TWITTER BLOGGER  SKULLATOR       PLIKI COOKIES  KANAŁ YOU TUBE

KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL

patronaty.jpg (2614 bytes)
FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI
RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ

Michał Stonawski

 

Klatka

 

Robert Mazur budził się powoli, wybudzany z lepkiego jak smoła snu natrętnym dźwiękiem budzika. Jeszcze nie otwierając oczu, pacnął ręką w blat nocnego stołu. Macał przez chwilę, szukając komórki. Znalazł, wcisnął drzemkę. Westchnął przeciągle, przyłożył dłonie do twarzy. Czekał na sen. Należał jednak do ludzi, którzy raz obudzeni, nie mogą już zasnąć. Błogosławieństwo i przekleństwo w jednym. Świadomość wciskała się do jego umysłu jak nieproszony gość.

Znów westchnął, tym razem z rezygnacją. Powoli otworzył oczy. W ustach czuł posmak wczorajszej kawy i fajek. To chyba najbardziej zmotywowało go do działania. Usiadł na łóżku, patrząc na śpiącą obok żonę. Miała jeszcze przed sobą przynajmniej czterdzieści minut snu. Z pewnością wydłuży sobie ten czas o dziesięć, piętnaście minut.

Spuścił nogi na podłogę. Była zimna. Jak zwykle zapomniał o pantoflach. Wstał, z przyzwyczajenia podrapał się w krocze i pomaszerował do łazienki wypłukać z ust ohydny smak.

 

***

 

Kuchnię wypełniał aromat dwóch najlepiej pachnących rzeczy o poranku; kawy i jajecznicy na świeżym boczku. Robert stał w otwartych drzwiach balkonowych. W jednej ręce trzymał filiżankę z resztką napoju, w drugiej wypalonego do połowy papierosa. Podniósł go do ust, zaciągnął się, wypił łyk kawy i dopiero wtedy wypuścił dym z płuc.

Boże, jak dobrze.

Za jego plecami rozległo się miauknięcie. Obejrzał się przez ramię. Pod zlewem siedziała bura kotka, patrząc na niego niecierpliwie. Nie przeszkodziło jej w tym nawet ziewanie.

- Zaraz, dopalę – mruknął. Wziął jeszcze dwa głębokie wdechy, skiepował za barierkę i tam też wyrzucił peta. Zacisnął mocniej poły szlafroka i zamknął drzwi. Było zimno, nawet jak na środek września. Podobno w tym roku zima miała nadejść wyjątkowo szybko. Tak twierdzili synoptycy, ale Robert nauczył się już, że zwykle dzieje się dokładnie odwrotnie, niż mówią prognozy. Spodziewał się szybkiego powrotu upałów. Póki co było jednak trochę ponad pięć stopni a na jego ramionach pojawiła się już gęsia skórka. To, że nie przemarzł zawdzięczał tylko gorącej kawie.

Podszedł do jednej z szafek, by wyjąć kocie żarcie. Ból zaatakował bez ostrzeżenia. Jęknął, dotykając pulsujących wściekle skroni. Zachwiał się, cofnął o krok, ręką chwytając za róg stołu.

Sięgnął do jednej z szuflad, w środku były lekarstwa. Szybko znalazł środki przeciwbólowe. Wziął trzy pigułki, przepił wodą z kranu. Usiadł na krześle i przymknął oczy, czekając aż ból minie. Rzeczywiście, po paru minutach wyraźnie zmalał, choć była to pewnie zasługa działania efektu placebo.

Wstał z krzesła już na pewnych nogach, bez przeszkód nakarmił tańczącego wokół miski kota. Cicho przekradł się do sypialni po garnitur. Przebrał się w przedpokoju. Kończył wiązać krawat, kiedy do pomieszczenia weszła zaspana Ania.

Spojrzał na nią z ukosa.

- Czemu nie śpisz? Jeszcze rano.

Wzruszyła ramionami.

- Nie wiem, nie mogę już spać. Za ile wychodzisz?

Zerknął na wiszący zegar. Zdusił przekleństwo.

- Pięć minut temu.

