TWITTER BLOGGER  SKULLATOR       PLIKI COOKIES  KANAŁ YOU TUBE

KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL

patronaty.jpg (2614 bytes)
FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI
RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ

Krzysztof Rudomin

 

Już nigdy nic…

 

Optymiści sądzą, że to jest najlepszy ze wszystkich możliwych światów.

Pesymiści obawiają się, że to może być prawda.

 

- Julius Robert Oppenheimer

 

I.

 

No i usiadłem na chwilę, żeby złapać oddech lub dwa przed kolejnym końcem świata, który idzie do mnie, śpiesznie zmierza w mym kierunku
z maczugą praczłowieczą i chce urwać mi nią głowę.

         Włączam telewizor. Polska Ameryka, Ameryka po polsku, diety cud, uśmiechy za milion złotych. Masz się śmiać, rechotać z zadowolenia aż pęknie ci żyłka. Kto się nie śmieje, ten jest zły. Kto się nie śmieje, ten jest zamachowcem, mordercą, pedofilem albo innym zboczeńcem. Ciesz się,
że możesz być mróweczką pracującą na rzecz gargantuicznego korpomrowiska. Śmiej się, że te wszystkie bomby i flaki, że te łzy i krzyki, ten głód to nie tu, tylko gdzieś tam w Somalii, Syrii, Iraku czy innym Afganistanie. Wielb głupotę, rób głupotę, tylko ona bowiem przynosi teraz zysk i sławę. Nie wierz w nic, tylko we wróżby z fusów. Przy kolejnym końcu świata wzrośnie sprzedaż Jezusów z plastiku. Posłusznie i z przyjemnością wchłaniaj reklamy, które są tylko dla ciebie. Wszak jesteś jedyny, niepowtarzalny, wyjątkowy.

         Wyłączyłem ogłupiające pudło i leżąc na kanapie wlepiałem wzrok
w łuszczący się sufit. Pomyślałem, że sam jestem takim głupim, pustym pudłem. Już nigdy nic nie napiszę  - stwierdziłem w duchu i brudną biel sufitu zastąpiłem czernią zamkniętych powiek. Przed zaśnięciem zapewniłem siebie, iż od jutra będę nowym człowiekiem. Inna sprawa, że zupełnie nie ufałem swoim zapewnieniom.

 

*  *  *  *  *

 

         Dzwonek do drzwi jęknął przeciągle dwa razy.

- Cześć, wstawaj, jestem twoim przeznaczeniem, kochanie. Chcesz coś zjeść? Nie umiem zbyt dobrze gotować, ale zawsze coś wymyślę, mysiu pysiu.

- Chyba “misiu pysiu” - zauważyłem próbując rozkleić powieki
i zgramolić się z kanapy.

- Jak tylko sobie życzysz, żuczku. Ale bałagan! Raczej dawno nie było tutaj kobiety.

- Ano nie było. Ale już jest. No i skończył się stan względnej eudajmonii.
Kim ty właściwie jesteś? Jak się tutaj znalazłaś?

- Marta Marta. Przyjechałam.

- „Przyjechałam”?

- Tak, samochodem - odrzekła lakonicznie Marta Marta śpiesznie zastępując zawartość jednej z szuflad zawartością swojej torby podróżnej.

Podszedłem do okna. Na podwórku stała niebieska toyota starlet.
Nad reflektorami przyczepione były wielkie sztuczne rzęsy. Ja chyba śnię - pomyślałem.

- To nie sen - rzuciła Marta Marta klęcząc nad szufladą i patrząc na mnie uważnie z lekkim uśmiechem.

Co jest nie tak? Może jeszcze śpię i nie mogę się ocknąć? Może śnię jeden z tych koszmarów absurdalnych jak życie i dlatego tak dziwnie oczywistych? Niech ktoś przyjdzie i mnie obudzi. Tylko kto mógłby przyjść?

- Nikt, nikt, nikt! - powtórzyła trzykrotnie Marta Marta, jakby z rutyną wypowiadała melodyczne zaklęcie. Chwilę potem zaczęła biegać po pokoju nie zamykając ust. A krzątała się i paplała tak szybko, iż przez chwilę pomyślałem, że jestem drzewem. Że wrosłem w dywan, że włosy to liście, i że jestem drzewem kilkusetletnim, dla którego czas płynie inaczej. A w pobliżu zaczął grasować hiperaktywny kornik i zaraz wydrąży mnie tak, że zostanie
ze mnie didgeridoo i będę pojękiwał żałośnie z każdym oddechem Marty Marty-kornika, niszczyciela wieków.

- Mógłbyś pić mniej, oczywiście jeśli chcesz, ja cię nie zmuszam, ostatecznie rzecz biorąc alkohol jest dobry, najlepszy nawet! Mnie na przykład w pewnym sensie „ożywia”…

- Alkohol jest zły, dla ludzi o skłonnościach do przedawkowywania życia.

- Aha... Jakbym gdzieś to już słyszała. Albo czytała.

Marta Marta przystanęła, zrobiła zniesmaczoną minę, strzeliła wzrokiem w prawo, lewo, w sufit i ostatni strzał był strzałem w dziesiątkę, bowiem odkryła wspaniałą pajęczynę, która dla Marty Marty wspaniała nie była. Szczotka śmignęła jak myśliwiec.

Byłem spocony i skołowany. Doczłapałem się do kanapy i wymacałem stojącą obok niej butelkę taniej szkockiej. Wszędzie mam poupychane
te butelki, opróżnione w różnym stopniu.

Marta Marta biegała i zmieniała moje zapuszczone pokoje
w pomieszczenia nadające się do mieszkania. Nie masz, nie masz spokoju, ostatni smoku! - pomyślałem, a Marta Marta odpowiedziała, że od ostatniego smoka wali alkiem, więc niechby umył zęby ostatni smok albo chociaż gumę pożuł, bo inaczej nie ma mowy o seksie czy jakimkolwiek zbliżeniu, jak
na przykład szczera rozmowa twarzą w twarz, bo jakkolwiek alkohol jest dobry, najlepszy nawet, to czasem jest zły a nawet najgorszy.

