawet, że jego niedawny towarzysz broni był coraz bliżej, z nieludzką siłą przebijając się przez gąszcz ciał.

            Tymczasem, mimo, że układ sił niezmiennie działał na korzyść zombie, zmianie uległa topografia bitwy. Każdy bił na oślep, każdy martwił się tylko o siebie, często jedni Wielichamowianie padali ofiarą drugich. Nie było jakiejkolwiek koncepcji bardziej zorganizowanej obrony – każdy zdany tylko na siebie, każdy walczący z każdym. Jednak jakimś cudem (w końcu to horror – cuda się zdarzają!) obrońcom udało się przerwać w jednym miejscu mur utworzony przez napierające zombie i droga ucieczki stanęła otworem przed tymi, którzy byli najbliżej.

            Tłum rzucił się do ucieczki, nie przerywając ani na chwilę prowadzenia bitwy. Krzyki wzmogły się, podobnie jak nieartykułowane jęki napastników. Ludzie zaczęli znikać z placu, część mało inteligentnych truposzy ochoczo za nimi podążyła na otwartą przestrzeń, gdzie jednak szanse na złapanie w miarę zwinnego mieszkańca były znacznie mniejsze niż na zamkniętej przestrzeni placu.

            Cała ta sytuacja była jak najbardziej na rękę Pantery, przed którym droga do upragnionej ofiary stanęła teraz otworem.

Łajewski nie uciekł. Stał tak jak dotychczas, patrząc biernie na tłum, szalejący w makabrycznym tańcu. Dopóki zasłaniali go ludzie był bezpieczny, lecz podświadomie musiał zdawać sobie sprawę, że sytuacja w każdej chwili mogła ulec zmianie.

Gąszcz ludzkich ciał znacznie się przerzedził i mimo, że na placu walczyło jeszcze z pewnością kilkadziesiąt osób, potykających się nieustannie o ciała znajomych i sąsiadów, burmistrz był teraz znacznie łatwiejszym łupem dla rozwścieczonych oporem zombie.

            Dostrzegł w końcu, że kilku z nich zbliża się w szybkim tempie, zamykając wokół niego pierścień cuchnących ciał. Lecz nadal czekał. Teraz nawet tym bardziej, zdając sobie sprawę, że oto szanse na przeżycie spadły do zera. Stał i patrzył jak zombie z pomrukiem satysfakcji zaczynają wyciągać ku niemu strzępy dłoni.

            I wtedy jednemu z nich eksplodowała głowa, czemu towarzyszył niewyobrażalny huk, gdzieś bardzo blisko. Padł na bruk z trzaskiem kościstego ciała. Sekundę później, pod wpływem podobnego wybuchu podążył za swoim towarzyszem, opadając w dwóch częściach na posadzkę.

            Pozostałe obejrzały się za siebie, pozostawiając na chwilę burmistrza samemu sobie. Nagłe wyłączenie z gry dwóch z nich dało im trochę do myślenia. Zobaczyli za sobą Panterą ze strzelbą w dłoni. Z lufy wydobywał się jeszcze gęsty dym, lecz broń wycelowana była w oba pozostałe jeszcze w rozgrywce trupy.

            Obłąkany i sadystyczny wzrok myśliwego nie pozostawiał złudzeń nawet trupom. Będąc w gorszej kondycji, ponadto mając nadal w czym wybierać pod względem ofiar, wstrzymały atak, czekając na dalszy rozwój wypadków.

            - Dobra, chłopaki... – rzucił do nich Pantera – Zostawcie nas samych...

            Uśmiech na twarzy myśliwego ukazał zakrwawione zęby. Zombie spojrzały po sobie z niewyraźnym grymasem na twarzach i powoli zaczęły się wycofywać, podążając w stronę najbliżej znajdującej się ofiary, pani Marianowej.

