KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL

patronaty.jpg (2614 bytes)
WITAJ W SERWISIE KOSTNICA

FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
 

ZAJAZD

   Skręcił na niewielki parking przed zajazdem. Jechał już ponad pięć godzin i miał tego dosyć. Zrobił się głodny i poczuł zmęczony. Na dodatek zaczęła boleć go głowa. Nigdy nie lubił długo jeździć samochodem, jednak wolał to niż zatłoczone autobusy. Jego świętej pamięci ojciec, nałogowy alkoholik mawiał, że „lepiej samemu wozić swoją dupę nawet w najgorszym wraku, niż dać się wyruchać pieprzonej, komunistycznej komunikacji miejskiej”. Chociaż nie do końca rozumiał te słowa, zawsze miał wrażenie, że jest w nich jakaś prawda. Może, dlatego zawsze jeździł swoim wozem.

   Zaparkował swoje Renault Megan między Hondą Civic i starym Golfem. Słońce już zachodziło, lecz nie widział tego, gdyż horyzont przysłaniał otaczający las. Zamknął samochód i po chrzęszczących pod butami drobnymi kamieniami, ruszył w kierunku baru.

   Wnętrze lokalu skąpo oświetlone lampami, sprawiało dosyć miłe wrażenie. Za barem stała szczupła, tleniona blondynka ubrana w obcisłe, niebieskie dżinsy i żółty t-shirt z logo jakiegoś piwa. Przy małych stolikach, siedziało kilka osób, pochłoniętych swoim sprawami tak bardzo, że prawie nikt nie zwrócił uwagi jak wszedł do środka. Zamówił dużą pizzę z pieczarkami i ostrym sosem pomidorowym oraz dużego Sprita, po czym zajął miejsce w rogu sali i czekał na zamówiony posiłek.

   Po spożyciu, włożył do ust miętową gumę do żucia i podszedł do baru uregulować rachunek. Przy okazji kupił jakieś prochy przeciwbólowe, puszkę piwa i zapytał czy mają wolny pokój.

-          chwileczkę, zaraz sprawdzę – odpowiedziała dziewczyna. Schowała pieniądze do kasy, wydała resztę i podeszła do telefonu – „...Tato, mamy jakiś wolny pokój?..., tylko ten?, a przecież wczoraj z czwórki..., aha, ale ty musiałeś być wtedy przy barze..., dobra powiem, powiem..., nie mama nie dzwoniła..., powiem ci jak zadzwoni..., oczywiście, ale teraz muszę kończyć, klient czeka.” – odłożyła słuchawkę i wróciła na poprzednie miejsce. – No cóż, jest jeden wolny, ale dawno nikt go nie wynajmował. Jeżeli pan chce to pójdę go przygotować, a pan w tym czasie może udać się do mojego ojca i wpisać się na listę gości.

-          Dobrze wezmę go.

-          Ok. Proszę za mną.

Poszli w kierunku drewnianych schodów znajdujących się naprzeciwko drzwi. Pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił uwagę była fantastycznie rzeźbiona poręcz. Na całej długości, pokryta wzorem przypominającym, coś na podobieństwo piór, na dole, jak i na górze zakończona małymi, sprawiającymi wrażenie krzyczących główek, rzeźbami. Przesuwając po niej rękę miało się wrażenie, że żyje.

-          Interesująca robota.

-          Co? – przystanęła i się odwróciła. - A tak. To zrobił mój dziadek. Pamiętam, że jak byłam mała to bałam się tędy chodzić. Wie pan...

-          Na imię mam Jakub – przerwał jej by się przedstawić – Jakub Bednarski.

-          ...takie dziecięce lęki. Jakub? Miło mi Cię poznać Jakubie. Jestem Magda.

-          Również mi miło – powiedział i z uśmiechem podał jej rękę. – Twój dziadek dużo rzeźbił?

-          Właściwie to nie – zaczęli wchodzić wyżej – zrobił te schody i kilka dziwacznych figurek, która ojciec poustawiał w korytarzu na górze.

-          Dlaczego dziwacznych?

-          Jak je zobaczysz, sam zrozumiesz.

   Schody się skończyły i weszli do małego holu. Po prawej był korytarz, po lewej ściana, na której wisiał obraz przedstawiający małą chatkę na tle mrocznego lasu, a na wprost stał sekretarzyk, za którym siedział łysiejący mężczyzna w sile wieku.