- Skąd ty wiesz… co myślę… - wycedziłem czując, że za chwilę stracę przytomność.

- Jak to? Przecież ja to ty, czyż nie, głuptasie?

Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Wypuściłem butelkę z ręki i usłyszałem jak głucho upada na dywan, który tak bardzo lubię. Osunąłem się bezwładnie
na przybrudzoną pościel. Jak przez źle dobrane okulary widziałem zatroskaną, coraz bardziej rozmazaną twarz Marty Marty. Traciłem świadomość, odpływałem w nieskończoną czerń, a dziwna kobieta coraz ciszej szeptała: „Moje ty didgeridoo… Mój ty Janie, Marto Marto, Tuszu Na Palcach…”.

 

II.

 

         Obudziłem się z niesmakiem w suchych ustach. Długo leżałem bez ruchu wodząc wzrokiem po pokoju. Zaraz zaraz… Zerwałem się szybko do pozycji siedzącej i jęknąłem z bólu. Nieznośne pulsowanie z tyłu czaszki po kilku sekundach ustało, wiedziałem jednak, nauczony doświadczeniem, że każdy gwałtowniejszy ruch będzie tak właśnie skutkował.

         Obok łóżka leżała butelka whisky. Była prawie w całości opróżniona.
Na dywanie dosychała niewielka plama. Co jest nie tak? - powtarzałem
w myślach i dalej lustrowałem otoczenie oparty na łokciach. Na kocu,
na wysokości pępka leżało opakowanie po tabletkach przeciwbólowych. Została jedna, gdzie zatem reszta? Jeżeli rzeczywiście połknąłem siedem, to albo ból był piekielny, albo miałem niezłą alkoholową fazę, albo jedno i drugie. W każdym razie byłem idiotą.  

         Wstałem z kanapy. Stanąłem na miękkich nogach i nagle wszystko pojąłem: Marta Marta, auto z rzęsami, sprzątanie – paranoja! Doskoczyłem
do okna próbując przełamać wzmagający się ból głowy. Przyklejony do szyby wypatrywałem śmiesznego samochodu, ale nie było go tam.
Szuflada! - przypomniałem sobie i zacząłem wysuwać wszystkie po kolei.
Nic. Każdą rzecz zastałem w tym samym miejscu, co zawsze. Idealny, niezmienny chaos. Co prawda mieszkanie wyglądało na solidnie ogarnięte, jednak nieraz zdolny byłem w alkoholowym transie do takiego nadludzkiego wysiłku.

         Na niebo powbiegały ogromne, tłuste chmury, ciemnoołówkowe
i smutne. Zrobiło się szaro. Włączyłem światło. Naga żarówka dzielnie rzuciła wyzwanie wpełzającemu do domu mrokowi. Stanąłem pod nią i poczułem się pusty, puściutki. O szyby poczęły uderzać pierwsze krople listopadowego deszczu. Dwie okropnie głupie muchy latały wokół gorącej żarówki. Sparzone odlatywały gdziekolwiek, by samobójczo obijać się o wszystko, co napotkały
na swojej drodze i ponownie wrócić do ich małego, zgubnego słoneczka. Jedna z nich, ze spalonymi skrzydłami, spadła na moje nagie ramię. Zabiłem
ją szybkim uderzeniem otwartą dłonią, strzepnąłem z ciała i poszedłem
do kuchni zagotować wodę na mycie.

         Na blacie kuchennego stołu leżała biała koperta. Nie była podpisana.
Z wahaniem wziąłem ją do rąk i wyjąłem z niej kartkę. Na kartce nie było niczego.

 

*  *  *  *  *

 

         Deszcz się wzmagał. Zaskakująco ciepły wiatr targał połami mojego płaszcza. Do miasta miałem jakieś trzy kilometry, zaś do jedynego sklepu
na obrzeżach około półtorej. Nie lubię tego sklepiku, schodzą się tam od lat te same mordy – męty, synowie mętów, wnuki mętów. Odwieczny krąg życia
w miejscu, którego nie można nazwać miastem, ani wsią, ani miasteczkiem.
W taką pogodę nie miałem jednak zamiaru nabijać niepotrzebnych kilometrów.

         - Cześć Maruś! Co? Piwko? - zagaiła w ten sam sposób co zawsze tęga, brzydka ekspedientka.

Aśka przejęła interes po ojcu. Bronka szanowali wszyscy, bo i on wszystkich szanował. Nigdy nikogo nie oszukał, czego nie można powiedzieć
o Aśce – ta rżnęła równo każdego, kiedy tylko nadarzała się ku temu sposobność.

         - Daj mi paczkę fajek.

         - Te same co zawsze?

         - Tak, te same.

         - Coś spod lady?

         - Dwa razy.

         Aśka zawinęła w szary papier najpierw jedną, potem drugą butelkę mojej ulubionej taniej szkockiej i wręczyła mi je uprzednio umieszczając
w mizernej siatczynie. Aśka zawsze miała coś spod lady. Dla każdego inny towar. Nie posiadała koncesji na mocne alkohole, stąd ten cały cyrk. Do tego papierosy na sztuki, na których nieźle przycinała z kasą. Najtańszy badziew
po dziesięć złotych za paczkę rozpakowywała i wrzucała do plastikowego kubeczka. Sprzedawała to cholerstwo po siedemdziesiąt groszy za sztukę.