            Pantera i Łajewski zostali sami, wedle życzenia. Burmistrz nie miał pojęcia, czego może się teraz spodziewać. Ze względu na długotrwałą znajomość liczył na pewne względy. Być może myśliwy przyszedł go uratować. Nie zawsze było między nimi najlepiej, ale to jeszcze nie powód by się wzajemnie zjadać. Jednak o „wzajemnym” zjadaniu nie miało być mowy. Strona posiadająca jakiekolwiek i w dodatku bardzo przekonujące argumenty, była jedna.

            Trwali w wyczekiwaniu. W burmistrzu rosła nadzieja, lecz nie śmiał się odezwać. Pantera wręcz przeciwnie. Delektował się zagubieniem i przerażeniem, odmalowanym na twarzy pogardzanego przełożonego.

            W końcu jednak przemówił, pozbawiając Łajewskiego jakichkolwiek złudzeń:

            - Jak pan widzi, burmistrzu, pańska władza się skończyła....

            To uderzyło w Łajewskiego jak grom, wątłe światełko w tunelu zgasło tak szybko, jak się pojawiło. Zamierzał jednak grać dopóki będzie to możliwe.

            - Chłopie, daj spokój... – rzucił z niezdecydowanym uśmiechem, obserwując reakcję myśliwego. – Teraz dopiero sobie porządzimy! Ty i ja ... Trzeba będzie zawiadomić kogoś o tym, będą gazety, może wojsko...!

            Pantera jednak nie miał zamiaru znosić już wywodów człowieka, który nagle stał się jego największym przyjacielem. Teraz już nie musiał.

            - Zamknij się i słuchaj!

            - Tak jest....

            - Mówiłem zamknij się!

           - Yyy... dobrze...

            Porażające uderzenie okrwawioną pięścią w twarz przywołało burmistrza do porządku.

            - Jeszcze raz odezwiesz się niepytany, a rozniosę twoje pierdolone kości po całym placu, nim zdążysz krzyknąć. – Pantera uśmiechnął się jakby do siebie i na chwilę zamyślił – A może nawet będę cię zabijał powoli, tak powiedzmy, do rana...

            Pomysł najwyraźniej bardzo mu się spodobał - zaśmiał się sam do siebie nim powrócił do długo wyczekiwanej przemowy. Łajewskiemu wręcz przeciwnie, pomysł nie spodobał się ani trochę. I nietrudno go zrozumieć, zważywszy, że już porażający ból złamanego nosa zdawał się być nie do wytrzymania. Spędziwszy całe swoje życie w przytulnych gabinetach, przy papierach i kawie, nie był fizycznie przygotowany na tego rodzaju atrakcje. Jednak trzymał się na nogach, ze wzrokiem wbitym w obłąkane oczy Pantery.

            - Długo czekałem na ten moment, przyjacielu – kontynuował jego egzekutor – Właściwie od początku, od momentu, w którym zorientowałem się, jakie z ciebie bezwartościowe ścierwo i zacząłem tobą gardzić. Nie chodzi o to, że jesteś fałszywym dwulicowym sukinsynem. W tej kwestii znacząco się od siebie nie różnimy. Po prostu od zawsze za dużo ci się wydawało. Bez żadnych umiejętności, bez doświadczenia, kompletnie bezradny, jednak z nieustającą pewnością siebie. Pomiatałeś mną od początku. I od początku wkurwiało mnie to niemożliwie. Możesz, a raczej mogłeś, pomiatać sobie kim chcesz – gówno mnie to obchodzi. Ale nie mną, mój drogi. Moja uraza jest w pełni osobista – trzeba było poznać się na tym wcześniej, ale nawet tego nie zauważyłeś. Ty się po prostu nie znasz na ludziach, przyjacielu. – W tym miejscu Pantera ściszył głos i pochylił się ku Łajewskiemu tak, że ten czuł przeraźliwy odór mięsa, wydobywający się z ust myśliwego. – Prędzej czy później dobrałbym ci się do dupy. Ta piękna, grudniowa noc przyszła mi tylko z pomocą. Teraz nie muszę ograniczać się do pokonywania cię w wyborach czy publicznego upokarzania. Teraz mogę cię po prostu  z a b i ć.

