TWITTER BLOGGER  SKULLATOR       PLIKI COOKIES  KANAŁ YOU TUBE    KOSTNICA FACEBOOK  NAWIEDZONA MAPA

nasz serwis EOPINIER.PL

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ

Maciej Kaźmierczak

NARODZINY OSTATNIEGO CZŁOWIEKA

 

„Nie wiem, dlaczego zawsze i wszystkim wydaje się, że łatwiej jest zabić dwóch ludzi niż pięciuset.”

 

– Grzegorz Drukarczyk, „Bogowie są śmiertelni

 

1.

 

Cały czas czułem zapach krwi. Natarczywy, gryzący w nozdrza, metaliczny smród, który wciskał się do mojej kajuty przez szczelinę między niedomykającą się magnetyczną śluzą a futryną. Zepsuł mi ją John, geolog, który nawdychał się jakichś dziwnych oparów i próbował włamać do mojego pokoju. Użył do tego kawałka rurki – wygiął nieco ramę i zewnętrzną obudowę śluzy, przez co wytworzyła się szczelina w kształcie mocno wydymanej cipki. I teraz wpuszczała do mojego prywatnego pomieszczenia ten odór. Słodki zapach krwi, śmierci, powolnego rozkładu.

Zabiliśmy ją zaledwie kilka kroków od mojej kajuty, tuż przy zakręcie, w rogu między korytarzem a zejściem na niższy poziom. Komuś z naszych udało się pierwszemu zablokować właz, a wtedy ona już nie miała szansy na ucieczkę. Gwałciliśmy ją po kolei, przez godzinę, może dwie, potem zatłukliśmy na śmierć. A może na odwrót? Każdy z nas był w takim amoku, że mogliśmy ją najpierw zabić, a dopiero potem brać w cipkę, odbyt, usta. Pamiętam, że gdy przyszła moja kolej, miałem członka całego we krwi. Rzygała nią, miała okres? Ostatnie podrygi serca pompowały krew przez poszarpane żyły?

Musieliśmy to zrobić.

Niby były automaty, one jednak nie pachniały, nie były wilgotne w ten specyficzny sposób, nie śmierdziały po całym dniu siłowni. Włosy łonowe nie drażniły tak przyjemnie języka, wargi sromowe miały zupełnie inny zapach. Taki automat można było pieprzyć i pieprzyć, ale nie dało się go pieścić. A tego brakowało nam najbardziej. Ale ona nas nie rozumiała.

Prawdziwego seksu brakowało nam od trzech lat, przez cały czas, który przytomnie spędziliśmy na pokładzie, ale krwi i jakiejkolwiek rzezi od niemal trzystu. Utaczanie własnej nie pomagało, w końcu musiało to nastąpić.

 

***

 

Po świadomym roku, czyli trzydziestu latach czasu pokładowego, powoli zaczęliśmy wariować. Natomiast po dwóch w głowach poprzestawiało nam się już na tyle, żebyśmy zaczęli ciąć skórę na udach, ramionach, brzuchu. Ale potrzebna nam była śmierć. Po dwóch latach i sześciu miesiącach zabiliśmy zwierzęta, które załadowano nam na prom w celach badawczych. Każdego dnia, wszyscy, nawet nieżyjąca teraz Katia, wyciągaliśmy z klatki po jednym zwierzęciu. Na początku albo im po prostu ukręcaliśmy karki, albo odrąbywaliśmy głowy, podrzynaliśmy gardła. To było jak szybkie zwalenie konia po kilkumiesięcznej ascezie. Ale później już nam to nie wystarczało. Zaczęliśmy je torturować. Dźgać, obdzierać ze skóry, wyłupywać oczy, obcinać ogony, uszy, łapy. Znęcaliśmy się nad tymi stworzeniami i dawało nam to ulgę – coś jak jeden papieros dziennie dla rzucającego palenie maniaka. Wypaleniem całej paczki mogło być zakatowanie człowieka. Padło na nią – upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Wyruchaliśmy i zarąbaliśmy.

Jutro odpoczniemy, pojutrze pójdzie Dolores albo Natalia. Obie jeszcze tego samego dnia oddały nam sie ze strachu, każda po kilka razy, ale kogoś zabić będziemy musieli. A co za kilka kolejnych dni? Który z nas się poświęci? Który z piętnastu mężczyzn użyczy reszcie najpierw swojego odbytu a potem pozwoli upuścić sobie krwi?  