-          O, dzień dobry. To Pan chce wynająć pokój? – zapytał nieznajomy, który zapewne był ojcem dziewczyny.

-          Tak.

-          Poproszę jakiś dokument stwierdzający pana tożsamość. Może być dowód osobisty, prawo jazdy, ewentualnie jakaś legitymacja klubowa – mówił zakładając na oczy okulary na cienkim, srebrnym łańcuszku, które wcześniej wisiały na wysokości klatki piersiowej. – Długa chce pan u nas zostać?

-          Nie. Chcę tylko przenocować i rano wyruszam dalej – podał staruszkowi dowód osobisty.

-          Czemuż tak krótko? Nie podoba się panu u nas? – spojrzał na dokument – Pan Jakub Bednarski – odczytał, wziął długopis, otworzył mały dziennik, coś w nim napisał i odwrócił go do góry nogami – proszę się tu podpisać – dodał podając długopis i wskazując palcem lewej ręki puste pole.

-          Nie, nie oto chodzi – pochylił się i złożył niewyraźny podpis we wskazanym miejscu – po prostu śpieszę się i nie mam czasu na dłuższe postoje. Ale muszę przyznać, że lokal robił miłe wrażenie i gdybym mógł z chęcią pobyłbym tutaj dłużej. – Skłamał. Tak naprawdę, nie wyobrażał sobie, co można robić na takim zadupiu. W promieniu przynajmniej pięciu kilometrów nie ma nic poza mieszanym lasem, a sam zajazd nie oferował właściwie żadnych rozrywek.

-          No cóż, może następnym razem zabawi pan dłużej.

-          Być może – odrzekł oddając długopis.

-          Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę śmiało mówić – otworzył szufladę i wyją z niej klucz – pokój numer sześć – poinformował.

-          Dziękuję – wziął klucz i ruszył we wskazaną stronę.

   Korytarz miał jakieś piętnaście metrów. Ściany pokryte wyblakłą, błękitną tapetą były urozmaicone tanimi obrazami, przedstawiającymi różne pejzaże i panoramy. Po obu stronach były trzy pary drzwi ( jego znajdowały się na końcu, po prawej), pomiędzy którymi stały niewysokie kwietniki z wiecznie zielonymi kwiatami. Na wprost miał okno, a w rogach, na mniej więcej metrowej wysokości podstawkach, umieszczone były dwie rzeźby.

   Ta po lewej, przedstawiała nagą kobietę z rękoma wzniesionymi do góry w taki sposób, że sprawiała wrażenie próbującej się czegoś złapać. Na jej twarzy rysowało się przerażenie, wyraz zupełnie podobny do tego z główek przy schodach. Jednak to, co najbardziej zadziwiało, to nogi. Nogi, po których wspinał się wąż. Trzymane razem, oplecione przez gada, którego głowa była na wysokości kolana, wyglądały jakby pochodziły od innej rzeźby, lecz jednak nie mógł sobie wyobrazić całości, bez tego elementu.

   Druga przypominała wilka. Lecz zwierzak ten stał na tylnych łapach, które łudząco przypominały ludzkie, strasznie owłosione nogi. Czyżby wilkołak? Ktoś tu jest lub był fanem horrorów – pomyślał.

   Spojrzał przez okno. Księżyc, wychylił się już zza drzew i jego pełne oblicze, oświetlało bladym, trupim blaskiem pobliską okolicę. Dostrzegł kontury pierwszych drzew otaczającego lasu. Z łatwością widział drewniane ogrodzenie, przypominające raczej wybieg dla koni, niż środek mający zabezpieczać przed wkroczeniem na teren prywatny. Zresztą, jak mu się wydawało, jedynym powodem, dla jakiego warto by postawić mur lub, chociaż rozciągnąć siatkę, były dzikie zwierzęta, które niewątpliwie chowały się gdzieś tam, w gąszczu zbitej teraz masy cieni. Jak widać, właściciele tak się tym nie przejmowali.

   Utkwił wzrok w cieniu i gąszczu roślinności, jaką miał przed sobą. Zastanawiał się czy teraz będzie lepiej. Mówi się, że Polska to nie Stany. Że nie da się emigrować po kraju w poszukiwaniu pracy. On właśnie tak robił. Jeżeli dostał pracę na drugim końcu państwa, to tam jechał. Na miejscu wynajmował jakiś tani pokoik i wiódł spokojne, nudne życie. Nie miał żadnych mebli, a jego garderoba mieściła się w starej, wysłużonej walizce i chyba dzięki temu przeprowadzka nie sprawiała mu żadnych kłopotów.