            Łajewski czuł, że mdleje, jednak myśliwy nie miał zamiaru na to pozwolić. Ścisnął jego szyję swoja wielką dłonią i uniósł nieznacznie, tak, że czubki butów burmistrza ledwo dotykały ziemi.

            Nie zamierzał łagodzić tonu. Właśnie na tym najbardziej mu zależało. Łajewski miał czuć, że przegrał. Zdawać sobie sprawę, że to właśnie on, Pantera, odniósł nad nim ostateczne i miażdżące zwycięstwo. Miał czuć się pokonany. I co więcej, miał czuć w każdej podarowanej mu jeszcze sekundzie życia, że umiera.

            Uścisk zelżał. Burmistrz znów poczuł grunt pod nogami. Poczuł jednak coś jeszcze. W jego rozchylone, zakrwawione wargi Pantera wsuwał powoli szeroką lufę strzelby. Zimny metal sprawiał ból. Łajewski zaczynał już czuć to, na czym tak bardzo zależało myśliwemu. Czuł nadchodzącą śmierć.

            - Mój drogi... – podjął zwycięzca – Zaraz kula uderzy od twoje podniebienie i wyśle twój kretyński mózg w okolice kościelnej wierzy. Jak sam pewnie przyznasz - niewielka strata...

            Łajewski zamarł. To nieprawda, że w chwili śmierci całe życie przelatuje ci przed oczyma. Ze widzisz swoje dzieciństwo, rodzinę, domek z ogródkiem. Po prostu nie masz na to czasu. Zastygasz z głupią miną  i tak umierasz. Burmistrz nie miał być wyjątkiem od tej reguły.

            - Umieraj, ścierwo – powiedział Pantera powoli i wyraźnie, tak aby ofiara z pewnością zrozumiała przesłanie.

           

            Największa fala uciekinierów skierowała się w stronę rynku. Trupy nadal pojawiały się wszędzie dookoła, jednak we mgle było równie łatwo uciec im, co przypadkiem na nie trafić. Całe miasto było skażone śmiercią. Można powiedzieć, że przestawało istnieć. Teraz każdy był sam, każdy walczył o swoje i tylko swoje przetrwanie. A mgła jedynie maskowała przed światem niezrozumiałe potworności, których świadkiem były sypiące się mury Wielichamowa. Bez odpowiedzi na podstawowe pytania, bez wyjaśnień i litości, miasto zamieniało się w masowy grób tych, którzy i tak pewnie nigdy by go nie opuścili.

            Mieszkańcy przegrywali walkę. Było ich coraz mniej, żyjący, uciekając w panice, potykali się o sterty ciał leżących dosłownie wszędzie.

            Uciekając sprzed kościoła, biegli prosto przed siebie. Byle jak najdalej od miejsca masakry. Niewielu z nich skierowało się ku otaczającym Wielichamowo polom. W stronę  rynku biegła zdecydowana większość, jakby w stadzie czując się bezpieczniej. Niektórzy nie docierali na miejsce, zatrzymani przez wyłaniające się z ciemności zombie.

            Do wartkiego potoku ludzkich ciał dołączyła też Wojtkowska. Biegła na tyle szybko na ile pozwalała tusza, jednak w pewnym momencie zgubiła towarzyszącego jej Plechę. Zdawało jej się, że skierował się gdzieś w prawo, w stronę kościoła. Chciała go szukać, co doprowadziło w końcu do tego, że sama szybko straciła orientację. Zewsząd dobiegały dzikie pomruki, we mgle przemykały złowrogie cienie. Jeszcze nigdy się tak nie bała. Miała łzy w oczach, czuła zbliżające się załamanie, wiedziała jednak, że chcąc dotrwać do rana, nie może sobie na nie pozwolić. A pozostało jeszcze kilka godzin do momentu, w którym zbawcze promienie słońca miały wybawić miasteczko z niemocy ciemności.

            Chciała opuścić Wielichamowo, jednak tracąc orientację i chodząc w kółko, bezskutecznie próbowała wypatrzyć we mgle punkt orientacyjny.