 

***

 

Ciało kobiety, poćwiartowane i już dokładnie oblizane z krwi, wrzuciliśmy potem do kompostownika. Zaaferowani mordem nawet nie zauważyliśmy, że poprzedniego dnia Komputer wykrył obecność Keplera – planety, która była celem naszej podróży. Następnego dnia rano mieliśmy dotrzeć na miejsce.

Chłopaki, mord odwołany! Trzeba się zabrać za robotę.

Na tę chwilę czekaliśmy już dwa miesiące. Spece, pożal się boże, na Ziemi podali nam zupełnie inną datę.

Cały ten bajzel to ich wina!

Na Keplerze-186f, sto dwadzieścia lat temu, wliczając w to nasz pokładowy czas, odkryto oznaki życia. Po prostu zauważono jakieś ruchy. Po dziesięciu latach wystrzelono Kapsułę Informacyjną, ale nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Dopiero po osiemdziesięciu latach postanowiono wysłać prom z załogą, do której ja, Mariusz Dowar – wojskowy i z praktycznego punktu widzenia, odwieczny bezrobotny – zostałem zaliczony. Sam nie wiedziałem, czy tego chciałem czy nie. Ale już za późno, teraz tylko jestem ciekaw, czy moja żona wyszła za mąż zaraz po moim wylocie czy jednak potrwała jakiś czas w żałobie...

 

 

2.

 

Wczoraj zabiliśmy Katię, dziś odpoczywaliśmy.

Cały czas siedziałem w swojej kajucie, wyszedłem tylko raz, żeby coś zjeść i zabrać nieco na później. Przed chwilą wchłonąłem ostatniego suchara, na którego wycisnąłem papkę z hodowanych na pokładzie pomidorów.  

Leżałem na plecach, na miękkim łóżku. Wpatrywałem się w białe myśli – głowę wypełniał mi jeden kolor, zdający się odbijać czerń (czerwień?) moich oczu. O niczym nie myślałem, nic nie zaprzątało mojej uwagi. Jakbym nie miał problemów, jakby przed nami nie stał otworem cel podróży. Jakby Kepler był warzywniakiem, do którego wysłały nas nasze żony.

Leżałem i starałem się skupić na czymś wzrok pod powiekami, ale nie miałem na czym. Po ich otwarciu pole widzenia zalewała czerń sufitu, wzbierała wściekłość.

Zasnąłem, z na wpół pustym żołądkiem, mając wszystko w dupie. Dosłownie – zwieracze mocno mi się napinały, ale już nie chciało mi się iść do kibla. Miałem tylko nadzieję, iż nie przyśni mi się, że siedzę na zimnej, plastikowej muszli i nie posram się przez sen.

 

 

3.

 

Obudził mnie dźwięk komunikatora – natarczywe, nieznośne pikanie, którego nie słyszałem od momentu przekroczenia granicy Układu Słonecznego.  

Podniosłem się powoli i usiadłem na brzegu łóżka. Przetarłem palcami zmęczone oczy, wydłubałem z nosa nieco kurzu, który zebrał mi się w nim podczas sny. Szarą kulkę rzuciłem na podłogę, którą po chwili oczyścił automatyczny odkurzacz. I znów poczułem obrzydliwy smród krwi.

Wstałem i stanąłem przed wypolerowanymi drzwiczkami zestawu alarmowego. Przyjrzałem się sobie i stwierdziłem, że nie poznaję tej twarzy. Dziwne włosy, oczy, rysy twarzy. Ale dziwne, to znaczy jakie? Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie, i w sumie mało mnie to obchodziło. Żyłem i za wszelką cenę chciałem przeżyć jeszcze nie jedno – to było w tamtej chwili najważniejsze.

 

Pikanie ustało, gdy zamknęła się za mną śluza pomieszczenia. Wyszedłem na korytarz, obok, ze swojego pokoju, wyszedł Doroń – wysoki, umięśniony facet o blond włosach i czerwonych tęczówkach.

Musieliśmy zejść na najniższy pokład, gdzie Komputer miał nas przygotować do zejścia na planetę – bez pardonu, jakiegokolwiek uprzedzenia. Po prostu wchodzimy w atmosferę, lądujemy i wychodzimy. I niech sie dzieje co chce – mamy w dupie, co sobie tamci o nas pomyślą, od razu rozpoczynamy budowę bazy. Nie miało znacznie to, na jakim etapie rozwoju była tamtejsza cywilizacja. Mogliśmy przecież poobserwować, dopiero potem się ujawnić. Ale po co? O ile dobrze pamiętam takie było założenie pierwotnego planu, który zresztą ewoluował w trakcie lotu. Komputer się nie sprzeciwiał – w ostatnich miesiącach nasi kapitanowie stali się naprawdę sprawnymi hakerami.