Szybkimi ruchami dokończył węzeł. Z wieszaka porwał płaszcz, narzucił go i przewiesił przez ramię przygotowaną przy drzwiach torbę. Obrócił się w stronę żony.

- I jak?

- Beznadziejnie – uśmiechnęła się. - Ale i tak mi się podobasz. Leć już.

Przy drzwiach obejrzał się na nią z uśmiechem.

- Już ci widać – stwierdził.

Zrobiła zdziwioną minę.

- Co widać?

- Brzuszek. Ładnie z nim wyglądasz.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi. W tym uśmiechu się właśnie zakochał. Wtedy, na wycieczce integracyjnej na studiach. Wtedy śmiała się z jego dowcipów. W przeciwieństwie do wielu innych kobiet Ania uśmiechała się głównie oczami. To w nich pojawiały się te zalotne iskierki, kiedy usta tylko rozchylały się nieznacznie.

- Będziesz się szczerzył, czy idziesz do pracy?

Miał ochotę jeszcze się szczerzyć. Z niechęcią zamknął za sobą drzwi.

 

***

 

Sadził przed siebie długimi krokami. Plusem mieszkania w centrum było to, że nie musiał dojeżdżać do pracy. Minusem, że odległość do biura była na piechotę na tyle duża, by mieć znaczenie i na tyle mała, by nie opłacało się jechać tam tramwajem.

Myśl o spóźnieniu popsuła mu nastrój. Należał do ludzi ceniących punktualność. Wiedział też, że jego szef ceni sobie ją jeszcze bardziej. Oczywiście nic mu za piętnaście minut spóźnienia nie zrobi, jednak Robertowi wystarczy samo znaczące spojrzenie, jakie rzuci. A zrobi to na pewno. Z przyjemnością.

Za późno dostrzegł jadącą z przeciwka białą ciężarówkę. Wyraźnie zwalniała, okno po stronie pasażera otwierało się automatycznie. Nie było już czasu, by przejść na drugą stronę.

Samochód zatrzymał się przy nim, włączając światła awaryjne. Sporych rozmiarów figurka psa przymocowana do deski rozdzielczej kiwała głową w górę i w dół. Pies otwierał pysk. W zamyśle miał pewnie wściekle ujadać, jednak wyraz jego oczu i oklapnięte uszy wyrażały co innego. Zwierzę wyło z bólu, machając przesadnie głową w górę i w dół.

Kierowca ciężarówki, nieogolony mężczyzna w średnim wieku, odpiął pas i pochylił się w stronę okna.

- I’m sorry – zaczął. – Eeeh, where is… erm, SIE-MI-RADZ-KIE-GO? – Ostatni wyraz prawie przeliterował, starając się mówić jak najwyraźniej i powoli.

Robert westchnął. Nie miał siły ani czasu tłumaczyć obcokrajowcowi drogi po parę razy. Jeśli nie zrozumie za pierwszym, trudno. Odejdzie.

- Well – zaczął, łamaną angielszczyzną. Nigdy nie nauczył się tego języka w zadowalającym stopniu. – First left, in second block, then left and then right.

Miał nadzieję, że tamten zrozumiał. Chyba tak, bo uśmiechnął się, obnażając obklejone kamieniem zęby.

- Ok, thanks.   

Ruszył z miejsca, skręcając zaraz w pierwszą przecznicę.

- To jednokierunkowa, kretynie – mruknął Robert. Ponadto ulica przechodziła zaraz pod rosyjską ambasadą, zwykle obstawioną przez policję. – Będą miały pieski robotę.

 

***

 

Był na miejscu spóźniony dziesięć minut. Wbiegł po schodach starej kamienicy na drugie piętro. Zatrzymał się przed drzwiami biura, uspokajając oddech. Jeszcze rok temu nie miałby zadyszki po pokonaniu dwóch pięter. Dziś ledwo oddychał, zgięty w pół. Po chwili, obiecując sobie ograniczyć palenie, wyprostował się i już w lepszej formie wszedł do biura.