            Nagle całkiem niedaleko dały się słyszeć liczne kroki. Wojtkowska stwierdziła trzeźwo, że nie mogą to być kroki powolnych trupów. To musieli być żywi ludzie.

            Poszła więc w tym kierunku i dostała się w sam środek przerażającego pochodu, który tworzyli ludzie – widma. Grupa, w której rozpoznała wielu swoich znajomych, przedstawiała przerażający obraz – odbicie spektaklu grozy, który miał miejsce pod kościołem. Wycieńczone walką ciała i ciągnące się za nimi strumienie świeżej, czarnej w słabym świetle latarni, krwi. W wielu oczach czaił się obłęd, gotowy w każdej chwili eksplodować pod wpływem najmniejszego bodźca. W oczach innych tylko pustka świadczyła o zagubieniu spowodowanym stratą najbliższych i przerażeniem wywołanym widokiem zawróconych z piekła Wielichamowian. Wszyscy szli lub biegli prze siebie ze wzrokiem wbitym w jakieś odległy, nieokreślony punkt przed sobą. Lecz tam czekał na nich obojętny mrok.

            Wojtkowska zdawała się być szczerze poruszona. Na próżno biegała między nimi pytając, co się tam stało. Zaczepiani ludzi spoglądali niewidzącym wzrokiem i dalej biegli przed siebie, potykając się i przewracając.

Pobiegła więc z nimi. Mimo beznadziejnej kondycji nie miała problemu z dotrzymaniem kroku wycieńczonym towarzyszom. Domyślała się również, że za nimi podąża cała armia trupów, w oddali wyraźnie słyszała ich wycie.

            Nagle ci, którzy biegli z przodu, zamarli. Zatrzymali się, jakby pod wpływem zaklęcia. Nie trudno było domyśleć się, że nie wróży to nic dobrego. I rzeczywiście, nie wróżyło.

            Z mgły na wprost Wojtkowskiej wyłonił się olbrzymi pies. Czarny kundel przypominał trochę dobermana. Szedł dostojnym krokiem, z lekko pochylonym łbem. Jakby czuł, że los tych ludzi zależy od niego –że i tak nie będą uciekać. Przemykał między nimi, obserwując każdego, delektując się przerażeniem i wyczerpaniem, malującym się na ich twarzach.

Uważny czytelnik zapewne pamięta kundla przejechanego przez Panterę kilka godzin wcześniej. I oto tenże pojawia się znowu, siejąc strach wśród mieszkańców.

            Ich sytuacja była rzeczywiście godna pożałowania. Instynktownie czuli, że ewentualna próba ucieczki skończyła by się tragicznie. Z drugiej strony bezruch i bierne wyczekiwanie narażało ich na atak trupów, które gromadnie za nimi podążały - a ich powolne, nierówne kroki słychać było coraz bliżej. Lada moment miały spłynąć na nich z mgły, mszcząc się za żałosną próbę ucieczki.

            Jednak grupa mało nas przecież obchodzi – los statystów ma w szanującym się horrorze znaczenie nie większe niż dialogi w filmie pornograficznym. Wróćmy więc do jednej z głównych postaci dramatu – pani Wojtkowskiej. Otóż ów pies skierował się właśnie ku niej. Być może wynikało to z  faktu, że stała naprzeciw niego, a może wyczuł, ze należy kierować się w stronę głównych bohaterów – może wtedy dostanie się rolę w drugiej części....

Sięgał jej prawie do piersi. Czuła na sobie jego zgniły oddech, gdy wpatrywał się w nią dzikimi oczyma. Obszedł nauczycielkę dookoła, obwąchawszy skrupulatnie. Mimo nocnego chłodu, kobieta pociła się niemiłosiernie, nie mogąc opanować strachu. Kręciło jej się w głowie i nie była pewna, czy uda jej się zachować spokój. Próbowała przygotować się na śmiertelne ugryzienie, z drugiej strony żywiąc nieprzerwanie nadzieję, że kundel – zombie odejdzie i znajdzie inną ofiarę.

            Pies skończył obchód. Wojtkowska słyszała wyraźnie gardłowe odgłosy trupów zbliżających się z każdą chwilą.