         Zapłaciłem i miałem wychodzić, gdy do sklepu wpadli zziajani jegomoście. Początkowo nie poznałem tych owiniętych ufajdanymi szalami brudnych mord, ale po chwili okazało się, że to Biba i Gesiu. Biba był umysłowo chory. Stał teraz przede mną i szczerze cieszył się na mój widok odsłaniając powykrzywiane, popsute zęby i marszcząc umazaną jakimś smarem twarz. Gesia, podobnie jak Bibę i innych pijaczków, znałem od lat. Pracował
w pobliskiej stadninie koni przy przerzucaniu gnoju i tego typu rzeczach.
Był świetnym jeźdźcem i na każdym święcie stadniny, kiedy tylko był trzeźwy
i pozwolono mu usiąść w siodle, wygrywał wszystkie jeździeckie konkursy, nawet z najlepszymi. Pewnego dnia nieszczęsny Gesiu skazał się na bezrobocie. Pan Benek, dusza człowiek, właściciel stadniny, wyrzucił go z pracy po tym
jak okazało się, że Gesiu ukradł portfele gościom hoteliku przy stajni i paru dżokejom przygotowującym się do jakichś arcyważnych dla nich zawodów. Chore serce pana Benka było wielkie i wyrozumiałe. Gesiu po niecałych dwóch miesiącach wrócił do pracy w stajni z mocnym postanowieniem poprawy. Obiecał nie kraść i nie pić w pracy. O ile dotrzymania pierwszej z obietnic nie można było łatwo zweryfikować, tak drugą łamał nagminnie. Ba, zalewał się jeszcze częściej, niż kiedyś. Zataczał się, patrząc bezrozumnym, obłędnym wzrokiem gdzieś przed siebie. Niekiedy, głównie nocą, krzyczał przeraźliwie
a krzyk jego był bardziej zwierzęcy, niż ludzki i niósł się szerokim echem po polach, odbijał od ścian lasu i dachów z rzadka rozsypanych domów.

         - A-a aaa czoo oobissz? Pi-pi-piiwko? A-a jaa wińko, wjeesz? - kaleczył się Biba. Byłem pewien, że za moment któryś z tej wspaniałej dwójki będzie chciał „pożyczyć” ode mnie pieniądze.

         - Maruuuś, ty dobry chłopak jesteś, pożycz no mnie złotóweczkę, e?

         - Gesiu, nie mam. Muszę iść.

         - Dobra, Maruś, ale wiesz, że ja ciebie zawsze szanował, e?

         - Ano wiem, wiem. Na razie!

         - Czekaj Maruś! A nie chcesz jakiegoś perfuma może? - krzyknęła Aśka. Była jedną z tych osób, które bawią się w te całe perfumy wysyłkowe, katalogi
i takie sprawy. Za każdym razem z uporem próbowała wcisnąć mi flakon pachnidła, dezodorant lub żel pod prysznic. Chyba nie wiedziała, że nie mam prysznica. Nie mam nawet bieżącej wody.

         Wracałem do domu. Deszcz zalewał mi oczy. Postanowiłem porządnie
się wysuszyć i wreszcie ruszyć z pisaniem. Tyle tego jest, wszędzie walają się kartki z lepszymi i gorszymi kawałkami. Pobawię się trochę w redagowanie, pobawię się trochę w korektora, może coś z tego będzie, może się uda. Powysyłam te papierzyska gdzie się da. Kto nie próbuje, ten nie wygrywa. Zawsze powtarzam to każdemu, kto wypłakuje mi się na ramieniu. Czas, abym sam wziął sobie do serca te słowa.

         Przez szum wiatru i deszczu przebijał się jakiś dźwięk.
Nim zorientowałem się, że to klakson, było za późno. Odskoczyłem na pobocze.
Przed tym, jak upadłem na gnijącą trawę, nadjeżdżający z tyłu samochód uderzył mnie lusterkiem i od stóp do głowy ochlapał błotem z rozmiękczonej drogi. Przez zasłonę lejącej się z nieba wody nie byłem w stanie dostrzec, co to było za auto. Zrobiło mi się gorąco, gdy kilkadziesiąt metrów dalej wygrzebałem z kałuży niebieskie boczne lusterko.

III.

 

            Mijały dni. Moje postanowienie jak zwykle diabli wzięli. Nie pisałem prawie wcale. Zapełniłem kilka kartek po pijaku, ale nawet nie postarałem się, by przeczytać te wypociny na trzeźwo.

         Czułem się coraz gorzej. Bolało mnie całe ciało i nie miałem ochoty
na nic. Nie chciało mi się jeść, nie chciało mi się spać, nie chciało mi się oglądać telewizji. Ciągle bałem się, że w czasie snu przestanę oddychać, bo mi się to znudzi.

         Któregoś przedpołudnia obudził mnie dzwonek do drzwi. To był January. Przyjaźniliśmy się kiedyś, ale moja ignorancja, jego nudna zdroworozsądkowość i dzielące nas kilometry zamieniły przyjaźń w coś między sentymentem a obowiązkiem. January mieszkał nad morzem. Miał dwoje dzieci, żonę alkoholiczkę z depresją i pokręconego kota. Sam, podobnie jak żona, uwielbiał alkohol, ale konsekwentnie zaprzeczał, że jest alkoholikiem. „Ja może i piję codziennie, ale jak już nie mogę, to nie piję na chama do porzygu!” - powtarzał zawsze kierując strofujące spojrzenie na żonę. W ich mieszkaniu ciągle pełno było dymu z papierosów i absolutnie nie przeszkadzało im to,
że w dymie tym kąpią się ich dzieciaki i durnowaty kot, który lubował się
w atakowaniu z zaskoczenia odsłoniętych łydek.

         January orzekł, że jest w odwiedzinach u rodziców i przyszedł zobaczyć, co u mnie. Opowiedziałem mu, co u mnie. Odpowiedział, że w sumie
to niewiele się u Marusia dzieje, i że nic się w zasadzie nie zmieniło, i było to wstępem do pochwalenia się sukcesem zawodowym. Otóż January z kierownika sklepu awansował na kierownika okręgu. Uśmiechał się dumnie tymi pożółkłymi zębami i nawet cieszyłem się trochę jego szczęściem. Jednocześnie wiedziałem, że jego żona, którą zdążyłem bardzo polubić, popadnie w jeszcze głębszą depresję i będzie miała jeszcze więcej powodów, żeby podejrzewać męża o zdradę. „Okręgowy ciągle w rozjazdach, okręgowego nigdy nie ma
w domu!” - powtarzał January i zacierał ręce.