Filia firmy ubezpieczeniowej była mała. Zajmowała połączone ze sobą dwa mieszkania. W każdym z siedmiu pomieszczeń ustawiono biurka. Pozostałe trzy służyły za łazienkę, kuchnię i wyłożoną tandetną, śmierdzącą wykładziną z IKEI recepcję. Robert przywitał się krótko z sekretarką i wszedł do pierwszego z pokoi. Jego trzej koledzy siedzieli już przy swoich stanowiskach. Dwóch grało w pasjansa, jeden ze znudzoną miną przeglądał posty na Facebooku, popijając herbatę. Sądząc po zapachu, Earl grey’a. Robert skrzywił się, mimowolnie. Nie cierpiał Earl grey’a.

- Hej, Rob – siedzący po lewej stronie Michał odgiął się na oparciu fotela, jednocześnie upijając łyk obrzydliwego napoju. – Piwo dziś po pracy. Wpadniesz?

Wzruszył ramionami wypakowując z torby dokumenty. Kładł je na biurku, uważając, by się nie rozsypały.

- Nie wiem. Ania będzie mnie chyba potrzebować w domu.

- Daj spokój.

- No dobra, zobaczy się – uciął. Jego ton wskazywał, że nie chce dłużej ciągnąć tej rozmowy.

Michał zrozumiał, znów wrócił do przeglądania popularnej społecznościówki.

Robert przejrzał parę dokumentów, czekając aż blisko ośmioletni komputer odpali. Pracodawca oszczędzał jak mógł. Gdyby nie to, że dostęp do sieci czasami był im potrzebny, z pewnością na biurkach stałyby maszyny do pisania.

Sięgnął po listę klientów. Małymi kropkami zaznaczono tam, z kim już udało mu się podpisać polisę. Zmrużył oczy. Tekst wydał się mały i rozmazany. Znów poczuł lekkie ukłucie bólu w skroniach. Potrząsnął głową, lecz dokument wciąż wydał mu się nieczytelny.

Serce zabiło mocniej. Ucisk w skroniach zwiększył się, jak gdyby ktoś stał za nim i usiłował dłońmi ścisnąć jak najmocniej głowę. Oparł się na fotelu, przymykając oczy. W myślach zaczął odliczać od pięćdziesięciu w dół. Musiał się uspokoić.

Nie był to pierwszy raz, kiedy dolegliwościom głowy towarzyszyło pogorszenie wzroku. Ostatnio jednak przypadki się nasiliły. Początkowo się tym niepokoił, później bagatelizował. W tej chwili starał się jeszcze nie brać tego poważnie, ale czuł, jak strach krąży w nim, co jakiś czas lekko szturchając. Dużo kawy, wódka, papierochy. I co teraz? Podwyższone ciśnienie? Zawał? Rak mózgu? Robert usiłował sobie wmówić, że to nic takiego. Jednak mówiąc szczerze, za każdym razem bał się coraz bardziej.

Kiedy zaczynał się atak Robert Mazur bał się, jak jeszcze nigdy w życiu.

Skończył odliczać. Odetchnął głębiej i otworzył oczy. Ostrość widzenia wróciła, ból zelżał, jednak ciągle się czaił, pulsując tępo. Wypuścił z ulgą powietrze. Już było dobrze. Oczywiście, że pójdzie do lekarza, musi tylko znaleźć czas. Jutro. Jutro na pewno umówi się na wizytę.

Po paru minutach wrócił do pracy.

Następna w kolejce była Marta Kwiatkowska. Poza popularnym nazwiskiem miała też całkiem pokaźny majątek i dom, który chciała ubezpieczyć. Musieli się tylko umówić na podpisanie dokumentów.

Sięgnął po telefon, szybko wybrał numer. Po paru sygnałach ktoś podniósł słuchawkę.

- Haloo! – głos po drugiej stronie był piskliwy i głośny, jego właścicielka najwyraźniej należała do tego typu starszych kobiet, które uważają, że jeśli nie będą krzyczeć, nikt ich nie usłyszy.

- Dzień dobry, mam przyjemność z panią Martą Kwiatkowską?

