KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL
patronaty.jpg (2614 bytes)
FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI
RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
DZIEŃ GNIEWU DZIEŃ GNIEWY IV część cyklu UPADLI wydawnictwo Jaguar


Nadszedł czas ostatecznego starcia pomiędzy Aaronem, Nefilimem z przepowiedni, tym, który może przynieść upadłym odkupienie, a chorym z nienawiści Werchielem, przywódcą boskich Potęg. Po tym, jak Werchiel odebrał mu wszystko, Aaron wie, że nie ma niczego do stracenia. Tę bitwę na pewno wygra... Jednak los jest przewrotny. Vilma - ukochana Aarona, anielica półkrwi, nie umie zaakceptować nowych umiejętności i przemienić się w Nefilima. Bez pomocy z zewnątrz popadnie w szaleństwo i stanie się zbyt niebezpieczna, by pozostawić ją przy życiu.

Zdekoncentrowany przez Vilmę, Aaron nie spodziewa się, że Werchiel ma dla niego jeszcze jedną, bardzo paskudną niespodziankę. Ostatnią kartą przetargową sadystycznego Werchiela jest ojciec chłopaka - upadły anioł, mordercza siła skazana na bytowanie na dnie piekła.

Autor: Thomas Sniegoski
Tłumaczenie z języka angielskiego: Tomasz Illg
Tytuł oryginału: The Fallen: The Reckoning
Data wydania: kwiecień 2011
ISBN: 978-83-7686-042-8
Oprawa miękka, str.,

FRAGMENT
Thomas Sniegoski, Dzień gniewu


Może powinienem pójść jeszcze dalej? - pomyślał Malakim Peliel, wspiąwszy się na
szczyt Kilimandżaro, górujący 5895 metrów nad suchymi równinami Tanzanii.
Anielska istota mogła policzyć na palcach jednej dłoni sytuacje, w których zadawała
sobie to pytanie, podczas dwutysiącletniej obecności na zboczach tego wygasłego wulkanu.
Ale zawsze coś odciągało ją od tych rozmyślań. W pewnym momencie na Ziemi pojawiła się
tak zwana cywilizacja, a w miejsce prymitywnych wiosek rozsianych po dżungli wyrosły
miasta. Towarzyszyły im wielkie migracje różnych gatunków zwierząt: antylop gnu, zebr,
gazeli i lwów, które wędrowały przez południowe równiny Serengeti, obierając sobie za cel
zielone pastwiska sąsiedniej Kenii. Jest tutaj co oglądać - skonstatował Peliel. - Tyle
bodźców, dźwięków i zapachów. Czy nie to właśnie było jego celem - kwintesencją bycia
Malakimem?
On i jego bracia zamieszkujący tę ziemię pełnili rolę zmysłów Boga, pozwalając
Wszechmogącemu doświadczyć w pełni owoców swojego stworzenia. Ale dzisiaj było
inaczej. W rzadkim powietrzu wokół Kilimandżaro wisiało coś, co podpowiadało
Malakimowi - a właściwie ostrzegało go - że być może powinien poszukać sobie innej
grzędy.
Powoli rozpostarł zdrętwiałe od tysiącleci skrzydła. Pokrywająca je gruba warstwa
brudu i lodu odpadła, ukazując w całej okazałości anielską postać, która jeszcze przed chwilą
wydawała się elementem zamarzniętego krajobrazu.
- Tutaj jesteś - rozległ się głos bardziej lodowaty niż wiejące na szczycie wichry.
Malakim odwrócił się z gracją, stając twarzą w twarz z jeszcze jednym z dzieci Boga.
Istota owa była ubrana w ludzki strój. Towarzyszyło jej około dwudziestu podobnych
osobników i właśnie to zaniepokoiło Peliela.
- Do którego chóru należysz? - spytał, jakby od niechcenia strzepując pył ze swojej
bogato zdobionej zbroi.
- Jestem Werchiel - odparł nieznajomy, pochylając nieco głowę. - Z chóru Potęg.