 

***

 

Siedemnaście osób, w tym dwie śmiertelnie przestraszone kobiety. W ich oczach widziałem strach, a w oczach reszty załogi pożądanie i chęć mordu. One jednak nie potrafiły dostrzec, że to nie o nie nam chodzi, lecz o tych, do których schodziliśmy.

Natalia stała przy włazie, gdy wszedłem do środka. Spojrzała na mnie i odruchowo cofnęła się.

Wszystko zostało przygotowane już na Ziemi – teraz wystarczyło wejść do odpowiedniego boksu. Z góry coś pokropiło i po chwili ubranie zsypało się ze mnie jak suchy piasek. Stałem nagi, czując pod stopami jakieś twarde wypustki. Po chwili coś wcisnęło mi się przyjemnie w odbyt, złapało za końcówkę penisa i po chwili jelita i cewkę moczową miałem puste. Po sekundzie obleczono mnie w ciasny, ściśle przylegający do ciała kombinezon. Czułem, jak wbija mi się w dupę i oblepia mnie od wewnątrz. Gdy znów coś mi się tam zbierze, kombinezon wydali to na zewnątrz w postaci jakby kropelek potu, które teraz wyskoczyły mi na plecach.

Kombinezon był twardy, ale jakby dziurawy – gdy obtarł mi jądra i penisa, a ten naprężył się, i materiał się naprężył. Gdy złapałem dłonią za wypukłość, mogłem sterczącego kutasa wyciągnąć na wierzch, przez włókna, które w dziwny sposób jakby zniknęły, rozpłynęły się.

Gdy Komputer układał na mnie egzoszkielet z elementami lekkiego pancerza, zwaliłem sobie szybko konia, pryskając spermą po ściance boksu.

– Co za ulga – szepnąłem do siebie.

Mogłem już wyjść. Gdy sflaczałe przyrodzenie schowało sie z powrotem pod kombinezon, a na ramionach i biodrach czułem zimny dotyk pancerza, wylazłem na zewnątrz. Większość osób była już ubrana tak jak ja. Widziałem Dolores, która wyróżniała się jedynie wybrzuszeniami piersi, które tak bardzo kusiły, i brakiem wybrzuszenia na kroczu. Złapałbym ją tam, gdyby w sali nie panowała grobowa cisza i powaga. Chociaż gdyby nie było tego klimatu, zapewne każdy by ją teraz łapał. I Natalię, która miała nieco mniej wybujałe od niej kształty, a która teraz wyszła ze swojego boksu i podeszła do śluzy numer trzy. Tuż nad wyjściem paliła się czerwona kontrolka. Gdy zabarwiła się na zielono, a Komputer wybełkotał przez głośniki jakieś polecenia, których i tak nikt nie słuchał, przeszliśmy do przedsionka, gdzie zamontowaliśmy się w owalnych kokonach.

Lądowanie przebiegło sprawnie i nawet przyjemnie, przy wyobrażeniach nagiego ciała Natalii, oblanego krwią, płynącą z jej poderżniętego gardła.

Ciekawe, czy na tej planecie będą kobiet z cyckami i cipkami, pomyślałem, wsłuchując się w delikatne skrzypienie pokładu.

 

 

4.

 

Za przejściem numer dwa była kolejna sala, w której jak dotąd jeszcze nigdy nie byłem. Bez ścian z boksami, za to z szeregiem nisz i wysięgników, które od razu rozdał nam nasze atrybuty, potrzebne do zbliżającej się wyprawy na nieznany ląd.

Nikt się nie odzywał, jedynie kobiety szczękały zębami na widok powiększających sie wybrzuszeń pod naszymi brzuchami.

Sześciu z nas, w tym ja, dostało swoisty zestaw – karabin maszynowy dalekiego i bliskiego zasięgu w jednym, i zestaw magazynków, mieszczących po pięćset rozkurczających się przy wystrzale nabojów – dzięki temu aż tyle ich mogło się zmieścić w stosunkowo małych kasetkach. Do tego na plecy drugi karabin, z wysuwanym ostrzem. Na wejścia wszczepów z tyłu głowy wsadzono nam kilka nowych kabelków, połączonych z egzoszkieletami, które momentalnie połączyły się z końcówkami stałych wszczepów wzdłuż kręgosłupa.

Byliśmy gotowi do walki. Czy też raczej do mordu. Kto go tak naprawdę zaplanował? Z pewnością, podświadomie, my sami. Nikt nie wydał odpowiednich rozkazów, mimo, iż ziemski plan został już dawno skasowany w pamięci Komputera.