- Przy telefonie!

Skrzywił się. Od tego piskliwego tonu znów zaczynała go boleć głowa. Nieświadomie zacisnął palce na słuchawce telefonu.

- Z tej strony Robert Mazur. Mieliśmy się umówić na podpisanie dokumentów…

- Aaa! Pan Robert! Cieszę się, że pan dzwoni, właśnie o panu myślałam! Może jutro, co?! Wie pan, licho nie śpi!

Słuchawka zatrzeszczała pod palcami.

- No dobrze, to ja bym mógł do pani podjechać… o trzynastej. Nie za wcześnie?

- Ależ skądże! Ja zawsze wstaje o piątej rano! Dla mnie to środek dnia!

Głowa znów pulsowała. Żołądek podszedł do gardła. Jakimś cudem udało mu się opanować.

- To jesteśmy umówieni. W takim razie do zobaczenia jutro.

- Bardzo dobrze! Do jutra, panie Robercie! Do jutra!

Trzasnęła słuchawką. Wstał od biurka. Nogi miał jak z waty. Podszedł do drzwi chwiejnym krokiem.

- Hej, Rob. Jesteś cały zielony – usłyszał za plecami. – Dobrze się czujesz?

Skinął tylko głową. Wyszedł z pokoju, kierując się do łazienki. Nagle zrobiło mu się gorąco, musiał tylko przemyć twarz zimną wodą.

Zamknął za sobą drzwi, oparł się o ścianę. Zdjął marynarkę. Koszula była cała mokra od potu. Nagle pokryte kafelkami ściany zaczęły drgać. Wybrzuszyły się, ściskając go w środku. Cały Kraków zdawał się kurczyć, chcąc go zadusić w ciemnej celi. W ciasnej łazience zabrakło powietrza. Nie mógł oddychać. Żołądek podszedł do gardła i sunął przed siebie dalej.

Robert w ostatniej chwili dopadł sedesu i pochylił się nad nim targany gwałtownymi torsjami.

Nie wyszedł z łazienki przez prawię godzinę.

 

***

 

Dotarł do domu na miękkich nogach. Głowa pulsowała nieznacznie, choć ból przechodził powoli, wypierany przez pięć tabletek Panadolu. To jednak nie pomogło zwalczyć kiepskiego samopoczucia. Miał ochotę zapalić, ale wszystkie fajki wypalił po drodze. Nie miał siły schodzić do sklepu po następne.

Wszedł, zamknął za sobą drzwi, klucze zwyczajnie rzucił na półkę obok. Rozpinając płaszcz, wszedł do sypialni. Ania leżała na łóżku, czytając książkę.

- Już jesteś w domu? – zapytał, siadając na krawędzi i zdejmując buty. Ania doczytała do końca akapitu i dopiero wtedy odłożyła powieść. Podparła głowę ręką, obserwując go uważnie.

- Mogłabym zapytać cię o to samo. Miałam dziś tylko jedną lekcję, dzieciaki z drugiej klasy mają wycieczkę. A ty?

- Nie widać? – płaszcz rzucił na fotel pod ścianą. Opadł na poduszki, zamknął oczy z ulgą. Światło słońca tylko go drażniło. – Wyszedłem wcześniej. Czuję się koszmarnie, cały dzień boli mnie głowa.

Nie odpowiedziała. Uniósł powieki. Patrzyła na niego ze przestrachem. Westchnął. Wiedział, dlaczego tak się patrzyła.

- Nic mi nie będzie, kochanie. Tak czasami jest, łyknąłem proszki, zaraz przejdzie.

- Robert, słyszałam to już…

- Nic mi nie będzie! – Uciął. Trochę zbyt gwałtownie. Trochę za głośno. Cofnęła się, dalej z grymasem strachu i troski na twarzy.

 Wiedział, że miała prawo się bać. Jej ojciec też skarżył się na powracające bóle głowy. Lekarze wykryli guz, mówili, że jest nadzieja. Po operacji zapadł w śpiączkę, wybudził się dwa lata później jako warzywo. Robert widział go tylko raz, ale dobrze zapamiętał ten widok. Mężczyzna mógł poruszać tylko gałkami ocznymi.