   Owszem takie życie powodowało, że nie mógł się z nikim związać na dłużej. Nie mógł mieć żony, założyć rodziny. Uważał, że nie spotkał jeszcze kobiety, z którą chciałby zostać do końca. Miał nadzieję, że kiedyś trafi na swoją drugą połowę. To się podobno czuje. Kiedy to poczuje wtedy zostanie. Upodobni się to milionów ludzi.

   Za oknem zauważył, że coś się porusza. Dwa małe, czerwone światełka przemierzyły około pięciu metrów i nagle się zatrzymały. Do jego uszu doleciało brzęknięcie.

   To klucz wypadł mu z dłoni i spadając na drewnianą podłogę, uderzył o metalową blaszkę z wytłoczoną szóstką. Pochylił się by go podnieść. Gdy ponownie spojrzał w las, nic tam nie było. To znaczy nic, czego być nie powinno. Żadnych światełek, błysków czy Świętego Mikołaja.

   Znowu poczuł że boli go głowa. Włożył rękę do kieszeni i wyszperał tabletkę kupioną na dole, jednocześnie zastanawiając się, czemu nie zażył jej od razu. Chciał ją popić piwem, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że tego nie ma. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, iż musiał je zostawić w tej mini recepcji, kiedy składał podpis.

   Poszedł tam, lecz nikogo nie zastał. W rogu zauważył kolejne „chore” dzieło. Tym razem wyglądało to na drzewo (coś jakby wiąz) z konarami, liśćmi i tak dalej, ale zamiast kory były tam małe ludzkie figurki splątane ze sobą tak mocno, że miedzy nimi nie było żadnych szczelin. Jakby połączone w jedną masę. Wcześniej go nie widział, gdyż jak mu się wydawało, zasłaniał go dziadek. Co za popieprzona twórczość – pomyślał i skierował swe kroki w stronę schodów.

   Na dole podszedł do baru i poprosił o szklankę wody. Włożył do ust środek przeciwbólowy i popijając zamówionym trunkiem, połknął. Teraz pozostało czekać, aż lek zacznie działać.

-          Podoba się panu pokój? – zapytała Magda, stojąc teraz za barem.

-          Cóż, prawdę powiedziawszy to jeszcze go nie widziałem.

-          Czyli nie rozbolała pana głowa od jego widoku – stwierdziła żartobliwie przypuszczając, że to ta część ciała daje o sobie znać.

-          No, nie, raczej nie. Dużo gości dzisiaj nocuje? – wcześniej zauważył, że przy stoliku siedzi tylko jedna osoba. Facet w czapce z daszkiem, flanelowej koszuli i wytartych, brudnych dżinsach.

-          Wszystkie pokoje mamy zajęte. Razem będzie około ośmiu osób, nie licząc pana mnie i taty oczywiście – lekko siłę uśmiechnęła - Rzadko się zdarza aby był komplet – dodała uprzedzając jego pytanie.

  

   Pokój był nawet całkiem niezły. Duże łóżko z odpowiednio miękkim materacem przykryte ciemną kapą. Obok niego stała mała szafka, której wygląd stylizowany był na antyk. Na niej mała lampka z brudnożółtym abażurem rzucała lekko przytłumione światło. Nad łóżkiem wisiał, nie co przekrzywiony, kolejny tani obraz. Tym razem przedstawiał jakiś stary las porastający zbocze góry.

   Podszedł do niego i wyprostował, lecz ten natychmiast powrócił do poprzedniej pozycji. Spróbował jeszcze raz, z tym samym skutkiem. Odwrócił się i spojrzał na przeciwległą ścianę. W rogu stało duże stare biurko do którego było przystawione równie stare krzesło. Obok stał fotel na którego poręczy leżała gazeta.

   Po lewej miał drzwi, po prawej okno wychodzące na tyły domu. Podszedł do niego i otworzył. Miał nadzieje, że powietrze z zewnątrz przytłumi choć trochę to ze środka, w którym wyraźnie czuło się stęchliznę i... starość.

   Widok roztaczający się stąd nie różnił się wiele od tego widzianego z korytarza. No może tutaj było więcej drzew. Ale poza tym takie samo ogrodzenie, takie same cienie.