Czy instynkt na pewno jest dobrym przewodnikiem?

Reszta mężczyzn dostała po skrzynce w dłoń i większej na plecy. Kobiety wsiadły w łaziki, silniki już chodziły.

Byliśmy na powierzchni od kilkunastu sekund. Właz otworzył się po kilku kolejnych. Kombinezony od razu zaczęły pompować w nasze nozdrza tlen skumulowany we włóknach, zaraz po tym, jak hermetycznie zabezpieczono całe pomieszczenie.

Nowy świat stał przed nami otworem.

 

***

 

Jako zbrojni zostaliśmy już wcześniej podzieleni na dwie grupy – jedna, w tym ja, miała spenetrować ostrożnie pobliskie ziemie, druga natomiast zabezpieczyć teren wokół lądownika, pod budowę prowizorycznej bazy. Wyznaczono odpowiedni obszar, rozmieszczono skrzynki konstrukcyjne i pilnowano budowy. Łaziki oczyściły ziemię ze wszelkich nierówności, Komputer wszystkiemu nadzorował.

Zamiast w trzech, w stronę miasta poszliśmy w pięciu. Jeden został – większą chęć miał nie na krwawą miazgę, a na mokrą cipkę, którą chciał dorwać zaraz po zabezpieczeniu terenu. Pewną cipkę.

 

Kombinezon posiadał wiele funkcji, wiele z nich sprzężone było z pokładowym Komputerem, ale kto by tam na nie patrzył. Na mapce mieliśmy podaną inną lokalizację, ale to też nas nie obchodziło.

Płaski teren, w oddali tylko widocznych było kilka pagórków. Wszystko porastało coś na wzór trawy o jakby ceglanym kolorze, co chrzęściło pod butami, posyłało za nami jasny strumień pyłu, który snuł się blisko poziomu gruntu, żeby po chwili opaść i zapomnieć o swojej chwilowej swobodzie.

Nie odzywaliśmy się do siebie, bo i co mielibyśmy mówić? Jedynie szliśmy na wprost, ku niskim zabudowaniom, z daleka wyglądającym jak zwykłe, połączone ze sobą domy, coś na wzór neolitycznego Çatal Höyük. Gdy zaczęliśmy dostrzegać pierwsze zarysy poszczególnych ścian, okien, kominów – przeładowaliśmy broń i nastawiliśmy na funkcję „alert”. Ale już wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Jeżeli w mieście byłby ktokolwiek, zobaczyłby nasz statek, teraz dostrzegałby nas samych. Ciekawość z pewnością przezwyciężyłaby strach, stali by na granicach swych domostw i przypatrywali się nam. Ale nikogo nie było.

 

 

5.

 

Pomyliliśmy się, w mieście jednak ktoś żył. COŚ żyło, albo po prostu marnie egzystowało. Tego w pierwszej chwili dociec nie potrafiliśmy.

Nie było bramy, wejścia, a okna usytuowano na tyle wysoko, żeby nie chciało nam się przez nie przedzierać. Pochowano drabiny, których stosy spoczywały na dachach zewnętrznych budynków.

Strumień pocisków w kilka sekund rozprawił się ze ścianą, przeszliśmy przez wyłożone dziwnymi matami mieszkanie, choć trudno było uwierzyć, że ktoś może... mógł mieszkać w tak obskurnym i zaciemnionym pomieszczeniu. Przebiliśmy się dalej, gdzie przestrzeń oświetlały ostatnie promienie zachodzącego słońca.

Uliczka, na której tłoczyło się kilkanaście różnych odorów – zgnilizny, krwi, choroby, pleśni i wiele innych, których nie potrafiliśmy rozpoznać. Na ubitej ziemi leżały ciała – jedynie lekko zielonkawe, jeszcze nie rozłożone, ale i już nie świeże. Od jednego trupa do drugiego przeskakiwały małe, wyglądające na jakieś sześć-siedem lat dzieci – nagie, ubrudzone jakby mieszanką krwi i popiołu.  

Nie zwracały na nas większej uwagi. Kilkoro odwróciło na chwilę ku nam wrogie spojrzenia, ale już po chwili wróciło do konsumpcji wnętrzności, które wyciągały z rozdartych gołymi rękoma brzuchów. Miały dziwne twarze, coś mi przypominały, jednak nie mogłem sobie przypomnieć, co.

Piły krew, żyły zasysały jak kluski w spaghetti, organy były różnego koloru i kształtu klopsami, które można zjeść, połknąć na raz, nawet bez gryzienia. Jedno z nich na naszych oczach nie omieszkało spróbować ciemnej wydzieliny, sączącej się z odbytu leżącej na brzuchu ofiary. Jakże prorocze było to zachowanie.