         - Widzisz, Maruś, mówiłem ci, po cholerę idziesz na te studia?! Potem mówiłem ci, jedź do mnie, będziesz miał robotę u mnie na sklepie, posiedzisz
na kasie, potem może jakiś awansik na zastępcę kierownika… Ale nie!
W artystę chciałeś się bawić, to masz. Rodzice pomarli, pieniądzem
nie śmierdzisz. Tak gadałeś na starego, że wody nie doprowadził, że kanalizy nie macie i co? Sam też się nie wziąłeś…  I gnijesz w tej lepiance.

         January prowadził swój monolog o mnie. Następnie monologizował
o sobie i z tego tematu nie zszedł już do końca. Wypiliśmy jedną flaszkę, drugą flaszkę a on mówił i mówił, i nie dał mi dojść do pełnego zdania. Był za to niezmiernie zadowolony, gdy potakiwałem. Kiedy oznajmiłem, że w moim domu zabrakło już alkoholu, January ubrał się, pożegnał i wyszedł, uprzednio uderzając głową o futrynę. Przez tych parę lat, które minęły od czasu, gdy był
u mnie ostatnim razem, zapomniał, że wszystko tu jest niskie, od sufitu, przez pobudki, do potrzeb.

         Wypalając papierosa zastanawiałem się, dlaczego miał takie niebieskie dłonie.

 

*  *  *  *  *

 

         Zerwałem się z łóżka, gdy usłyszałem pisk. Wrzeszczała radośnie, tańczyła na środku pokoju i co kilka chwil pociągała szampana wprost z butelki.

Czyli to nie był sen ani alkoholowe halucynacje? Ona  j e s t !

- Ty cholerna zdziro! - wrzasnąłem i pobiegłem do przedpokoju, ale nie było tam niebieskiego lusterka.

- Wyrażaj się, mysiu pysiu!

- Raczej „misiu pysiu”. Chciałaś mnie zabić, czy co?!

- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi… - Marta Marta zaśmiała się bezczelnie i dopiła resztę szampana. - Powiedz, że jestem niezastąpiona, bezcenna i w ogóle mądra oraz błyskotliwa!

- Jesteś niezastąpiona i bezcenna. I błyskotliwa. Jak cekiny.

- Nie-do-bry tyyy! - krzyknęła zalotnie i upadła na fotel zmęczona tańcem.

- Co zrobiłaś z dłońmi?

Marta Marta spojrzała na swoje dłonie. Oglądała je przez chwilę z każdej strony i odpowiedziała, że to ja zrobiłem. Nie rozumiałem, jak mogłem sprawić, że jej dłonie całe są w niebieskich plamach.

Znowu czułem się słabo, tak jak przy poprzednim spotkaniu z tą dziwną kobietą. Starałem się jednak kontrolować sytuację. Oddychałem głęboko mając nadzieję, że tym razem nie stracę świadomości. A może już dawno ją straciłem?

- Powiedz mi coś miłego, mysiu pysiu!

- Z tą fryzurą i w tej sukience wyglądasz jak z obrazka. Jak z obrazka Picassa. Jak Płacząca kobieta.

Marta Marta pokazała mi środkowy palec ciągle szczerząc w uprzejmym uśmiechu równe, białe zęby.

- Myślałem, że nie wrócisz. A tak na dobrą sprawę byłem pewien,
że jesteś tylko kłamstwem mojego świrującego łba.

- No eeej, przecież zostawiłam ci na stole liścik!

Odnalazłem go w stosie papierzysk i wręczyłem Marcie Marcie rzucając przy okazji kilka kąśliwych uwag pod jej adresem. Zdziwiona wyjęła kartkę, pochyliła się nad nią i po chwili oddała patrząc na mnie pytająco. Zbaraniałem.
Na pustym uprzednio, złożonym na czworo arkuszu, koślawymi drukowanymi literami napisane było: „NIE CZEKAJ ZE ŚNIADANIEM, OBIADEM ANI KOLAC. BĘDĘ W DOMU DOKŁADNIE ZA JAKIŚ CZAS. CAŁUSKI, TWOJA ZATUSZOWANA MARTA MARTA.” Zrezygnowany odłożyłem liścik na parapet, gdzie układam wszystkie rzeczy, które nie nadają się ani do przechowywania, ani do wyrzucenia.   

- Był u ciebie, co? I piliście, i chwalił się awansem, i wjechał ci na ambicję, co? Był u ciebie, nie? Ten, co powtarzał, że „faceci od milionów lat chodzą na ryby, żeby uciec przed kobietami, dlatego kobiety wymyśliły telefony komórkowe”, bla bla bla. A mówił, że „mnisi w kambodżach mają najlepszych alchemików”?

To były słowa Januarego z różnych sytuacji, wypowiadane w sporym odstępie czasu. Jak ona do stu diabłów…?

Jakieś niepokojące zmiany zaszły w zachowaniu i wyglądzie Marty Marty. Jej wzrok stał się dziki. Jej słowa urywały się, były nieme, by po chwili wybuchać i ranić uszy nieznośnym hałasem. Ktoś zadzwonił do drzwi,
ale tkwiąc w osłupieniu nie ruszyłem się z miejsca. W progu pokoju stanął January i był inny. Za nim wszedł młody mężczyzna z długimi włosami.
Na nogach miał przybrudzone błotem glany. Trzymał ręce w kieszeniach jeansów. Wyciągnął dłoń na powitanie i wtedy zauważyłem, że jest ona pokryta ciemnoniebieskimi plamami. Oni wszyscy mieli niebieskie dłonie. Instynkt kazał mi uciekać. Przed oczyma śmignęło mi niebieskie lusterko w dłoni Marty Marty. Nagle nie było już nic i miałem nadzieję, że już nigdy nic nie będzie.

 

IV.

 

Zbyt często wszystko zaczynało się od łóżka. I kończyło się w łóżku. Całe moje życie to barłożenie z różnych powodów.