Peliel przyjrzał się stojącym przed nim wojownikom i zauważył, że ich ciała noszą
okropne blizny, świadczące o stoczonej niedawno krwawej bitwie. Ci, z którymi walczyli,
musieli również należeć do istot niebiańskich. Trudno bowiem było inaczej wyjaśnić tak
dotkliwe obrażenia. Co takiego musiało się stać, kiedy moje myśli błądziły gdzie indziej? -
zastanowił się Peliel.
- Ach tak, tropiciele upadłych - Peliel rzucił od niechcenia, przekrzykując wiatr, który
dął teraz ze zdwojoną siłą, jakby też chciał go ostrzec. - Szukałeś mnie, Werchielu z chóru
Potęg? - Jego własny, nieużywany od tysięcy lat głos, wydawał mu się szorstki i obcy.
Przypominał przesuwanie płyt tektonicznych pod powierzchnią Ziemi. - A jeśli tak, to czemu
zawdzięczam ten zaszczyt?
To, że przemówił po tak długiej przerwie, sprawiało mu radość. W myślach powrócił
do czasu, kiedy po raz ostatni posługiwał się mową. Wiele wieków temu dziki kot - lampart -
w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób wspiął się aż w pobliże zachodniego wierzchołka tej
wielkiej góry. Ciekaw pobudek, jakie kierowały zwierzęciem, Peliel objawił się przed nim.
Lampart umierał. Polarny klimat Kilimandżaro zimową porą wyssał całe ciepło z gibkiego,
cętkowanego ciała zwierzęcia. Malakim zwrócił się do niego w języku zwierząt i spytał, co
przywiodło go w tak niegościnne rejony. Zdychający na śniegu lampart odparł, że
przyciągnęła go tu na szczyt perspektywa ujrzenia czegoś wspanialszego niż samo
Kilimandżaro. Dał się skusić aurze emanującej z Malakima. Peliel uśmiechnął się,
zastanawiając się, czy ta sama aura jego wszechwładzy sprowadziła tutaj także Werchiela i
Potęgi.
- Szukam czegoś, co znajduje się w twoim posiadaniu - wyrwał go z zamyślenia głos
Werchiela.
Peliel zachichotał, rozbawiony bezczelnością anioła.
- A cóż ja mógłbym takiego posiadać, co mogłoby cię zainteresować, mały posłańcze?
- Ty i tobie podobni jesteście bezpośrednimi łącznikami z Panem - wyjaśnił Werchiel.
- Przedłużeniem Jego boskiej mocy. Nosicielami Jego wiedzy i mądrości.
Peliel skrzyżował ramiona na szerokiej piersi, skinieniem głowy dając Werchielowi
znak, by mówił dalej.
- Żądam, abyś udzielił mi informacji, jak złamać pieczęcie nałożone przez Boga. i
nie zawaham się użyć wszelkich środków, by posiąść tę wiedzę - obwieścił Werchiel.
Tupet i arogancja Werchiela rozzłościły Peliela. Za kogo ten anioł się uważa i jak śmie
stawiać żądania Malakimowi?
- Radziłbym ostrożniej dobierać słowa, Werchielu - warknął Peliel - zanim ukarzę cię
za twoją zarozumiałość. - To mówiąc, rozwinął potężne, stalowoszare skrzydła.
Powietrze za jego plecami zaczęło skwierczeć i strzelać od nagromadzonej, tłumionej
dotąd energii.
- Z przykrością muszę ci oznajmić, święty Malakimie, że nie ma takiej rzeczy, której bym
dotąd nie doznał, dlatego groźba kary nie robi na mnie wrażenia - odparł Werchiel z
jadowitym uśmiechem na bladej, przeoranej bliznami i poparzeniami twarzy. - Daj mi to,
czego chcę, a odejdę i pozwolę ci dalej kontemplować ten. f a s c y n u j ą c y krajobraz. -
W głosie Werchiela, pozbawionym szacunku, zabrzmiało i lekceważenie. Dowódca Potęg
rozejrzał się wokół, sięgając wzrokiem poza afrykański horyzont.