- Nic mi nie będzie – powtórzył, tym razem łagodniej. – Po prostu się czymś strułem. Ten boczek dzisiaj rano mógł być trochę popsuty.

Kiwnęła głową. Nie była do końca przekonana, ale chciała wierzyć.

- Obiecaj mi, że nie będę musiała przeżywać tego po raz drugi – powiedziała poważnie.

Uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach.

- Obiecuję. Będziesz mnie musiała znosić tak długo, aż ci to zbrzydnie.

Ból głowy przeszedł po paru godzinach. Spędzili miły wieczór.

Robert starał się nie myśleć o ciągle powracającym wspomnieniu sparaliżowanego mężczyzny na łóżku, który przypatrywał mu się badawczo.

Miał wrażenie, że nie było to spojrzenie przychylne.

 

***

Obudził się wypoczęty. Nawet nie potrzebował budzika. Wyprasował koszulę, umył się, wypalił papierosa. Dziś nie musiał iść do biura. Parę razy przewertował dla pewności dokumenty klientki, ale nie znalazł w nich nic niepokojącego. Wystarczyło tylko uzgodnić umowę i podstawić starszej pani do podpisania. Uśmiechnął się na myśl o premii. Był dobrym agentem ubezpieczeniowym, klienci wręcz jedli mu z ręki, nie było nawet mowy o tym, by Marta Kwiatkowska się rozmyśliła.

Wyjechał z domu wcześniej niż zamierzał. Zahaczył o stację benzynową, gdzie jego Opel Astra łyknął trochę wysokooktanowej. Potem jechał powoli, zgodnie z przepisami, wkurzając tym samym kierowców, którzy wyprzedzali go z głośnym trąbieniem.

Przejechał przez Aleje, obok siedziby Radia Kraków. Pani Kwiatkowska mieszkała pod miastem, w okolicach Balic. Przez dziesięć minut kluczył po wąskich uliczkach Rząski, nim znalazł właściwą. Większość tutejszych domów należała do dorobkiewiczów. Czasami w ogródkach błyskał mały basen. Działka jego klientki była odrobinę większa, niż pozostałe. Dom też robił wrażenie, miał dwa piętra i był szerokości prawie całego terenu, a przy tym zaprojektowany ze smakiem. Wielkie salonowe okna wychodziły na ogród, jednak z powodu lekkiego przyciemnienia, nie dało się dojrzeć, co jest po drugiej stronie. Wejścia broniła sporych rozmiarów brama z hartowanej stali, rodzaju tych, które Ania zawsze określała „cmentarnymi”. W przeciwieństwie do pozostałych działek, nie widniała na niej żadna informacja w rodzaju „zły pies”. Najwyraźniej właścicielka nie przepadała za zwierzętami.

Zatrzymał samochód przed bramą, pod kołami zachrzęścił żwir. Sprawdził w lusterku fryzurę, poprawił krawat i wyszedł, mrużąc oczy od ostrego słońca. Nacisnął dzwonek.

Po chwili w małym okienku przy drzwiach ruszyła się firanka. Głośnik przy furtce zachrzęścił.

- Tak?! – wysoki, denerwujący głos.

- Robert Mazur, byłem umówiony na dzisiaj.

- Proszę!

Zamek przy furtce zabrzęczał, Robert wszedł bez przeszkód do środka. Marmurowa ścieżka prowadziła przez zadbany trawnik pod same schody. Pod drzwiami znalazł tandetną wycieraczkę z napisem „Welcome”. Wytarł buty, zapukał. Pani domu musiała czekać tuż za drzwiami, bo otworzyły się natychmiast.

Była niższa od niego, na oko miała około pięćdziesiątki. Trzymała się dobrze, na twarzy zauważył parę głębszych zmarszczek, włosy lekko tylko wypłowiałe. Uśmiechnęła się ciepło.

- Proszę! Proszę! Niech pan wejdzie! – odsunęła się w drzwiach. – I niech pan nie zdejmuje butów, naprawdę, nie trzeba!