Bolała mnie prawa skroń. Delikatnie dotknąłem jej dłonią. Wyczułem bandaż. Bałem się otworzyć oczy. Do moich uszu dochodziły szmery, szepty, nerwowe kroki, dzwonienie szklanek. Niektóre głosy były znajome, chociaż miałem pewność, że nigdy ich nie słyszałem.

- Budzi się! - krzyknęła z ulgą Marta Marta i usiadła na brzegu łóżka,
na wysokości moich ramion.

Coraz wyraźniej docierały do mnie podniecone głosy. Kiedy podniosłem powieki, rozległa się istna wrzawa. Umarłem. Jestem w niebie dla wariatów. Albo w piekle dla wariatów - myślałem a pewność tego, że nie żyję sprawiła,
iż było mi wszystko jedno – nie czułem strachu, nie denerwowałem się,
nie miałem ochoty zwymiotować.

Prócz Marty Marty zauważyłem Januarego, który chyba Januarym nie był. Obok niego stał długowłosy mężczyzna w glanach. Widziałem zatroskaną twarz śmiesznej zakonnicy, widziałem dwóch pijaczków dzierżących puszki piwa
w dużych i brzydkich dłoniach, widziałem zaniedbanego młodego faceta opartego o strzelbę i uśmiechającego się do mnie przyjaźnie. Facjatę tego ostatniego pokrywały strupy czyjejś krwi. Mrugnąłem kilka razy na dłużej zamykając powieki. Pokój roił się od ludzi. Wysypywali się do kuchni,
z kuchni do przedpokoju, stamtąd – na zewnątrz. Stali wokół łóżka, tłoczyli się na stole, stali na krzesłach.

- Umarłem? - zapytałem starając się patrzeć w pustkę.

- Nie, nie umarłeś - odpowiedziała Marta Marta, która wiedziała, że to pytanie kieruję właśnie do niej. 

- To o co tutaj chodzi, hę?

Marta Marta wykonała ruch ręką. Przeróżni dziwni ludzie zaczęli opuszczać mój dom. Słyszałem, jak gromadzą się przed nim. Skoro jeszcze żyję, to muszę uszczelnić okna - postanowiłem.

- Słuchaj mnie uważnie - rozkazała Marta Marta łagodnym,
ale stanowczym tonem.

Próbowałem się skupić. Głosy za oknem były nieznośne, z pogranicza realności. Marta Marta spojrzeniem okazała mi zrozumienie.

- Zadam ci pytanie, a ty na nie odpowiesz. Jak najkrócej, bez zbędnego pieprzenia. Jaki jest kolor moich włosów?

Najgłupsze z możliwych pytań. Patrzę, widzę i opisuję. Zatem patrzę.
I nie widzę nic. Wiem, że są włosy. Ale nie mam pojęcia, jakiego są koloru i nie mam pojęcia, jakiej są długości.

- Jakie mam oczy? Jaki kształt nosa? Jaką mam barwę głosu?

Karciła mnie spojrzeniem, ale nie widziałem koloru jej tęczówek czy długości rzęs. Marta Marta nie miała nosa. Marta Marta nie miała głosu.
Był ciepły, był stanowczy, ale nie brzmiał!

Marta Marta widziała, że znowu zaczynam drżeć, że chcę się zerwać
z posłania, więc położyła mi rękę na mostku i delikatnie pchnęła dając mi do zrozumienia, że muszę leżeć i słuchać.

- Wiesz, jestem taki zmęczony. Chciałbym nigdy nie być zmęczony okazywaniem cierpliwości i miłości - wycedziłem i aż drgnąłem z przerażenia, gdy usłyszałem ze swoich ust słowo na „em”.

- Nie pamiętasz wielu rzeczy, które robisz po alkoholu. A wiesz, co robisz najczęściej? Piszesz. Piszesz, pijesz, piszesz, pijesz i robisz to do upadłego. Oboje wiemy, że budzisz się rano z kacem i masz gdzieś to, co napisałeś, o ile pamiętasz, że w ogóle pisałeś. Bardzo dobrze znasz tego długowłosego chłopca, którego nazwałeś kiedyś „Janem”. Przypomnij sobie…

Marta Marta zrobiła pauzę. Miała nadzieję, że coś skojarzę. Dalej nie wiedziałem, o co chodzi, ale instynktownie zacząłem pewne rzeczy rozumieć. Poczułem najprostszy, nagi strach.

- Oni wszyscy, cała ta zgraja tłocząca się teraz przed twoim domem, to ty. Ja, to ty. Wszystko to, co się dzieje, jest z ciebie i na twój rozkaz. Przez ciebie się stało i dla ciebie się stało. Jesteś jak zachlany Bóg, który nie pamięta,
co stworzył i po co. Jak zdychający Bóg, który gdzieś ma to wszystko,
co wymyka mu się spod kontroli. Marek…

- Przestań! Przerażasz mnie!

- Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że to ty siebie przerażasz…

- Zamknij się! Chciałaś mnie ukatrupić lusterkiem! Zdenerwować Januarym! Chciałaś… Jezu, boli mnie… Wypieprzać! Wszyscy wypieprz…  

 

*  *  *  *  *

 

Zbyt często wszystko zaczynało się od łóżka. I kończyło się w łóżku. Całe moje życie to barłożenie z różnych powodów.

Brudna biel szpitalnych ścian przypominała kolor mojego sufitu, czułem się więc jak w domu. Niewiele kojarzyłem. Kręcili się koło mnie lekarze, kręciły się pielęgniarki. Łóżka obok zmieniały właścicieli. Mijały dni, ale nie byłem w stanie ich odróżnić.

Moje zdrowie powoli się poprawiało. Zacząłem nawet rzucać rubasznymi żarcikami w stronę ładniejszych pielęgniarek. Przy debiutanckim szpitalnym „Dzień dobry”  poczułem się tak, jakbym przemówił pierwszy raz w życiu, jakbym siłą powietrza i woli strząsał z moich strun głosowych kilogramy cuchnącego, zasychającego szlamu. Oj, długo mnie nie było - stwierdziłem
w duchu.  