Jest w nim potężna nienawiść - pomyślał Malakim i zastanowił się po raz kolejny,
jakie wydarzenia uszły jego uwagi. Nie miał innego wyboru, jak tylko wskazać Werchielowi i
jego sługom należne im miejsce. Taka bezgraniczna arogancja nie mogła ujść mu płazem.
- Bezczelny młokosie! - ryknął Peliel, a jego donośny głos odbił się echem wśród
szczytów, niczym huk schodzącej lawiny. Sięgnął ręką w kierunku lodowato niebieskiego
nieba i dobył z powietrza potężną broń, emanującą niebiańską energią - budzący grozę miecz.
Po czym, nie namyślając się długo, uderzył nim w szczyt góry. W tym miejscu ziemia
rozstąpiła się, a głęboka szczelina sięgnęła w dół, przez całe zbocze Kilimandżaro, aż do stóp
aniołów Potęg.
- Możesz sobie pomstować, ile zechcesz, strażniku Jego Słowa - powiedział
Werchiel, wzbijając się w powietrze na równie potężnych skrzydłach, z dala od trzęsącej się
ziemi. - To niczego nie zmieni. - Po tych słowach, podniósł rękę i opuścił ją, dając swoim
gwardzistom sygnał do ataku.
Aniołowie Potęg rzucili się na Malakima z wściekłym wrzaskiem i obnażoną ognistą
bronią. Peliel zareagował błyskawicznie, krzyżując z nimi swój miecz wykuty z burzy i paląc
na popiół pierwszego z niebiańskich wojowników. Nie stanowili oni dla niego najmniejszego
zagrożenia, a mimo to atakowali go, ginąc jeden po drugim.
Kiedy ostatni z aniołów Potęg spłonął u jego stóp, a ich popiół rozwiał mroźny wiatr,
Malakim odwrócił się do ich dowódcy.
Werchiel stał niewzruszony, z dłońmi splecionymi za plecami. Na jego twarzy nie
było widać choćby cienia współczucia dla tych, którzy polegli na jego rozkaz.
- Wiedziałeś, że nie mają ze mną żadnych szans - wycedził przez zęby Peliel, nie
opuszczając miecza, gotów uderzyć w każdej chwili.
Przywódca Potęg, który posłał swoich żołnierzy na pewną śmierć, przytaknął ochoczo.
- A mimo to kazałeś im mnie zaatakować. Dlaczego? Czy i ty chcesz podzielić ich los,
Werchielu z chóru Potęg? Próbujesz w ten sposób zachować twarz, ginąc z ręki silniejszego
od siebie?
Anioł uśmiechnął się i Malakim Peliel przez moment był pewien, że ta anielska istota
rzeczywiście postradała zmysły. Uśmiech na twarzy Werchiela świadczył o tym, że nie zdaje
sobie zupełnie sprawy z powagi sytuacji albo kpi sobie z niej. I przez ułamek sekundy boski
emisariusz poczuł strach przed tą niższą od siebie rangą istotą.
- Co się właściwie stało, że podjąłeś taką decyzję? - spytał Peliel.
Werchiel wyprostował się i zesztywniał.
- Jestem tym, kim stworzył mnie Pan - warknął. - Śmierć moich żołnierzy nie poszła
na marne. - Bezdenne, czarne oczy przywódcy Potęg zalśniły złowrogo, zdradzając po raz
kolejny objawy szaleństwa, podczas gdy on sam rozwinął skrzydła, jakby chciał podkreślić w
ten sposób swoje słowa. - Posłużyłem się nimi, żeby odwrócić twoją uwagę.