Mówiła podniesionym głosem, tak samo, jak przez telefon. Robert uznał, że najwyraźniej musi być odrobinę głucha.

Wszedł do dużego, wyłożonego parkietem hallu. Uścisnęli sobie ręce.

- Jest pan punktualny! Bardzo się cieszę, dzisiaj mało kto przejawia tą cechę! – mówiła, prowadząc go do salonu po prawej. W wyłożonym rzeźbionymi, niebieskimi płytkami kominku tlił się ogień. Na ścianach wisiało parę obrazów. Na wyłożonym dywanem środku pomieszczenia stał stolik i dwa fotele.

- Proszę, niech pan siada – wskazała mu jeden z nich.

Usiadł tyłem do okna, zwrócony twarzą wprost na jedno z płócien, przedstawiający postać bez twarzy. Wydawało się, jakby i tak patrzyła się wprost na oglądającego, oczekując czegoś. I chyba nie było to nic przyjemnego.

- To Beksiński? – zapytał.

Skinęła głową.

- Najprawdziwszy! Kawy, herbaty?! Zaproponowałabym panu coś mocniejszego, ale widzę, że pan zmotoryzowany…!

- Dziękuję, herbata wystarczy w zupełności. Kawy mam w sobie aż nadto.

Odwróciła się i ruszyła w głąb domu. Robert wykorzystał tą okazję, by pozbawić się płaszcza i marynarki. Było mu strasznie ciepło. W dodatku głos starszej kobiety ogromnie go irytował. Marzył, by spotkanie dobiegło już końca. Wypakował niezbędne dokumenty, przygotował pióro. Chwilę siedział, czując na sobie ciężkie spojrzenie postaci z obrazu. W końcu wstał i podszedł bliżej, przyglądając się detalom.

- Niesamowity, prawda?!

Obrócił się, zaskoczony. Marta Kwiatkowska siedziała w fotelu, dopijając herbatę.

- Zupełnie nie słyszałem, kiedy pani wchodziła. Najmocniej przepraszam.

- Siedzę tak od pięciu minut, panie Robercie! Nie wiedziałam, że z pana taki koneser sztuki!

Zdezorientowany popatrzył na zegarek. Kiedy wchodzili do salonu, było jakieś dwie po trzynastej. W tej chwili było piętnaście po. Na stoliku leżały ciastka i pokrojone pomarańcze. Z jego filiżanki już nawet nie ulatywała para.

- Bardzo panią przepraszam – wybełkotał. – Naprawdę.

- Nie, nic się nie stało! Lubię wrażliwych na sztukę! Proszę, niech pan siada!

Czuł uderzenia gorąca na twarzy. Zaczął się pocić. Usiadł na fotelu, zastanawiając się, czy nie zapomniał rano użyć dezodorantu.

- Ma pani bardzo piękny dom – rozpaczliwie starał się zatuszować wpadkę. Krawat nieznośnie uciskał go w szyję. Spodnie wydały się nagle za małe i ciasne. Poczuł, jak po twarzy spłynęła mu stróżka potu.

- To po moim świętej pamięci mężu! Zmarł na guza mózgu! – Wbiła w niego intensywne spojrzenie. Poczuł się nieswojo. – Guz pękł, kiedy jechał do pracy samochodem – mówiła teraz ciszej, wolniej. – Wpakował się pod ciężarówkę…

Nie wiedział, co ma powiedzieć. Pokiwał głową ze współczuciem i upił łyk herbaty. Z trudem powstrzymał się, by się nie skrzywić. Earl grey.

Znów zaczynała boleć go głowa. Uderzenia gorąca nie ustępowały, pocił się jak mysz.

- Źle się pan czuje?! – znów ten głos, wysoki i głośny. Wwiercał mu się w mózg.

- Nie, nie. To nic takiego. Możemy zaczynać, jeśli pani chce.

Przytaknęła. Patrzyła się na niego czujnie, niemal oskarżycielsko. Starając się to zignorować, przysunął do siebie stosik dokumentów.