Nie wiedziałem, czy ten widok jest wspaniały czy okrutny. Wiedziałem tylko, że jestem wściekły. Okropnie wściekły na te dzieciaki, że zabiły ludzi przed nami, że nie pozwoliły nam sobie ulżyć. A jeżeli to nie one dokonały tej masakry?

– Co tu się stało? – To Whifth spytał najbliżej klęczącego dzieciaka. Ten podniósł się i odwrócił twarz ku niemu. Twarz tak bardzo podobną do oblicza Whiftha.

Na jego miejscu zrobiłbym to samo. Po prostu złapał za rękojeść karabinu, wymierzył i pociągnął za spust. Bo cóż innego? Co innego mogliśmy zrobić, widząc u tych dzieci nasze twarze? Każde, które było podobne, albo i identyczne, do mnie, leżało po chwili bez tejże bluźnierczej głowy.

I nagle przybyło śmierci, przybyło ciał, krwawych plam na ścianach, ziemi. Na progach pustych domów, na pustej ulicy, na naszych ustach.

 

***

  

Doroń ukucnął w kącie wąskiej uliczki i zaczął zdzierać łachy z poległego mężczyzny. Macał je, sprawdzając, czy w ogóle zajmą się ogniem. Wybrał najsuchsze fragmenty, poodzierał je od całości i podpalił zapalnikiem, umieszczonym na lewym ramieniu egzoszkieletu. Gdy Whifth przynosił mu maty, którymi wyłożone było pobliskie pomieszczenie, ja nadstawiałem uszu i słuchałem przejmującego krzyku, ciągnącego gdzieś z oddali.

Ruszyłem w głąb uliczki. 

Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że wcześniej nie mogłem dostrzec dalszych zabudowań nie przez ich gęste rozmieszczenie, lecz dym je spowijający. Teraz opadał on delikatnie, osadzał się na klepisku, topił w licznych kałużach pod zapadłymi ścianami. I odkrywał kolejne obrazy. Obrazy śmierci, rozkładu, okrucieństwa.

My tego dokonaliśmy?, spytałem się w duchu. Czy to na pewno nie my?

Miałem podobne pragnienia. Czy to możliwe, że napastnikami kierowały niemal takie same? Chęci gwałcenia obdartych ze skóry kobiet? Kobiet, których cała powoli zaczynały gnić? Ciała, które specjalnie cały dzień pozostawiono na gorącym słońcu, aby rano następnego były tak przyjemnie wilgotne, miękkie. Bo takie najlepiej się gwałciło, spijając cuchnącą krew z napuchniętych warg.

Pisk i krzyk zranionego zwierzęcia, które nie może wydostać się z pułapki zastawionej pośród drzew, w ciele natury, w którym to przecież od zawsze żyło.

Pierwsze truchło wisiało na ścianie budynku tuż za rogiem, za którym rozciągał się szeroki plac. Ciało obdarte było ze skóry twarzy i klatki piersiowej. Brzuch rozcięto i wywleczono na wierzch wnętrzności, którymi raczyły się dziwne, podobne do kruków ptaki. Nie spłoszyły się, gdy stanąłem obok nich, a jedynie zaczęły szybciej dokańczać ucztę, jakbym miał im ją zabrać.

Rzeczywiście, kaźń musiała się dokonać niedawno. Wczoraj. A jeszcze dziś rano napastnicy tu byli.

Teraz słońce powoli zachodziło. Niebo robiło się pomarańczowe, czerwone, jakby oddając hołd poległym.

Ciała mężczyzn leżały na kupie, zawalając przejście przeciwległej uliczki. Nie musiałem podchodzić, aby widzieć, że im jedynie poderżnięto gardła, utoczono krwi i rzucono w kąt. Gdy są kobiety, mężczyźni nas nie obchodzą.

– Ich nie obchodzą – poprawiłem się.  

Kogo? Tych dzieci?

Tych, które teraz żerowały na bezbronnych ciałach, powalonych jakby przez wiatr, którego cyklon zebrał je w jedno miejsce i porzucił?

Kobiety rozwieszono na każdej zewnętrznej ścianie, otwierającej się na plac. Na nim samym zaś rozstawiono wąskie i niewysokie pale. Nadziane na nie ciała wyglądały wręcz pięknie. Precyzja przede wszystkim, pomyślałem. Każdy pal był dopasowany do cipki danej kobiety. Drzewce wchodziło idealnie między sczerniałe wargi sromowe, zawijając je nieco do środka, przez co te wydawały się jeszcze bardziej napuchnięte, jeszcze bardziej ponętne. Między palem a wierzchołkiem cipki pozostawała wąska szczelina, tak, aby dało się w nią jeszcze wepchnąć nabrzmiałe przyrodzenie.