   Nagle, za sobą usłyszał jakiś dźwięk przypominający szuranie. Odwrócił się lecz z początku nic nie zauważył.   Pokój był pusty. Stanął na środku i spojrzał na drzwi, zamknięte, biurko, nic, łóżko nie ruszone, szafka też nic. Kątem oka dostrzegł obraz. Ten był jeszcze bardziej przesunięty niż wcześniej. Pomyślał, że to wina starych, krzywych ścian.

   W budynku była tylko jedna łazienka i to w dodatku na dole. Umył zęby, opłukał twarz, wziął prysznic. Wrócił na górę. Noc była chłodna więc zamknął okno i przebrał się w granatową pidżamę, po czym wskoczył do łóżka.

   Długo nie mógł zasnąć. Był po długiej podróży i był zmęczony, lecz jego umysł szalał. Może to przez ten pokój, może przez klimat tego miejsca. Czuł się jak w młodości, kiedy był dzieckiem, gdy mieszkał w domu rodzinnym. Ta atmosfera przywoływała wspomnienia. Zarówno te dobre jak i złe. Jednak nie czuł się bezpiecznie. Gdzieś głęboko, w jego podświadomości coś biło na alarm. Coś próbowało zwrócić jego uwagę.

 

   W końcu zasnął. Pogrążył się sennych marzeniach. Śnił o średniowiecznej Japonii. Sam był roninem, samurajem bez pana, podejmującym się każdego płatnego zadania. Właśnie przybył do nędznej, chłopskiej wioski, gdzie dowiedział się o gnębiących tutejszych chłopach potworach, ukrywających się w pobliskich lasach obrastających okoliczne góry. Uzgodnił z mieszkańcami, że jeżeli zbiorą trzy tysiące jenów, rozprawi się z ich problemami. Chłopi się zgodzili. Jeszcze przed wieczorem dostarczyli wojownikowi sakwę z umówioną kwotą. Powiedział, że podejmuje się zadania, ale rano, a tym czasem niech wystawią straże, które dopilnują bezpieczeństwa wioski i będą miały oko na przybysza, by nie uciekł z pieniędzmi.

   W nocy gdy wszyscy, prócz czterech strażników spokojnie spali w swych domach, wymknął się i wymordował całą wioskę. Uznał, że to jest łatwiejsze i bezpieczniejsze niż samotne wejście do tutejszych lasów, a i obietnica, w pewnym sensie zostanie dotrzymana. W końcu martwi nie mają żadnych zmartwień i problemów. I rzeczywiście, wszystko poszło zgodnie z planem. Niczego nie spodziewający się wieśniacy nie stawili wręcz żadnego oporu. Dla tak doświadczonego wojownika była to zabawa, przyjemna zabawa.

   Lecz nie przewidział wszystkiego. Stojąc zbroczony krwią na środku nędznej wiochy usłyszał przeraźliwe wycie. Dźwięk ten zmroził mu krew w żyłach, lecz umysł dzięki latom treningu, nadal był nie przyćmiony. Podniósł katanę w gotowości do walki i podążył w kierunku, z którego dobiegał głos. Nie chciał zostawiać świadków swojego czynu. Choć coś mu mówiło, że to co słyszał nie pochodziło z gardła człowieka, ani żadnego znanego mu zwierzęcia.

   Gdy wyszedł za zabudowania i od lasu dzieliło go około pięciuset metrów równiny, a do najbliższej chałupy miał nie więcej niż sto pięćdziesiąt, z mroków panujących między drzewami wyłoniły się cztery wilki. Jeden z nich był niezwykle okazały. Wydawał się dwa, a może nawet trzy razy większy od pozostałych. Na dodatek te jego oczy, świecące w ciemnościach niczym lampiony, czerwonym światłem, które zbudziło w wojowniku dawno zapomniane lęki.

   Odwrócił się i zaczął uciekać w kierunku wioski. Nie przebiegł nawet stu metrów, gdy poczuł uderzenie w lewą łopatkę. Przewrócił się. Od dołu łopatki, aż po ramię ciągnęły się trzy głębokie rany, z których sączyła się krew. Wstał i zobaczył przed sobą zwierzę, które rozmiarami przypominało raczej wielkiego niedźwiedzia niż wilka, choć niewątpliwie było tym ostatnim. Drogę ucieczki odcinały mu trzy pozostałe. W myślach zadał sobie pytanie, jakim cudem zdołały go tak szybko dogonić, ale wiedział, że nie ma czasu na roztrząsanie tego problemu. Musiał stoczyć bitwę, być może ostatnią w swoim życiu.