- No dobrze – zaczął. – Pani oświadczenie i kosztorys majątku wydają się w porządku. Mam jednak małe zastrzeżenia do stanu zdrowia, ale nie ma to większego wpływu na końcowy wynik…

Szybko załatwiał formalności. Mówił w zasadzie z pamięci. Objaśnił parę nurtujących kwestii, omówił umowę. Starał się nie zważać na coraz większy ból głowy i suchość w gardle. Delikatnie tylko poluzował ciasny krawat.

- Czy ma pani może jakieś pytania? – zakończył wreszcie.

Zaprzeczyła.

- To doskonale. Możemy zatem przejść do podpisywania umowy.

Odsunęła się nagle, ze stężałą twarzą i szeroko otwartymi oczyma. Kościste dłonie zacisnęła na oparciach foteli tak, że aż zbielały palce.

- Nie rozumiem… - wyszeptała.

- Co mógłbym wyjaśnić?

- Powiedział pan, że możemy przejść do zabijania.

Choć było mu gorąco, dla odmiany poczuł, jak oblewa go zimny pot.

- Niemożliwe. Musiała się pani przesłyszeć!

- Mam bardzo dobry słuch, panie Mazur! – Krzyknęła piskliwie. Głowa eksplodowała mu bólem, przed oczami wykwitły fajerwerki. Jęknął. Poderwał się z fotela.

- Ja… muszę na chwilę skorzystać z ubikacji. Przepraszam, zaraz wrócę.

Zamarł w tej pozycji. Postać bez twarzy z obrazu Beksińskiego wpatrywała się w niego wielkimi oczyma o ruchliwych źrenicach. Krzyk uwiązł mu w gardle. Głowa dosłownie pękała z bólu, promieniującego na całe ciało. Upadł na podłogę i dopiero wtedy krzyknął, dłońmi zasłaniając oczy.

Leżał przez chwilę dysząc. Ból malał powoli, wreszcie znikł zupełnie. Podniósł się na klęczki.

Gospodyni leżała pod obrazem. Na twarzy zastygł wyraz przerażenia. Dywan pod nią nasiąknięty był krwią. W klatce piersiowej zauważył wiele ran.

Poderwał się na nogi z krzykiem, wypuszczając z bolącej dłoni zakrwawiony nóż kuchenny. Bezwiednie, mechanicznie, zabrał marynarkę, torbę z dokumentami i płaszcz. Wycofał się do wejścia. Jeszcze chwilę wpatrywał się zaskoczony w ciało. Potem wybiegł z domu w mrok nocy. Zatrzymał się przy bramie, zerknął na zegarek. Dwadzieścia po dziewiątej w nocy. Na wyświetlaczu migała informacja o ponad czterdziestu nieodebranych połączeniach i dwunastu smsach.

Zaklął, jęknął, pochylił się i drugi raz w ciągu ostatnich dwóch dni zwymiotował, wprost na rosnące przy ścieżce kwiatki.

 

***

 

- Kurwa, kurwa, kurwa… - ręce mu drżały, więc ściskał kierownicę z całych sił. Wnętrze samochodu cuchnęło potem i wymiocinami. Jechał powoli, starając się oddychać jak najspokojniej. Zadzwonił do Ani, przeczekał pięć minut jej krzyków. Kiedy dała mu wreszcie dojść do słowa, przeprosił. Powiedział, że spotkanie się przeciągnęło. Musiał jeszcze wpaść do biura. Trochę się uspokoiła, ale dalej była wściekła. Nie dziwił jej się. Chwilowo jednak był to najmniejszy problem.

Zaparkował wreszcie parę ulic od domu. Musiał się przejść, odetchnąć świeżym powietrzem, pomyśleć. A jazda w takim stanie była i tak zbyt niebezpieczna.

Przechodnie snuli się ulicami jak cienie. Zdawało mu się, że wszystkie światła są przyćmione. Było zimno, z ust ulatywała para. Po południu musiało padać, teraz kałuże w chodniku zamarzały. Samochody na ulicach wyraźnie zmniejszyły prędkość, starając się nie wpaść w poślizg.