Kobiety były niskie. Nadziane na pal niemal dotykały stopami ziemi, przez co z łatwością dałoby się z nimi kopulować w tej pozycji. Ale nie odważyłem się. Potrzebowałem tego, ale nie potrafiłem dotknąć się do zaschniętej spermy oprawców, która oblewała ich zarośnięte łona i brzuchy.

Obdarte ze skóry piersi nie nęciły, były zbyt obrzydliwe. Pozostawione do odgryzienia zębami sutki, choć piękne, to jednak odpychały.

Smród spalenizny wisiał nad miastem. Ciągnął zapewne od ogniska Doronia, który do ognia dorzucał ciała. Czarny dym rozwiał się, aby teraz zastąpił go nowy, pozornie świeższy. Wdychałem go jak zapach zwycięstwa, którym w sumie był. Jednak nie naszego zwycięstwa.

– Co to było? Kto to zrobił?

Krzyk dziecka znów przeszył ciszę. Odnalazłem jego źródło – z brzucha jeden z przybitych do muru kobiet wystawała głowa dziecka. Małego, zalanego krwią, którego szyję oblepiało poszarpane łożysko. Dziecko próbowało się wydostać, machało rączkami, wywołując na brzuchu matki nieznaczne wybrzuszenia.

Jedną ręką złapałem za główkę i pociągnąłem, drugą rozerwałem szerzej szczelinę, przez którą wyciągnięto część wnętrzności. Dziecko wyszło bez większego problemu. Musiałem je nieco przydusić, gdyż przestało płakać, a zaczęło dławić się i niemrawo szarpać.

– Co mam z nim zrobić?

Ułożyłem je na ziemi i patrzyłem, jak to podnosi się i prostuje. Jak patrzy na mnie z pogardą, wykonuje dziwne gesty, których nie rozumiałem.

Pojawiły się inne dzieci, te, które miały moje rysy twarzy. Tak bardzo inne od noworodka, który już nie istniał. Powaliły go i rozdarły maleńkie ciało. Zjadły, oblizując palce.

Uśmiechały się. Tak słodko, jak ja unosiłem kąciki ust, gdy podcinałem gardło Katii.

 

***

 

– One ich zabiły?

– Nie wiem.

Spojrzałem na leżące opodal ciało dorosłego mężczyzny, z rozdartym brzuchem, na połowie którego rozłożone było pozbawione głowy ciało dziecka.  

– Nie.

– A więc co?

– Ktoś ich po prostu napadł. One nie dałyby rady, tylko jadły.

– Ma racje – ktoś potwierdził. Nie widziałem kto. Było ciemno, a płomienie ogniska dawały mało światła. Te dziwne maty w domach, pokraczne meble, nie chciały się palić. Wywoływały tylko czarny dym, który gryzł w oczy i nozdrza.

– Gdybyśmy wcześniej tu dotarli...

Rzucaliśmy za siebie długie cienie. Widziałem cień Doronia, siedzącego niemal naprzeciwko mnie. Skakał na boki, czasem wydawało mi się, że nie przedstawia uproszczonej wersji Doronia, lecz czegoś innego, jakby zwierzęcia. Ale to nie było zwierze, coś bardziej ludzkiego. Kamień?

– Po co?

Zastanowiłem się. Tak naprawdę nie znałem odpowiedzi, ale wiedziałem, że muszę coś odpowiedzieć. Że muszę trwać w okłamywaniu ich, samego siebie.

– Może... Może gdybyśmy wylecieli kilka lat wcześniej...

– Kilka dni wcześniej.

– Kilka dni wcześniej, to byśmy ich poznali. W ogóle się na nich natknęli.

Patrzyłem jak ogień powoli przemieszcza się na inne ciało, z którego pełznie po słomkowej macie, do okna, którego drewniane ramy zajęły się nim po chwili.

– Na kogo?

– A czy to ważne?

– Natknęli na samych siebie.

Dymu przybywało, robiło się coraz cieplej. Ale nie chciało nam się wstawać i uciekać.

– Chciałbyś ich poznać?

– Chciałbyś ich poznać tak bardzo, jak chciałeś ich zabić?

– Tak.

Poczułem pieczenie na dłoni.

– To po co ich zabijałeś, Dowar? Po co?

 

 

6.

 

Obudziłem się z...