            Bestia stanęła po raz kolejny naprzeciw nauczycielki i wyszczerzyła zęby w czymś, co sprawiało wrażenie głupawego, psiego uśmiechu.

            „Może by się teraz pomodlić”, przemknęło przez głowę kobiecie, „Tak na wszelki wypadek...”

            Trupy wyłoniły się wreszcie z mgły. Były już coraz bliżej. Ludzie nerwowo oglądali się na nie, nie wiedząc jak reagować. Pies jednak wściekle warczał na każdego, kto ośmieliłby się ruszyć.

            I w tym momencie stało się coś, co zadziwiło zarówno żywych, jak i martwych. A najbardziej chyba psa.

            - Józef! Mój drogi Józef...  – z mgły wyłonił się nagle pan Okiel. Zdawał się zupełnie nie zauważać ani zbliżających się trupów, ani sparaliżowanego strachem tłumu. Stanął na krawężniku równie osłupiały jak reszta mieszkańców miasteczka, jednak było to spowodowane uczuciem zupełnie nie pasującym do sytuacji – wzruszeniem.

            Wyglądał fatalnie. Miał podarte ubranie i krwawiącą ranę na ramieniu, jednak w jego oczach po raz pierwszy od zaginięcia jego jedynego przyjaciela – jego ukochanego kundla, pojawiła się iskra życia. W oczach miał łzy. Uśmiechał się szeroko jakby nie zdając sobie sprawy z faktu, że jego pieska już nie ma – że to co przed sobą widzi jest tylko przerośnięta bestią, stworzoną z martwego ciała.

            Wszyscy zamarli. Dla ludzi ten stan nie był bynajmniej nowością, ale groteskowa sytuacja doprowadziła do tego, że zatrzymały się nawet zombie, dotychczas podążające zdecydowanym krokiem w stronę ofiar. Te bardziej świadome, których nowo ożywiony mózg był w stanie funkcjonować na jakimś podstawowym poziomie, zatrzymywały niekiedy te w najdalej posuniętym stanie rozkładu, będące już tylko świadome obecności ofiar.

            Pies również stanął jak wryty, nie zauważając odsuwającej się powoli Wojtkowskiej. Patrzył na swojego niedawnego pana z mieszaniną konsternacji, sentymentu i aktualnej agresji, o ile w ogóle taka mieszanka jest możliwa do wyobrażenia. Zaskomlał tylko, potem zawarczał.

            Ludzie stwierdziwszy chyba, że sentymenty sentymentami, ale trzeba zadbać tez o siebie, zaczęli niezauważenie przesuwać się jak najdalej, pod osłonę mgły i ciemności. Spotkało się to z groźnym pomrukiwaniem bardziej spostrzegawczych zombie. One też miały już powoli dosyć tej sielanki w obliczu faktu, że zwierzyna łowna bezczelnie się oddala.

            A Józef, ku zdziwieniu obu stron, pochylił posłusznie łeb i ruszył na spotkanie swego pana. Bardziej uważni obserwatorzy (to tacy, którzy nie muszą w danej chwili walczyć o swoje życie i uciekać przed żywymi trupami) dojrzeliby łzy cieknące po policzku mężczyzny. Dla niego, w obliczu cudownego powrotu kundla, znaczenie tracił nawet jego makabryczny wygląd , tak jak rodzic widzi w swoim potomku tylko kochane dziecko, jakiekolwiek by ono nie było.

            Tego było za wiele dla grupy biernych dotychczas nieboszczyków. Rzeczywiście sytuacja wymagała od nich wiele cierpliwości. Najpierw oddalające się ofiary, teraz ckliwa scena pojednania i to wszystko bez odrobiny świeżego mięsa w ustach.