Peliel wyczuł obecność Archontów, jeszcze zanim go zaatakowali. Był wyczulony na
zapach anielskiej magii - magii, której sam ich uczył. Odwrócił się w samą porę, by stawić im
czoła, gdy wychodzili z tchnącego śmiercią i zepsuciem portalu między wymiarami. Było ich
tylko pięciu, zamiast siedmiu, co stanowiło kolejny dowód na to, że Werchielowi sytuacja
wymknęła się nieco spod kontroli. Malakim chciał spytać swoich uczniów, co właściwie stało
się ze światem ludzi, kiedy on zajmował się innymi sprawami. Ale nie zdążył już
wypowiedzieć ani słowa.
Peliel znał doskonale czary, którymi posłużyli się Archonci. Była to potężna magia,
używana w celu unieruchomienia ofiary o wielkiej sile. Szykował się właśnie do riposty,
kiedy został podstępnie zaatakowany z tyłu. Gorejące ostrze miecza Werchiela przebiło
płytową zbroję i ugrzęzło się w anielskim ciele. Malakim odwrócił się gwałtownie, gotów
stawić czoła nowemu zagrożeniu. Wtedy dotarło do niego znaczenie słów przywódcy Potęg.
Posłużyłem się nimi, żeby odwrócić twoją uwagę.
Werchiel zdążył ujść na bezpieczną odległość. Peliel poczuł, jak czary Archontów
zaczynają nabierać mocy. Było już za późno. Malakim stracił ostatnią szansę obrony. Magia
wtargnęła do jego ciała, moszcząc sobie gniazdo pod jego skórą, mięśniami i kośćmi. Peliel
poczuł, jak zamarza - tak jak otaczający go niegościnny krajobraz, który był jego domem
przez ostatnie dwa tysiące lat. Jego uczniowie odebrali solidną lekcję magii i teraz okrążyli
swoją unieruchomioną ofiarę, opuszczając ją powoli na zamarzniętą ziemię. Wokół
przeraźliwie huczał wiatr.
Peliel stracił czucie w całym ciele, ale zachował pełną świadomość tego, co się wokół
niego dzieje. Czterech z pięciu Archontów lewitowało w powietrzu, mamrocząc zaklęcia,
które go obezwładniały. Piąty z magów - jak zauważył Peliel - niewidomy, dobył z fałd
płaszcza zakrzywiony sztylet z ząbkowanym ostrzem o złowrogim blasku. Malakim wiedział,
że sprawi mu ono ból.
Ślepy Archont zatopił ostrze sztyletu w czole Malakima z taką siłą, że czaszka pękła
na pół. Mgła nieświadomości przesłoniła jego oczy, a świat zaczął w nich gasnąć. Malakim
zdążył jeszcze zobaczyć, że Werchiel zajmuje z powrotem miejsce obok swoich
czarowników.
- Widzisz to? - zapytał przywódca Potęg, przy wtórze anielskich zaklęć. W jego
głosie pobrzmiewała niecierpliwość.
- Tak, jest tu - odpowiedział niewidomy Archont, kiwając skrytą pod kapturem
głową. Puste oczodoły w jego czaszce przypominały bezdenne, czarne sadzawki.
- Więc daj mi go - rozkazał płomiennym szeptem Werchiel.
Ślepy mag sięgnął drżącymi palcami do wnętrza czaszki Malakima i wyjął stamtąd
trofeum, na którym tak bardzo zależało jego panu.
Aaron Corbet nie mógł oderwać oczu od wejścia do taniej przydrożnej restauracji po
drugiej stronie parkingu. Staruszkowie, całe rodziny i kierowcy tirów - ludzie
różnej tuszy i wzrostu - wchodzili na śniadanie i wychodzili ze środka po jego
skonsumowaniu. Było to śmiertelnie nudne - zwyczajne do obrzydliwości.
Ileż on sam oddałby za takie nudne i zwyczajne życie!
- Jak myślisz, co zjadł ten wielki, łysy grubas? - spytał siedzący obok labrador
Gabriel, najlepszy przyjaciel Aarona. - Wydaje mi się, że właśnie sobie beknął. Czuję
kiełbasę. Lubię kiełbasę. A ty, Aaronie?