Czułem sie tak, jakby bolała mnie głowa, ale nie bolała. Jakby łamało mnie w kościach, ale tak naprawdę nie łamało. Po prostu dziwnie się czułem – jak gdyby drogę przeciął mi czarny kot, a ja bym myślał, że zaraz wydarzy się coś złego. Jak gdyby nad głową przeleciał gołąb, nie nasrała na mnie, a ja byłbym pewny, że spotka mnie dziś jakieś szczęście.

Wraz ze mną obudził się Komputer (a może na odwrót?), który zaczął odliczać do lądowania.

Dwie godziny... godzina... pół...

 

***

 

Lądowanie przebiegło sprawnie, choć nie obeszło się bez wstrząsów. Lądownik osiadł pośród wysokich gór, miedzy którymi nikt nie mógł nas zobaczyć ani odnaleźć. Tylko my mogliśmy się z niego wygrzebać za pomocą łazika. Komputer na poczekaniu wybrał to miejsce, uprzednio skanując całą planetę.

Najbliższa cywilizacja była mało rozwinięta, na poziomie mniej więcej trzydziestego wieku starej ziemskiej ery.  To też dawało nam pewność, że nikt nie dostrzegł, co tak naprawdę przyleciało z nieba. Mieszkańcy pobliskich miast, a w promieniu stu kilometrów Komputer wykrył aż trzy kilkudziesięciotysięczne skupiska ludzi, zobaczyli jedynie czerwony błysk. Język ognia, ociągający się piorun, na tle czystego, błękitnego nieba.

Nie trzeba być geniuszem, aby się domyślić, za kogo nas wzięli.  

 

Komputer oprócz skanu topografii Keplera, po wejściu do atmosfery zbadał też jej zawartość. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach podobna do ziemskiej, a ten jeden procent nie miał nam uniemożliwić wyjście na zewnątrz bez skafandrów. Dzięki temu obleczono nas jedynie w cienkie, wierzchnie kombinezony, na ramiona narzucono fragmenty egzoszkieletów – każdy dostał odpowiadający jego obowiązkom.

Ściśle przylegający do ciała kombinezon wrzynał mi się między pośladki, w jajka, drażnił skórę pod pachami.

 

Sześciu wojskowych, w tym ja, i reszta kreatorów przyszłej prowizorycznej bazy wokół lądownika, stanęło na nowej ziemi.

Wychodząc na zewnątrz, musieliśmy przedostać sie przez cztery śluzy. Każda z nich, w której zainstalowane były połączone ze światem zewnętrznym dmuchawy powietrza, przystosowywała nas i nasze kombinezony do nowej atmosfery. Na stałym gruncie stanęliśmy dopiero po piętnastu minutach od momentu, gdy Komputer nas ubrał.

W sumie żaden nowy widok. Niewielka przełęcz między wysokimi górami. Komputer podstawił nam pod sam nos łazik. Kierował Caroll, ja, jako polowy strateg, wraz z Whiftem, który pełnił rolę psychologa i osoby, która miała w „odpowiedni” sposób „podać dłoń” tym, którzy już tam na nas czekali, usiedliśmy z tyłu. Reszta pilnowała bazy.

– Najbliższe miasto znajduje się na zboczu góry, ze szczytu której zjedziemy – poinformował nas Caroll, odczytując informacje z mapki, zainstalowanej na ramieniu egzoszkieletu.

– Czekają na nas.

– Tak – potwierdziłem, widząc kumulujące się w jednym punkcie, tuż przy murach miasta, czerwone świetliki, które już po chwili zaczęły kierować się w naszą stronę. – Ale nie dotrą tu?

– O ile mi wiadomo, TenDebil miał wybrać takie miejsce, żeby bez łazika nie dało sie do niego dotrzeć – odpowiedział Whifth, wyglądając przez pancerne okienko.

Przełęcz była wąską szczeliną między niemal pionowymi ścianami. GPS, połączony z pokładem lądownika i Matki, krążącej cały czas tuż przy granicy atmosfery planety, wyznaczył miejsce, po którym łazik mógł się wspiąć. Caroll jedynie wydawał polecenia kierunku, a całkowicie stery mógł puścić w momencie, gdy łazik przykleił się do jednej ze skalnych ścian.

– Do dzieła – szepnął, załączając start.

Łazik zaczął się wspinać, czemu towarzyszyły głośne trzaski, chrobot i nasze dyszenie.

 

***

 

Większość ubrana była w dziwne, chyba skórzane przepaski, jednak gdy płaszczyli się przed nami, nie mogłem tego do końca określić. Bardziej zainteresowany byłem zwisającymi piersiami, których sutki niemal dotykały do ziemi. Tak bardzo chciałem ich dotknąć, tak bardzo chciałem złapać je zębami i odgryźć.