            Dlatego też co odważniejsi postanowili przypomnieć o sobie, ruszając w stronę Okiela i jego psa. Mężczyzna, zachwycony cudownym odnalezieniem pieska, nie był nawet do końca świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Całe szczęście Józek, może z racji tego, że nie jedno już w życiu i po życiu przeszedł, w mniejszym stopniu ulegał emocjom. Zauważył od razu pięć zbliżających się do nich, groźnie pomrukujących postaci. Starczył jednak jeden krok naprzód i długie, przerażające warknięcie, by przeciwnicy zrezygnowali. Po krótkiej naradzie złożonej z jęków i pomruków, zombie ruszyły w dalszą pogoń za stadkiem uciekających już zdecydowanym krokiem ludzi.

 

Kornik był w swoim żywiole. Ciął swoją piłą wszystko i wszystkich. Gdy w swym krwawym pochodzie dotarł na plac przed kościołem, nie posiadał się z radości. Wokół niego wirowało kilkadziesiąt postaci, żywych i martwych – w oczach operatora piły łańcuchowej wszyscy aż się prosili o pocięcie na wszelkie możliwe sposoby.

Wpadł nawet na genialny pomysł  odcięcia komuś skóry z twarzy i założył na swoją, powoli już ulegającą rozkładowi. Zdaje się, że była to skóra jakiegoś nastolatka. Zachwycony swą kreatywnością jeszcze bardziej ochoczo powrócił do piłowania na lewo i prawo. Ludzie rozpierzchali się przed nim i przed jego jak najbardziej przekonującym, wściekle warczącym argumentem. Pojawienie się Kornika nie pozostawało bez znaczenia dla losów bitwy, wpływając zdecydowanie na wzrost przewagi trupów w wygasającej powoli walce. Ciała, pocięte i pogryzione, leżały jedno na drugim, ścieląc niemalże całą powierzchnię placu. Niedobitki padały ofiarą całych wygłodniałych hord. Zdarzały się przypadki, że trupy między sobą toczyły walki o pozostałe przy życiu mięso, z prostego powodu, że popyt znacznie przewyższał podaż. Starsi czytelnicy są w stanie doskonale wyobrazić sobie zgrozę tej sytuacji, zwłaszcza, że nawet o w miarę humanitarnych kolejkach nie mogło być mowy.

            W sumie głupio wyszło. Kornik zauważył jednego z ostatnich pozostających jeszcze na nogach ludzi, stojącego pod drzwiami kościoła z lufa strzelby w ustach. Drugi koniec strzelby znajdował się w rękach myśliwego Pantery, którego Kornik znał jak z resztą wszystkich  Wielichamowianie.

            Nie zastanawiał się teraz jednak nad znaczeniem tej dziwnej sytuacji i przed głowę by mu nie przeszło, ze Panterę z ofiara może łączyć coś osobistego.

            - Always look on the bright side of life....! - zawył entuzjastycznie na tyle, na ile pozwalały mu rozkładające się struny głosowe i z powiewającą na twarzy skórą poprzedniej ofiary ruszył ochoczo w kierunku następnej. Jego radość wzrosła, gdy w człowieku z lufą w ustach rozpoznał burmistrza Wielichamowa, szczerze przez siebie znienawidzonego

            I przeciął Łajewskiego na pół. Ten w ostatniej chwili kątem oka dostrzegł zbliżające się niebezpieczeństwo, jednak z jego ust z oczywistych powodów wydobył się tylko nieartykułowany bulgot.

            Gdy jego głowa zsunęła się z lufy i razem z połową ciała osunęła na bruk tworząc krwawą kałużę wielkości stołu bilardowego, miał wyraz twarzy nie różniący się specjalnie od tego, który odmalowywał się u zrozpaczonego Pantery. Myśliwy stał teraz ze strzelbą nadal uniesioną w powietrze i z głupawą miną spoglądał na przemian to na uśmiechniętego od ucha do ucha Kornika, to na dogorywający u jego stóp korpus Łajewskiego.

            - Ale jazda, co...?! – zagaił z niegasnącym entuzjazmem operator piły.

            Pantera zdążył już opuścić broń, jednak mina, z którą wpatrywał się teraz w Kornika pozostawała niezmiennie idiotyczna. Trwało chwilę, nim zdołał się otrząsnąć i wrzasnąć wściekle na człowieka, który w tak bezczelny sposób pozbawił go największej życiowej (życiowej..?) satysfakcji:

            - Kurwa, człowieku! Kurwa!