Młody mężczyzna nie odpowiedział, wciąż zahipnotyzowany rytmem normalności. Na
krótką chwilę chciał sobie przypomnieć, jak to było - być takim zwyczajnym facetem,
nieprzejmującym się zupełnie istotami niebieskimi - aniołami, którzy krążyli wokół nich.
- Czy myślisz może o kiełbasie? - spytał nagle Gabriel, wyrywając go z zamyślenia. -
A może o naleśnikach? Co ja bym dał, żeby zjeść teraz kiełbasę albo naleśniki! Na pewno nie
możemy tam wejść i czegoś przekąsić? Jestem strasznie głodny.
- Nie, nie możemy - odpowiedział Aaron, czując znowu ciężar odpowiedzialności na
swoich barkach. Zdążył już ją zaakceptować, co nie znaczyło jednak, że było mu dzięki temu
lżej.
Upadłe anioły, które schroniły się na Ziemi po wojnie w Niebie, wierzyły w pewną
starożytną przepowiednię. Mówiła ona o przyjściu na świat Nefilima, potomka śmiertelnej
kobiety oraz anioła, ale Nefilima wyjątkowego, różniącego się od swych braci i sióstr. Za jego
sprawą i wstawiennictwem bowiem wszyscy upadli aniołowie mieli uzyskać przebaczenie w
oczach Boga i połączyć się z Nim z powrotem w niebie. Tym Nefilimem - odkupicielem -
był Aaron Corbet. Czy mu się to podobało, czy nie.
Z baru wyszła rodzina: matka, ojciec i mały chłopiec, na oko siedmioletni. Chłopczyk
ściskał kurczowo balon z podobizną SpongeBoba i sprawiał wrażenie najszczęśliwszego
dziecka pod słońcem. Aaron obserwował, jak idą przez parking do swojego samochodu, i nie
mógł powstrzymać się od myśli o własnej rodzinie, którą stracił w wyniku splotu tragicznych
wydarzeń, mających związek z jego anielskim przeznaczeniem. Po wielu latach spędzonych
na tułaczce od jednej rodziny zastępczej do drugiej w końcu został umieszczony w domu
Stanleyów. Traktowali go jak własne dziecko i stali się dla niego jedyną prawdziwą rodziną,
jaką znał.
Ale oni już nie żyli - zostali zabici przez chór aniołów noszących miano Potęgi,
których najważniejszym celem było niedopuszczenie do spełnienia się przepowiedni. Ich
przywódca, drań o imieniu Werchiel, chciał za wszelką cenę ujrzeć Aarona martwym. Ale
Nefilim nie miał zamiaru dać mu tej satysfakcji.
- Czy to dlatego, że psom nie wolno wchodzić do restauracji? - sfrustrowany i głodny
Gabriel nie dawał za wygraną. Labrador uwielbiał jeść i gadać. gadać bez końca. - Czy oni
nadal uważają, że brzydko pachniemy, Aaronie? - dopytywał się pies. - Nie wydaje mi się,
żebym pachniał gorzej niż większość dzieci.
Umiejętność rozumienia psa i języków wszystkich istot żyjących była tylko jedną z
nowych cech, które Aaron w sobie odkrył. Przy udziale swojego anielskiego przewodnika
Kamaela i starego upadłego anioła imieniem Belfegor udało mu się okiełznać anielską moc
Nefilima, która w nim zamieszkała i połączyć się z nią. Moc ta dawała mu siłę i zdolności,
bez których nie byłby w stanie wypełnić misji ani poradzić sobie z zagrożeniem ze strony
Werchiela i Potęg.
- Myślę, że pachniesz lepiej niż większość dzieci - skomplementował psa Aaron - ale
tak nie pozwolą ci jeść w środku. Przekąsimy coś, kiedy wrócimy do Aerie. Nie martw się,
nie pozwolę ci umrzeć z głodu.
Aerie, osiedle zamieszkałe przez upadłe anioły i Nefilimów stało się teraz ich domem.
Wszyscy jego obywatele wierzyli w starożytną przepowiednię i w to, że właśnie Aaron ma
być ich wybawcą. Aerie stało się więc nie tylko jego domem, ale i przedmiotem jego troski.