Utworzyli ze swoich ciał swoisty tunel, którego środkiem teraz szliśmy. Ja na czele, po moich bokach Caroll i Whifth. Na końcu korytarza, czy też na początku, stało dwóch wysokich mężczyzn z siwymi brodami, o dziwnie wąskich oczach i szerokich nozdrzach, wyglądających na opuchnięte. Poza tym byli, aż nieprawdopodobne, całkiem do nas podobni. Tylko kobiety miały jakby większe piersi. Bardziej ponętne i podniecające.

Dwaj ukłonili się – naprawdę nisko – a my staliśmy jak wryci. Trzymaliśmy dłonie na karabinach, które od momentu, gdy wyszliśmy z łazika, przeładowane były na pozycję „alert”.  

Coś do nas mówili, ale jakże by inaczej – nie rozumieliśmy ich. Tutaj właśnie potrzebny był Whifth, który, jako wrodzony i wyuczony Wrażliwiec, za pomocą mimiki i gestów, miał się z nimi porozumieć. Ale on stał, tak jak i ja, i patrzył. Pot spływał mu po skroni i skapywał na ciemną, jakby ceglanego koloru ziemię.

– Odwrót – rozkazałem, obracając się na pięcie i kierując z powrotem w stronę łazika, stojącego kilkaset metrów dalej, kilkanaście metrów wyżej.

Szybkim krokiem wycofaliśmy się, ale jednak zatrzymaliśmy tuż za ujściem tunelu z ludzi, którzy pozostawali cały czas w tej samej pozycji.

– Myślą, że jesteśmy bogami.

– Ciekawe, czy ich też stworzył TEN bóg – rzucił Doroń.

– A co za różnica.

– Ciekawe, czy ich bóg też jest tak okrutny i mściwy, czy tak samo wyżyna ich w pień – dalej zastanawiał się Doroń.

Wiedziałem, do czego zmierza.

Rozejrzałem się. Kurwa, przecież Doronia z nami nie było. Ani tutaj ani na pokładzie, nigdy. Ale nagle pojawiło się też coś, czego wcześniej nie było, czego wcześniej nie dostrzegłem. Między ludźmi chodziły małe dzieci. Nie musiałem się im dobrze przyglądać, żeby widzieć, że mają moje twarze. Twarze zalane krwią.

– To właśnie powinniśmy zbadać. 

– No kurwa, gdyby wysłano tę jebaną ekspedycję wcześniej! – wrzasnąłem. Jakaś kobieta wśród tłumu zaszlochała przeciągle.  

– Dlaczego?

– Może wtedy oni nie natknęliby się na nas. Może my nie natknęlibyśmy się na samych siebie.

– Co? – Cały czas próbowaliśmy się oszukiwać. Nawet teraz.

– Głodny jestem...

– Gdyby wysłali ekspedycję tych kilka lat wcześniej, może nasze dzieci nie żerowałyby na ich ciałach. Może by przeżyli!

Odwróciłem się ponownie w stronę tłumu, ale nie chciałem patrzeć na tych ludzi. Patrzeć na mięso, na worki krwi i przyszłe worki spermy. Zacisnąłem powieki i złapałem za broń. Pociągnąłem spust, wiedząc, że nie mogę chybić.

 

 

 

 

 

 

MENU

INDEKSY SOCIAL MEDIA NOWOŚCI LINKI
LITERATURA INDEKS KSIĄŻEK FACEBOOK KONKURSY DRUKARNIA
FILM INDEKS FILMÓW TWITTER KINO ZAPOWIEDZI PREMIERY WSZYSTKO DO BIURA
KOMIKS INDEKS KOMIKSÓW BLOG KOSTNICA PROSTO Z PIECA PUKASPER.PL
GRY INDEKS GIER YOU TUBE KOSTNICA NOWOŚCI KSIĄŻKOWE EOPINIER.PL
SERIALE INDEKS FIGUREK SKULLATOR NAPISZ DO NAS  
OPOWIADANIA INDEKS GALERII      
DVD i BLU RAY INDEKS OPOWIADAŃ KRWAWNIK    
PUBLICYSTYKA

INDEKS KOSTNICA TVd

WSPÓŁPRACA    
TEORIA INDEKS SERIALI REDAKCJA    
HOBBY INDEKS FRAGMENTÓW LINKI    
GALERIA INDEKS CYTATÓW ZŁOTY KOŚCIEJ    
AUDIOBOOKI