   Zaczęło padać. Chwilę później ciemność rozświetlił blask koloru wyschniętych kości, a przez szmer deszczu przedarł się potężny grzmot.

   Zaatakował. Błyskawicznie podbiegł do wroga i zadał cięcie z nad głowy. Pudło. Poczuł ból na przedramieniu, z którego wraz ze strugami deszczu spływała rozwodniona krew. Już wiedział, że nie ma szans. Przeciwnik był zbyt szybki, jednak nawet nie pomyślał o ucieczce lub poddaniu się. Natarł ponownie. Uderzył po skosie, z półobrotu. Tym razem również nie trafił. Poczuł się lżejszy. Spojrzał pod nogi i zobaczył własne, jeszcze parujące wnętrzności, utaplane w przed chwilą powstałym błocie. Upadł na kolana. Czuł jak wraz z kroplami deszczu spływającymi po jego ciele, wypływa z niego życie. Oczyma wyobraźni widział jak wilki konsumują swoją zdobycz. Przewrócił się i w ustach poczuł smak błotnistego podłoża.

 

   Obudził się cały zlany potem – boże co za koszmar – pomyślał. Czuł jak serce wali mu w piersiach. Spojrzał na zegarek. Druga. Wstał ubrał spodnie, podkoszulkę i ciemną bluzę, poczym wyszedł na dwór aby trochę się przewietrzyć.

   Noc była jeszcze chłodniejsza niż wieczór. Ciemne chmury zasnuwały niebo i tylko od czasu do czasu księżyc zdołał się przez nie przedrzeć. Po chrzęszczących kamieniach wyszedł na ulicę. Pusta. Żadnego śladu życia. Zapalił papierosa. Rzucił to gówno dawno temu, ale zawsze miał paczkę przy sobie. Trochę dlatego żeby pamiętać o pokusie, a trochę dlatego, że sporadycznie, w takich chwilach jak ta, sięgał do niej.

   Spojrzał na motel. Opleciony mrokiem nocy wcale nie przypominał ostoi dla zmęczonych podróżników. Wyglądał raczej jak jakaś stara, nawiedzona chata. Po grzbiecie przebiegł mu dreszcz.

   Odwrócił się z powrotem do ulicy. Tym razem po prawej zauważył jakąś postać. Człowiek zataczając się, szedł w jego kierunku. Pomyślał, że jest ranny, lub pijany. Sam przyjechał z przeciwnego kierunku i wiedział, że do najbliższych zabudowań jest co najmniej pięć kilometrów. Jak daleko ciągnął się las w kierunku, z którego podążał nie znajomy, pozostawało tajemnicą. W każdym razie był pewien, że wcześniej, mimo ciemności powinien go zauważyć. Zauważył, że człowiek się potknął. Przez chwilę ledwo go widział. Powoli, niezdarnie podniósł się i szedł dalej. Doszedł do wniosku, że wcześniej też upadł i dlatego go nie widział. Dodatkowo mógł przecież stoczyć się do rowu, a to już całkowicie mogło go ukryć. Bardzo prawdopodobne, że w takiej sytuacji, nawet jakby obok niego przeszedł, pewnie by nic nie zauważył.

   Nieznajomy znowu się przewrócił, lecz tym razem się nie podniósł. Stracił go z oczu. Czekał jeszcze przez chwilę, ale nic się nie zmieniało. Pomyślał, że pewnie zasnął. Poza tym nie chciało mu się bawić w dobrego samarytanina. Wrócił do motelu.

   Gdy już stanął przed drzwiami swojego pokoju i wyją klucz, kątem oka zauważył rzeźbę. Niby nic nadzwyczajnego bo stała tutaj już wcześniej, ale teraz wyglądała jakoś inaczej. Odwrócił się do niej i zaczął przyglądać. Choć uważał to za nieprawdopodobne, miał wrażenie, że się zmieniła. Niepokoił go wąż oplatający nogi przedstawionej postaci. Wydawało mu się wcześniej, że jego głowa była na kolanie, a teraz widzi ją na połowie uda. To niemożliwe – wyszeptał.