Pies pomruczał coś pod nosem, nie do końca usatysfakcjonowany tym kompromisem.
Wiedział jednak, że nie ma innego wyjścia. Aaron świetnie znał to uczucie i mógł sobie
narzekać do woli, ale nie zmieniało to faktu, że miał przed sobą ważne zadanie do wykonania.
Starał się nie dać przytłoczyć nowym obowiązkom; i tak stanowiły one dlań nie lada
wyzwanie. Nie tylko musiał chronić mieszkańców Aerie, wiedząc, że Werchiel uszedł z
życiem i dyszy na pewno żądzą zemsty, ale także opiekował się Vilmą. A na domiar
wszystkiego okazało się, że jego ojcem jest nie kto inny, lecz sam Lucyfer. Ale kto
powiedział, że bycie zbawicielem to sam miód i orzeszki?
Aaron odwrócił się tyłem do baru i zerknął w stronę budki telefonicznej, gdzie Vilma
właśnie kończyła rozmowę.
- Martwię się o nią - powiedział Gabriel, wypowiadając głośno te same obawy, które
targały Aaronem. Obaj obserwowali, jak dziewczyna odkłada słuchawkę i wychodzi z budki.
Vilma należała do dawnego życia Aarona, zanim jeszcze obudziła się w nim anielska
moc i wywróciła jego świat do góry nogami. Mimo iż utrzymywali kontakt mailowy, nie
sądził, że kiedykolwiek jeszcze ją spotka. Pogodził się już z faktem, że musi utracić Vilmę
Santiago, tak jak wszystko inne. Tymczasem ona zjawiła się niespodziewanie, co więcej -
okazało się, że są sobie teraz bliżsi niż kiedykolwiek. Obydwoje byli bowiem Nefilimami.
Aaron zawsze kochał Vilmę i czuł, że łączy ich jakaś potężna więź. Ale teraz, kiedy okazało
się, że Vilma jest także częścią szaleństwa, jakim stało się życie Aarona, zaczęło go to
napawać przerażeniem.
- W domu wszystko w porządku? - Aaron spytał, kiedy Vilma podeszła do nich.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, przeczesując nerwowo błyszczące, czarne włosy,
sięgające jej do ramion.
- Tak jak się można było spodziewać - powiedziała, unikając jego wzroku.
Vilma spociła się, mimo że temperatura na dworze nie przekraczała piętnastu stopni.
Aaron zauważył też pod jej pięknymi, brązowymi oczami ciemne obwódki.
Wyciągnął rękę i dotknął ostrożnie ramienia Vilmy.
- Wszystko w porządku? - spytał najdelikatniej, jak potrafił.
Vilma podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Jej spojrzenie pełne było
gwałtownych emocji.
- Nie - pokręciła głową, a po śniadych policzkach popłynęły łzy. - Zabrano mnie z
domu, z dala od rodziny, szkoły i przyjaciół. Torturowali mnie jacyś okrutni aniołowie. Mam
koszmary, które sprawiają, że boję się zasnąć. A w środku żyje we mnie jakaś istota, której
nie próbuję nawet zrozumieć. Nie, Aaronie, n i c nie jest w porządku.
Vilma była przerażona i wściekła. Aaron wiedział doskonale, jak się czuje, bo jeszcze
niedawno przeżywał dokładnie to samo, kiedy i w nim obudziła się anielska natura. Starał się
znaleźć dobre strony tej sytuacji, ale nie potrafił. Nie chciał okłamywać Vilmy. Nie miał
pojęcia, jak to wszystko potoczy się dalej - dla niej, dla niego i dla pozostałych upadłych
aniołów. Życie ich wszystkich było jedną wielką niewiadomą - i Aaron nauczył się jakoś z
tym żyć. Dziewczyna też musiała się do tego przyzwyczaić.
Jakby czytając w myślach Aarona, Gabriel oparł się swoim potężnym, biszkoptowym
cielskiem o nogę dziewczyny i zaczął trącać jej dłoń zimnym, wilgotnym nosem.