            Jak nietrudno zauważyć, z tej wypowiedzi ciężko było wywnioskować powód nagłego wzburzenia. Jednak ton wskazywał, iż myśliwy nie podziela opinii, że „ale jazda”.

            - Ale panie.... – zaczął niezdarnie Kornik – Po co od razu te nerwy...? Przecież fajnie jest! – głupawy uśmiech znów zagościł na jego twarzy, z której już częściowo zsunęła się osobliwa maska.

            Pantera jednak nie mógł się uspokoić. Cofnął się kilka kroków, potem potykając się o kolejne ciała zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem.

            - Fajnie..?! A co w tym fajnego, że mnie pozbawiasz największej przyjemności, na którą czekałem od wielu pieprzonych lat?! – na podkreślenie wagi utraconej przyjemności kopnął jakieś leżące nieopodal ciało.

            Stanął w końcu w miejscu  i z oburzeniem spojrzał na Kornika. Piła nadal warczała na jałowym biegu, a maska na twarzy trupa przekrzywiła się tak, że zombie widział teraz tylko na jedno oko.

            - Kim ty w ogóle jesteś, pajacu..? – rzucił w jego stronę myśliwy. – Za Leatherface’a się uważasz czy co..?!

            - Chyba mnie pan z kimś pomyliłeś... – Kornik nie spodziewał się tak surowej reprymendy za swój niewinny wybryk. Był zdziwiony i robiło mu się odrobinę przykro – Ale jeśli o tę pańską przyjemność chodzi, to znajdziemy panu następnego, to se pan strzeli... Nie ma problemu!

            Zdjął skórę ze swojej twarzy i przyjacielskim tonem dodał:

            - A pańskiego kolegę, tego Laterkogośtam, to też możemy poszukać!

            Panterze powoli brakowało argumentów. Tylko jedno cisnęło się mu na usta:

            - Pan jesteś chyba głupi!

            Po czym uniósł strzelbę i wstrzelił prosto w twarz Kornika.

            Kula oderwała operatorowi piły kawałek głowy, co właśnie było zamiarem myśliwego. Jednak łowca zapomniał o pewnym istotnym szczególe – nieboszczyk, jak sama nazwa wskazuje, już nie żył. I nawet tak efektownie wykonana lobotomia nie mogła w tej kwestii nic zmienić.

            Tym razem jednak oburzył się Kornik, czując jak jego własny mózg spływa mu gdzieś za lewym uchem.

            - Ja się chciałem dogadać – wycharczał obrażonym tonem swoim trupim głosem – Jak nie to nie. Łaski bez...

            I równie ochoczo jak w kilkudziesięciu wcześniejszych przypadkach wbił piłę w ciało myśliwego Pantery.

            Tym samym rozwiązał się problem wielichamowskiej grupy trzymającej władzę.

            A Kornik, który poczuł, że robi mu się słabo, wypuścił z rąk piłę, by paść na ziemię w pobliżu swojej ostatniej ofiary.

 

            Jakim sposobem boczne drzwi do kościoła były otwarte – nie wiadomo do dziś. Jakim cudem dotarł do nich błądzący we mgle Plecha, również pozostaje tajemnicą. W każdym razie koszmar tej grudniowej nocy zdawał się dobiec dla niego końca kiedy znalazł się w ciemnym, a co najważniejsze pustym wnętrzu świątyni. Teraz pozostawało tylko czekać, aż sytuacja się w jakikolwiek sposób uspokoi.