Nie bardzo rozumiałem, co mówił lekarz. Podobno miałem zawał, później jakieś komplikacje, następnie zapadłem w śpiączkę. Leżącego na środku pokoju wśród kartek i porozlewanej szkockiej Marusia odnalazł listonosz, który przyniósł paczkę z zamówionym przeze mnie atramentem. Dzięki Bogu, jestem staroświecki.

Nikt nie pytał o ranę na skroni. Raną się po prostu zajmowano. Było to dla mnie niezmiernie komfortowe.

Na dwa dni przed tym, jak wypisano mnie ze szpitala, przyszedł January. Miał zatroskaną twarz i podwinięty lewy rękaw, aby lepiej było widać nowy zegarek.

- Często się ostatnio widujemy, co? - rzuciłem, gdyż nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć.

- Skoro półtorej roku to dla ciebie często…

- No przecież byłeś u rodziców, zaszedłeś do mnie, dwie flaszki pękły człowieku - zganiłem go z pobłażającym uśmiechem, a on powiedział, że muszę odpoczywać, że on nie był tutaj półtorej roku, jeśli nie więcej nawet, że musiało mi się coś dziwnie przyśnić w tej śpiączce.

Ostrożnie dał mi do zrozumienia, że powinienem dbać o siebie i przestać wlewać w gardło szkocką. Mówił, że ludzie plotą, że spotykał naszych wspólnych znajomych a oni od razu w tę nutę, że chodzę jak w transie,
że rozmawiam sam z sobą, że jakieś krzyki na przemian ze śmiechami w moim domu…

On mówił a ja milczałem sobie spokojnie i przypominałem wszystko. Chyba powinienem być teraz w innym szpitalu - pomyślałem.

Wszystko było teraz takie normalne – spanie, jedzenie, sikanie, telewizja, pielęgniarki, pigułki. Chwila na życie bez cienia obłędu. Jednak prawda wciąż zmieniała fatałaszki i za nic nie mogłem jej rozpoznać.

 

V.

 

Od kilku dni byłem w domu i od kilku dni z niedowierzaniem ślęczałem nad moimi pijackimi rękopisami. Zapisanych kartek było całe mnóstwo. Mocno się natrudziłem, by posegregować poszczególne opowiadania, ułożyć strony
w kolejności, rozczytać niektóre wyrazy. Nie wiedzieć dlaczego,
w alkoholowym amoku opowiadania pisałem lewą ręką. Od kiedy pamiętam, moja lewa ręka jest tak samo sprawna, jak prawa. Kiedyś rodzice próbowali oduczyć mnie pisania nią. Posłusznie chwytałem długopis prawą, ale gdy tylko nikt nie patrzył, przekładałem go do lewej dłoni. Z czasem przekonałem ich,
że pisać mogę prawą, rysować zaś drugą ręką. Przybywało mi lat,
a staruszkowie coraz mniej mieli do powiedzenia, coraz słabsza była ich ingerencja w moje życie. Mogłem robić to, na co miałem ochotę, którą ręką chciałem. Tą od serca doceniali szczególnie moi znajomi ze studiów, kiedy byli nieobecni, a trzeba było wpisać ich na listę wykładu. W dodatku dwie tak samo sprawne dłonie, to dwa różne charaktery pisma, które jeszcze można modyfikować…

Czytałem nakrapiane szkocką kartki zapisywane z maniakalnym uporem. Opowiadania zdawały się układać w, nie do końca uchwytną, całość wyższego rzędu. W Pasażerstwie rozpoznałem Jana, długowłosego gościa w glanach. Miał on niebieski tusz na rękach i  był tragicznie groteskowym quasi-romantykiem, który umarł z przejęcia, po czym został wyrzucony z jadącego pociągu. Było tam tez dwóch pijaczków – Zenon i Czesław, była zakonnica Adela, byłem ChybaJa. Na tego wypadnie, na tego… Bęc! to kawałek, w którym szalał
ze strzelbą zaniedbany facet. Był tak bezlitosny, że nie zastrzelił mnie i kazał żyć bez imienia. Jesteś napisany; Manekinka; Marta Marta, Ona i Ja i Ja… Tych opowiadań było mnóstwo i wszystkie w jakimś stopniu „zdarzyły się” naprawdę jakiś czas po napisaniu. Nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Początkowy strach przerodził się w niepokojącą, ale dającą niesamowitą energię pewność siebie.

Marta Marta była postacią, która pojawiała się w tych pijackich kawałkach najczęściej. Kobieta to, czy idea? Czy może coś w rodzaju animy? - dumałem zadowolony, jednak rosło we mnie poczucie niedosytu, że stworzyłem kogoś tak pięknego i niesztampowego, a nie umiałem dać mu ciała.

Długo zastanawiałem się nad tym, co było prawdziwe, a co nie było prawdziwe i oczywiście nic mi z tego zastanawiania nie przyszło.

Pragnąłem zmienić swoje życie. Przestać pić, przestać użalać się nad sobą. Chciałem zostać prawdziwym, nudnym pisarzem bez nałogów (są tacy?), najpierw jednak potrzebowałem pracy, żeby móc zapewnić sobie godne warunki życia. Ale wciąż coś nie dawało mi spokoju. Jakaś cząstka mnie pragnęła z całej siły przekonać się, że to, co się wydarzyło, rzeczywiście  s t a ł o  s i ę.

Jednej z wyjątkowo mroźnych nocy usiadłem przy stole. Nocna lampka rzucała zakurzony snop światła wprost na kartkę. Księżyc w pełni zaglądał do pokoju. Miałem noc, miałem światło, miałem atrament. Miałem też dwie butelki mojej ulubionej taniej whisky. Siedziałem nad pustą kartką i piłem. Mijały minuty i godziny.

 

*  *  *  *  *

 

- Powinienem cię przeprosić. To wszystko na moje życzenie…

- Nie szkodzi. Głowa już nie boli?

- Nie, nie boli.