- Nie płacz, Vilmo - powiedział pocieszająco, spoglądając czekoladowymi ślepiami w
jej oczy. - Wszystko będzie dobrze. Poczekaj trochę, a sama zobaczysz.
Vilma łagodnie poklepała labradora po masywnym łbie. Aaron zauważył, że pies
działał na nią kojąco. W ciągu tygodnia, jaki upłynął od czasu, kiedy Aaron ocalił ją z rąk
okrutnego Werchiela, Gabriel okazał się dla Vilmy oparciem, dzięki któremu nie poddała się
do reszty szaleństwu.
- Jestem bardzo zmęczona - odparła Vilma, głosem tylko trochę głośniejszym od szeptu. -
Chyba pójdę do do. - Zamilkła na chwilę, gdy to słowo uwięzło jej w gardle. Chciała
powiedzieć "do domu", ale Aerie nie było jej domem. Stanowiło jedynie schronienie przed
Werchielem i jego Potęgami - a przynajmniej musiało wystarczyć, zanim cała ta historia
ostatecznie się nie
zakończy.
- Zabiorę cię z powrotem do Aerie - zaproponował Aaron, obejmując dziewczynę
ramieniem i przyciągając delikatnie do siebie.
Vilma skinęła głową, nie mówiąc nic. Po chwili dołączył do nich także Gabriel.
Wykorzystując jedną ze swoich nadnaturalnych zdolności, Aaron otulił siebie,
dziewczynę i psa płaszczem niewidzialności, po czym rozwinął potężne, czarne skrzydła.
Wyobraził sobie opuszczone osiedle, zbudowane na cmentarzysku toksycznych odpadów,
okrył Vilmę i Gabriela skrzydłami i zabrał ich do Aerie.
Spętany niewidzialnymi łańcuchami, Lucyfer szukał drogi ucieczki przed męką, której
doznał, ale zamiast tego przypomniał sobie czasy dawno już zapomniane.
Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział to samo: występki popełnione przeciw
Bogu oraz wojnę, którą rozpętał w Niebie w imię małostkowej zawiści. Na wspomnienie tych
grzechów otworzyły się wszystkie jego rany i pierwszy wśród upadłych zdał sobie sprawę, że
to nie koniec jego udręki.
Minęło wiele lat, odkąd myślał i śnił o niej po raz ostatni. Kiedy długo tłumione
wspomnienia wdarły się z powrotem do jego podświadomości, wydał z siebie jęk protestu. Na
imię miała Taylor i pamięć o niej była równie bolesna, jak wszystko, czego musiał
doświadczyć od czasu schwytania przez Werchiela i jego świtę.
Zobaczył ją taką samą jak za pierwszym razem - piękną kobietę, tryskającą życiem i
energią. Miała duże, ciemne oczy w kolorze polerowanego mahoniu i kruczoczarne włosy,
które spadały jej na ramiona kuszącymi lokami. Ubrana była w zwiewną sukienkę w kolorze
słonecznika, na delikatne stopy włożyła skórzane sandały. Bawiła się z psem - biszkoptowym
labradorem o imieniu Brandy. Było w niej coś niezwykłego, co przyciągało go i co dawało
mu nadzieję, że nie jest takim potworem, za jakiego uważali go jego dawni bracia w Niebie.
Przez ten krótki czas, kiedy byli razem, Lucyfer był niemal skłonny uwierzyć, że jest
zwykłym człowiekiem, a nie przywódcą rewolty przeciwko Bogu. Jego życie stało się tak
cudownie zwyczajne. Zamiast tułać się po tej planecie przez tysiące lat, pragnął tylko kochać
tę ziemską istotę. Sprawiała ona wrażenie, jakby została dotknięta przez Archontów - była w
niej prawdziwa magia, która zdawała się tonować jego niespokojnego ducha i koić ból
przekleństwa, które miał nosić zawsze, jako prowodyr Wielkiej Wojny w Niebie.