            Chłopak zdawał się być jednak równie wycieńczony co ludzie na zewnątrz. Był chwilowo bezpieczny, lecz niewytłumaczalność całej sytuacji napawała go zgrozą. Takie wydarzenia nie mają w końcu miejsca na co dzień. „A jeśli to rzeczywiście Sąd Ostateczny?”, myślał. „To chyba dobrze trafiłem”, stwierdził rozglądając się po wnętrzu kościoła, zewsząd jednak otaczała go nieprzenikniona ciemność, co tylko zwiększało uczucie niepewności i osaczenia. „Jeśli to nigdy się nie skończy..?”. „Jeśli trupy wyszły z grobów wszędzie i zaczęła się wojna o przetrwanie rodzaju ludzkiego...?” Te i wiele innych koncepcji rodziło się w przerażonej głowie nastolatka. Czuł się jak zagubione dziecko we mgle, i prawie dosłownie tak było. Dawno już tego nie odczuwał, jednak teraz zdawało mu się, że znowu jest dzieciakiem, który potrzebuje, by prowadzić go za rękę. I tak naprawdę nie było to tylko złudzenie. Mimo, że od dawna już wmawiał sobie, że jest dorosły, co potwierdzała tylko dominująca pozycja wśród kolegów, czuł teraz, że wiele jest jeszcze spraw, do których nie dorósł.

            Siedział zamyślony na schodach ołtarza z głową w ramionach. Z zewnątrz docierały tu odgłosy odległych krzyków i trudny do wytłumaczenia warkot, jakby piły łańcuchowej. Jednak Plecha zdawał się nie słyszeć już nic. W porównaniu z apokaliptycznymi odgłosami na zewnątrz, było tu względnie cicho.

            I wtedy właśnie Plecha wpadł na pomysł rozmowy z Bogiem – w zasadzie nie robił tego od dawna, o ile w ogóle kiedyś, jednak „przezorny zawsze ubezpieczony” jak stwierdził niegdyś filozof. Nie wynikało to z większej potrzeby, jednak ewentualna możliwość nadejścia Sądu Ostatecznego wymagała podjęcia kroków mogących przechylić szale dobra i zła na stronę biletu do nieba. A w końcu pewne zasługi miał. Był kiedyś ministrantem i poznał życie kościoła dość dobrze. Co niedzielę na mszy w południe widział zasypiających w pierwszych ławkach mieszkańców, w tylnich ławkach zasypiali miejscowi pijaczkowie, a reszta siedziała znudzona, z zaciekawieniem obserwując tylko własne zegarki. Jakaś głębsza refleksja wydawała się być poza zasięgiem zgromadzonych wiernych. On sam nie był lepszy. Został ministrantem tylko dlatego, że na kolędzie można było zbić niezłą kasę. Jednak jakkolwiek neutralny i niezaangażowany był jego stosunek do wiary, od czasu gdy bywał w kościele częściej, zupełnie inne wartości zaczęły dominować w jego życiu. Gdy zaczął dojrzewać, wiele spraw stało się dla niego bardziej zrozumiałych. Instynktownie czuł, że prawem które na co dzień obowiązuje w stosunkach między ludźmi jest prawo silniejszego. Tylko ono miało bezwzględny posłuch wśród mieszkańców – każdy załatwiał własne interesy, każdy starał się o jak najlepszą pozycję, chociażby względem sąsiada. Każdy pragnął mieć kogoś pod sobą – kogoś, wobec kogoś można dyktować warunki. Wielokrotnie słyszał jak dziadek modlił się o deszcz na swoje buraki i sąsiada siano. To wszystko może nie tyle dawało mu do myślenia, co bez udziału świadomości kształtowało jego system wartościowania młodego człowieka. A zbyt wiele miał w sobie przeciętności by kwestionować to, co zostało mu z góry narzucone. Nie wiedział dlaczego, zdawał sobie tylko sprawę, że „tak trzeba”.

            Te i różne inne myśli i wspomnienia przewijały się przez jego rozmowę z odległym Bogiem, którego istnienia nie był nawet do końca pewien. Po kilku minutach , bo na więcej zabrakło mu niestety inwencji odezwał się cicho, jakby bojąc się zakłócić ciszę świątyni:

- ...Więc jeśli mam przeżyć tą noc, to daj mi jakiś znak żebym wiedział, że się uda...

I wtedy właśnie na ołtarzu zapłonęła świeczka.

            W jej słabym świetle ujrzał twarze Charczaka i Skubańskiego. W rękach trzymali kije, z których kropla po kropli na posadzkę kapała krew.