   W tym  momencie na dworze usłyszał przeraźliwy krzyk. Szybko przebiegł korytarz, w kilku susach pokonał schody prowadzące do baru na dole i wybiegł na zewnątrz. Zobaczył, że na parking, chwiejnym krokiem wbiega pijak, którego wcześniej widział na drodze. Już chciał ruszyć w jego kierunku z ewentualną pomocą, gdy zauważył, że z lasu wyskoczyła jakaś istota.

   Postać miała przynajmniej dwa i pół metra wysokości i tak na oko mogła ważyć ze sto siedemdziesiąt kilogramów. W bladym świetle księżyca można było dostrzec, że całe ciało było pokryte wilczą sierścią. W otwartym pysku lśnił rząd kłów, które potwór szybko zatopił w szyi swej ofiary. Pazurami rozrywał jej ciało i zdawał się nie zwracać uwagi na przypatrującemu się wszystkiemu człowiekowi.

   Stał jak wrośnięty w ziemię. Przyglądał się całej scenie z opuszczoną szczęką i tępym wyrazem twarzy. Dopiero gdy z lasu wyłoniły się jeszcze trzy podobne istoty, odwrócił się na pięcie i rzucił w stronę drzwi. Zamknięte. Co jest ! – krzyknął i szaleńczo zaczął szarpać za klamkę. Kurwa otwierajcie. Na pomoc, na pomoc, wpuśćcie mnie – darł się na całe gardło, ale mimo wszystko czuł, że jego własny głos jest jakiś przytłumiony, że nie potrafi wydobyć go z całą mocą. Zaczął walić pięściami w drzwi. Potem w nie kopał, ale bez żadnego rezultatu.

   Odwrócił się. Przez chwilę patrzył jak dwie z trzech istot patrzą w jego stronę. Zauważył błysk w ich jarzących się czerwienią ślepiach. Obie w tym samym momencie ruszyły w jego kierunku.

   Jeszcze raz szarpnął za klamkę, ale zamek nie ustąpił. Nabrał pewności, że zginie. Zostanie rozszarpany i skonsumowany. Na nic plany, nadzieje, na nic projekty przyszłości. Skona w mękach na parkingu przydrożnego zajazdu.

   Okno. Po lewej od drzwi było duże okno. Podbiegł do niego i zawiniętą w bluzę ręką rozbił szybę. Mimo ochrony, poczuł jak kawałki szkła wbijają się w ciało. Poczuł ciepłą krew na chłodnej skórze. Jednak to nie miało znaczenia. Pojawiła się szansa, a on nie zamierzał jej nie wykorzystać.

   Wszedł do środka. Znów był w barze. Szybko podszedł za ladę i zaczął szukać jakiejś broni. Przecież w filmach barmani zawsze mają pod ręką pistolet lub pałkę. Nie pogardził by nawet nożem. Jednak życie to nie film.

   Właściciel musi mieć jakąś spluwę – pomyślał. Z tyłu, za schodami były drzwi, którymi dostał się do jak mu się wydawało, pokoju gościnnego. Telewizor był włączony. Wywnioskował, że ktoś jeszcze przed chwilą go oglądał, a to z kolei mogło oznaczać, że słyszał jak krzyczał na zewnątrz i nie raczył mu pomóc. Usłyszał trzask łamanego drzewa. Potwory są już w środku.

   Pobiegł do następnego pokoju, pusto. W następnym pomieszczeniu znalazł staruszka, którego spotkał w recepcji i Magdę. Dziewczyna podeszła do niego.

-          Wyjdź – krzyknęła i wskazała ręką kierunek, z którego właśnie przybiegł.

-          Ale tu są jakieś potwory. Na parkingu zagryzły jakiegoś człowieka i próbowały mnie dopaść

-          Wyjdź – powtórzyła. Z góry zaczęły dochodzić krzyki i odgłosy walki. – Wyjdź natychmiast.

-          Ale przecież one mnie zabiją – odpowiedział z paniką rysującą się na jego przerażonej twarzy.

-          I oto właśnie chodzi. Myślisz, że jak udało nam się przeżyć tyle czasu w tym miejscu, w otoczeniu tych stworzeń. My od czasu do czasu je nakarmimy, a one nic nam nie zrobią bo nasza obecność tutaj jest im na rękę. Wpadają tu jak do stołówki.

-          Co?

-          Wynoś się – tym razem do rozmowy wtrącił się staruszek ze strzelbą w rękach – tam może jeszcze uciekniesz, ale jeżeli tutaj zostaniesz jeszcze chwilę na pewno cię zastrzelę. Im nie robi różnicy czy będziesz żywy czy martwy. Mięso to mięso.