Pada twardy, ziarnisty śnieg.

- Słyszysz, jak pada?

- Słyszę.

On siorbnął z kubka i odetchnął głośno.

Ona, zapatrzona we wzór na dywanie, słuchała jak twardy, ziarnisty śnieg grzechocze uderzając o szyby i eternitowy dach.

On spojrzał na nią i uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się ktoś, komu jest niezręcznie. Twardy, ziarnisty śnieg padał w nim i chłostał wnętrzności.

Ona podnosząc głowę spojrzała gdzieś poza niego i odwzajemniła uśmiech. Był pełen akceptacji i zrozumienia. Albo wydawało się mu.

- Często nurkujesz w Nun, prawda? W nieskończonym, czarnym
i pozbawionym życia Nun. Świat już jest, jest od kiedy pamiętam, a ty chyba go nie chcesz, bo ten zasapany głupiec nic o tobie nie wie i nie chce wiedzieć.
Nie dogadujesz się z nikim i niczym, ponieważ twoje emocje zawsze mijają się z emocjami zastanymi u innych i gdzie indziej.

- Rozmawiamy ze sobą zbyt sztucznie. Nie wiem, dlaczego tak jest,
ale spod warstwy atramentu wyrasta ciągle ten sam, gruby jak baobab i wysoki jak sekwoja kalifornijska, patos. Może powinnaś mówić więcej „kurwa”, albo ja może… Może to ja jestem usterką i nie powinno mnie tu być. Tylko ty i jakiś inny mężczyzna. A może nie, może byłbym zazdrosny. Choć z drugiej strony nie wiem nawet, jak wyglądasz ani co masz w środku. Ty zresztą też mnie nie znasz. Znasz na tyle, na ile ci pozwolę, czyli znasz mnie będącego w wiecznej roli, nawet kiedy nie gram.

- Znowu robisz z tekstu groteskę. I to patetyczną groteskę. Weź się
w garść, zrób sobie herbatę i napisz, że to niby ja ci ją zrobiłam. Weź się
w garść. Weź się. Ty wiesz, że Larkin powiedział kiedyś, czy napisał, iż zawsze łatwo o groteskowe wersje rzeczywistości…

- Powiedział. A jeśli groteska jest na tyle wpisana w rzeczywistość, że to jedynie słuszna, pierwotna wersja? A może tworząc światy nie będące groteską deformujemy rzeczywistość?

Wstała z fotela kobieta bez twarzy i stanęła w progu. Z pobłażaniem
i uczuciem patrzyła na mężczyznę bez twarzy, młodego jeszcze, a już prawie złamanego.

- Nie stój tak w progu. Wróć na fotel i bądź.

- Stąd popatrzę trochę jak piszesz. Jedną nogą będę tutaj, drugą tam. Kiedy będę potrzebna, będę blisko, a kiedy będę niepotrzebna, będę miała blisko, by pójść jak najdalej.

- Każdy jest do czegoś potrzebny. Nawet ci najbardziej niepotrzebni
są potrzebni do bycia niepotrzebnymi. Bo ktoś musi.

- A do czego ja jestem ci potrzebna?

- Do bycia niepotrzebną. Chociaż to chyba tylko pozory. Kiedyś po pijaku czytałem Bachelarda i on coś pisał o tym, że żeńskość marzeń, że żeńska gramatyka, że nazywa się i marzy po kobiecemu albo kobiecymi słowami,
bo wtedy są to marzenia cieplejsze, przyjemniejsze i w ogóle. Musiałbym
to przeczytać jeszcze raz.

- Na trzeźwo.

- Na trzeźwo. Widzisz, wyobraź sobie teraz, co działoby się w tym świecie bez ciebie? Ty jednak jesteś potrzebna, chociaż nikt nie wie, jak wyglądasz, kim jesteś i co zrobisz.

Noc minęła im na jałowych, patetycznych rozmowach, w których coraz bardziej zbliżali się do siebie zupełnie nie wiadomo po co.

 

VI.

 

Piłem i pisałem, a ona była ze mną. Wszyscy oni byli.

Czułem się źle. Powinienem pieprznąć w cholerę to wszystko, ale nie mogłem ich porzucić.

Zabawiałem nas coraz to nowymi historyjkami. Dzwoniłem do drzwi Jeremiaszem Betonem. Był to kuglarz wyśmienity, wywołany z najdalszych zakątków mojej, wątpliwego zdrowia, wyobraźni. Jeremiasz Beton z czasem stał się „przyjacielem rodziny”. Piliśmy razem tanią whisky, a on im bardziej pijany, tym lepsze sztuczki pokazywał mnie i Marcie Marcie.

Najbardziej ekscytujące w tym wszystkim było to, iż nie wiedziałem,
co się wydarzy, kto nas odwiedzi, czy pojawi się znowu, czy jako jednorazowy twór nigdy już nie powróci. Tylko Marta Marta była niezmienną i stałą częścią mojego życia. Głęboko w środku obawiałem się, że w mojej alkoholowej pisaninie mogę zacząć pomijać Martę Martę. Co się wtedy z nią stanie?
Nie chciałem, żeby przestała  b y ć. A jeśli przestanie  b y ć  tutaj, to czy pojawi się gdziekolwiek indziej? A może zniknie tak, jakby nigdy jej nie było. Matko
i córko, ja chcę, żeby była tu zawsze! - krzyczałem w środku zbyt często
a Marta Marta za każdym razem sztywniała na moment.

Jednocześnie wiedziałem, że jeśli chcę żyć – a chciałem żyć – muszę przestać wlewać w siebie alkohol. Niewątpliwie jestem alkoholikiem, jednak mój organizm w przedziwny, nieznany większości alkoholików sposób, dogadywał się z mózgiem. Ten, powiadomiony przez resztę ciała, podsuwał mi sugestywne obrazy, dziwne myśli, pojedyncze słowa i całe zdania, a to wszystko mówiło, krzyczało, szeptało i śpiewało: „Przestań pić!”, „Żyj!”, „Już nigdy nic nie przeżyjesz, jeśli nie przestaniesz…”, „Już nigdy nie obejrzysz westernu
z Johnem Waynem!”. I to skutkowało.