   Wiedział, że oni nie żartują. Powoli ze zrezygnowaniem wrócił do pokoju z telewizorem. Przecież mam samochód – myślał gdy usłyszał kroki na schodach – gdybym dał radę wrócić do pokoju po kluczyki – żałował, że nie wziął ich ze sobą, ale nie przypuszczał, że będą mu potrzebne – może dał bym radę uciec.

   Z największą ostrożnością na jaką mógł się zdobyć zajrzał do baru. W drzwiach stała jeszcze jedna z istot. Wydawało się jakby nasłuchiwała. Zaczął się obawiać, że zachowywał się zbyt głośno, ale te wątpliwości szybko się rozwiały. Potwór, wydał z siebie przeraźliwy ryk i wybiegł.

   Najszybciej jak potrafił, pobiegł na górę. Gdy zobaczył korytarz poczuł mdłości. Wszędzie było widać krew. Czerwone plamy na podłodze, ścianach, a nawet na suficie. Obrazu dopełniały porozrzucane szczątki ludzkie. Widział poobgryzane ręce i nogi, porozrzucane wnętrzności.

   Drzwi od pokoi były pootwierane. Zajrzał do pierwszego i jego żołądek się poddał. Na łóżku leżało wypatroszone ciało. Z pościeli ściekała krew tworząc na podłodze rozległe kałuże. Jelita wyrwane z otwartej jamy brzusznej leżały koło nocnej lampki. W miejscach, w których zostało wyrwane mięso widział bielące się kości podudzia lewej nogi, kawałki roztrzaskanej czaszki, żebra.

   Zwymiotował. Gdy żołądek opróżnił swą zawartość, wcale nie poczuł się lepiej. Cały czas czuł skurcze. Ruszył do swojego pokoju. Przez wyłamane drzwi widział, że jest tam stosunkowo czysto. Oczywiście były krwiste odciski stóp i gdzie niegdzie plamy krwi, ale w porównaniu z resztą piętra, lśniło tutaj czystością. Z szafki, obok łóżka, zdrową ręką wziął kluczyki. Gdy miał już wyjść, na korytarzu usłyszał kroki.

   Pomyślał, że to właściciele przyszli zobaczyć skutki. Wyjrzał. W kroku poczuł wilgoć. Na spodniach pojawiła się i cały czas powiększała mokra plama. Na środku stała bestia, która zdawała się go nie widzieć. Weszła do pierwszego pokoju, a wyszła z środkowego. Był pewien, że te pomieszczenia nie są w żaden sposób połączone. Stwór stanął na środku korytarza. Teraz dojrzał coś jeszcze. Przez istotę było widać ścianę, która była za nią. Boże to jakiś pierdolony duch! – pomyślał i zauważył, że bestia go widzi i biegnie w jego kierunku. Bez zastanowienia ruszył w kierunku okna. Pierwsze piętro to nie jest jakaś szczególna wysokość. Znów poczuł jak kawałki szkła wbijają mu się w ciało. Czuł jak odłamki szyby orają mu twarz, ale to się nie liczyło. Najważniejsze to przetrwać. Upadł w trawę sięgającą po kostek. Przez chwilę leżał sparaliżowany bólem

   Z trudem zdołał się pozbierać i wyjść na parking. Tutaj były trzy stwory. Widział jak z lasu wyłania się jeszcze kilka, a z motelu wychodzą kolejne dwa. Był otoczony, bez szans, bez siły. Zaczął żałować, że nie dał się zastrzelić staruszkowi. Tamta śmierć byłaby prostsza i zaoszczędziła by mu wiele bólu. Nic już nie mógł zrobić.

   Chmury zasnuły księżyc. Rozejrzał się dookoła. Wzrok zatrzymał na chwilę na budynku. W oknie, na piętrze stała jakaś postać. Zrozumiał, że to ten stwór. Jednak to coś zmieniło krztałt.  Przez chwilę myślał, że to staruszek, ale zauważył, że to co tam widział było przezroczyste i emanowało jakąś aurą. Gdzieś w podświadomości uznał tę aurę za nieskończenie złą. Z nawiedzonego domu uciekł w łapy bestii. Zrezygnowany i wyczerpany padł na kolana. Po policzkach płynęły mu łzy. Czekał na ostateczny cios, który przyniesie mu śmierć.

  

„Underluk”