- Słuchaj, ja muszę. Dla naszego dobra.

- Boję się. Nie wiem, co się ze mną stanie, kiedy ty…

- Zobaczysz, to musi się udać!

- Trzeźwe słowa nie mają takiej mocy!

Marta Marta zmieniła się. Z nieprzewidywalnej, wiecznie tańczącej, pewnej siebie kobiety bez twarzy, został tylko taniec. W dodatku był to taniec pełen żałości i łez, delikatny i zwiewny.

- Ja muszę…

- Dobrze! Podejmij decyzję! Teraz! - krzyknęła agresywnie, ale w jej oczach drżał szklisty niepokój.

- Spróbuję! - odrzekłem stanowczo.

Niepokój w jej oczach szybko rozlał się w smutek. Pomyślałem, że chyba ją kocham.

 

*  *  *  *  *

 

Trzeźwiałem. Mój organizm źle reagował na brak paliwa, ale z czasem zaczynałem czułem się coraz lepiej.

Pisałem, pisałem, pisałem. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu wiedziałem, o czym piszę! To było podniecające. Siadałem przy stole, sklejałem litery w słowa, słowa w zdania a w brzuchu gościło to dziwne, przyjemne uczucie, jak przed pierwszą szkolną dyskoteką.

Marta Marta nie przychodziła. Nie przychodził nikt i nic się nie działo. To, co pisałem miało sens i było niezłe, ale nie stawało się.

Moje życie transformowało w normalność. Spałem w czystej pościeli, jadłem zdrowe rzeczy i zamiast whisky piłem kakao na zimno lub kakao
na ciepło. Doprowadziłem do porządku włosy i skórę, i stwierdziłem, że jestem jeszcze całkiem niczego sobie i nie mam się czego wstydzić.

Znalazłem pracę w fabryce mebli. Ciężka robota przy okleiniarce,
ale zawsze to pewny pieniądz. Prawie wszyscy, których poznałem, mieli obciętego co najmniej jednego palca. Albo na piłach, albo na okleiniarkach, albo zmiażdżone paletą pełną płyt wiórowych… Pogodne chłopaki bez palców, zadowolone z dodatkowych profitów w postaci renty.

Żyłem i żyłem, i było to dobre życie. Postanowiłem jednak zrobić  T  O   ostatni raz a potem już nigdy nic z tych rzeczy. Po alkohol pojechałem
do innego miasta, by w moim nie rozeszła się fama, że znowu piję. Teraz, jako porządny i prawy obywatel, musiałem dbać o wizerunek.

Był piątkowy wieczór. Długo wpatrywałem się w butelkę
z bursztynowym napojem. Już nie pamiętam, jak to smakuje… - zauważyłem.

Kartka, atrament, whisky – wszystko było gotowe. Znalazłem nawet stację ze starym jazzem, której tak chętnie słuchałem w „tamtych”, wcale przecież niezamierzchłych, czasach.

Wlewałem w siebie alkohol, mimo że mózg coraz natarczywiej kazał mi odstawić butelkę. Kartka zionęła białą pustką a Davis i jego band grali i grali.

Whisky nie działała. Wygrzebałem z szuflady „tamte” opowiadania
i rozłożyłem na stole przed sobą. Czytałem na głos linijka po linijce pociągając co jakiś czas z butelki. Nagle poczułem kłucie w okolicy prawej nerki
i jednocześnie w klatce piersiowej. Dziwne ciepło rozlało mi się po piersi. Skuliłem się i starałem opanować ból. Podniosłem głowę. Na krześle naprzeciwko siedziała Marta Marta przezroczysta jak mgła i śmiała się radośnie. Kolejna fala bólu przeszyła moje ciało. Mocno zamknąłem powieki. Chciałem jeszcze raz zobaczyć Martę Martę. Nie była już przezroczysta. Siedziała teraz
z dłońmi położonymi na kolanach a po jej policzkach spływały niebieskie, coraz ciemniejsze łzy.

Ból nieśpiesznie ustawał. Sięgnąłem po butelkę i pociągnąłem porządnie. Chciałem z nią porozmawiać. Jezu, jak ja się cieszyłem, że będę z nią rozmawiał. Nagle w alkoholowej niezdarności przewróciłem kałamarz a moja głowa z tępym hukiem uderzyła o blat stołu. Gęsty jak deszczowa noc atrament wolno rozlewał się po kartkach i wszystko stało się nieważne.

 

VII.

 

Słońce świeciło radośnie i świat był do dupy. Wracałem ze sklepu Aśki. W siatce było tylko mleko, bułki i trzy opakowania serka wiejskiego. Szedłem raźnym krokiem i byłem zdrowy i pusty w środku.

- Cześć Maruś!

- Cześć Gesiu! Co, do Aśki na piwko lecisz?

- Na niejedno, Maruś, na niejedno!

Gesiu zmierzył mnie uważnie.

- Powiedz no mnie, Maruś, co tobie, e?

- Jak to „co tobie”?

- Ty, Maruś jesteś jaki inny. Niby ten sam i tak samo cię szanuję, Maruś, aleś inny jednak.

- Pieprzysz głupotki, Gesiu, piwko ci mózg zjada.

- To samo zdrowie jest! Te, wiesz co? Bo w sumie to wszyscy gadają, czemu ty masz takie rynce niebieskie, granatowe prawie. Zawsze, zawsze masz.

- To nie ode mnie zależy, Gesiu.

- Weź to zmyj, bo ludzie myślą, że to syf jaki zaraźliwy, Maruś, ja cię szanuję, to ci mówię, zmyj, Maruś.

- Gesiu, to nie jest zaraźliwe. Ale nieuleczalne. I niezmywalne.

I poszedłem sobie pusty, gotowy i czekający, aż ktoś znowu sprawi, że się stanę naprawdę. A jeśli już nigdy nic naprawdę?