Włożył ręce głębiej w kieszenie płaszcza. Szedł przed siebie, ciągle nie chcąc wierzyć, starając się nie zważać na nerwowy ból podbrzusza. Przestał uważać na otoczenie. To był błąd.

Zrozumiał to dopiero na środku jezdni, kątem oka dostrzegając białą ciężarówkę. Tuż przed uderzeniem zobaczył kiwającego głową psa na desce rozdzielczej pojazdu.

 

***

 

Otworzył oczy, ale widział tylko jakieś zamazane kształty. Coś trzaskało rytmicznie po prawej stronie. Czuł zapach kurzu. Zamrugał parę razy. Wreszcie obraz zaczął się wyostrzać.

Siedział na krześle w jakimś pokoju. Nie czuł własnego ciała ani nie mógł skupić na niczym wzroku, gałki oczne dygotały jak w jakiejś parodii fazy REM. W kątach pokoju ustawiono lampy, lecz coś dziwnego działo się z ich światłem; przygasało i rozbłyskiwało raz po raz.

Dalej nie czuł ciała. Kiedy spojrzał w bok, zobaczył własną dłoń, obracającą plastikowy długopis. Kciukiem co jakiś czas zawadzał o zatyczkę, co było powodem trzaskania. Spróbował wstać, ale nic to nie dało. Poczuł ukłucie niepokoju.

- Z kim rozmawiam?

Podniósł wzrok. Naprzeciw, przy antycznym biurku siedział starszy mężczyzna ubrany w biały, lekarski fartuch. Grube szkła okularów odbijały pojedyncze refleksy światła. Wydał się mu dziwnie znajomy, tak, jak cały ten pokój. To było jak Deja Vu, ale o wiele silniejsze.

- Z kim rozmawiam?

Nie odpowiedział. Starał się zmusić swoją dłoń, by przestała obracać długopis, ale nie chciała słuchać. Początkowy niepokój urósł do rangi strachu, a im bardziej się bał, tym szybciej obracał się długopis w jego ręce. Druga dłoń otwierała się i zaciskała spazmatycznie.

Starszy mężczyzna wstał nagle od biurka i podszedł do niego szybkimi, długimi krokami. Chwycił go za podbródek, zmusił do patrzenia wprost w swoje oczy, powiększone przez szkła okularów.

Błysk wspomnienia. Obraz, człowiek bez twarzy. Intensywne spojrzenie.

- Z kim ja teraz rozmawiam? – zapytał, bardzo powoli układając zdania.

- Zostaw…

- Z kim rozmawiam?!

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Światło to przygasało, to rozbłyskiwało. Okresy ciemności były coraz dłuższe, pokój znów się rozmywał. Starszy mężczyzna uderzył go w twarz otwartą dłonią. To pomogło. Pokój znów wypełnił się światłem. Lekko migało, jak płomyk świecy.

Lawina wspomnień wpadła do umysłu. Długopis w dłoni przyspieszył jeszcze bardziej.

- Robert… jestem Robert Mazur…Co…?

Tamten uśmiechnął się chłodno i puścił jego twarz. Już wolniej wrócił do biurka. Usiadł za nim i splótł dłonie pod brodą. Patrzył na niego bez emocji. Oceniał. Analizował. Badał.

Po dłuższej chwili uśmiechnął się wreszcie.

- Robert? – zapytał.

- Tak, tak! Co się dzieje?! Co to za miejsce?!

Zmusił się, by spojrzeć wprost na tamtego. Wytrwał tak parę sekund, potem jego oczy znów zaczęły drgać.

- Spokojnie, Robert. Nie walcz z tym. To tak musi być.

Nagle zdał sobie sprawę, że jest związany. Przez ciało przebiegła błyskawica panicznego strachu.

- Co się dzieje?! – Zawył. – Gdzie ja jestem?!

Tamten tylko uśmiechnął się smutno w odpowiedzi. Z kieszeni fartucha wyjął mały notatnik i pióro.

- Co pamiętasz jako ostatnie? – zagadnął przyjaźnie.

- Ja… - oddychał coraz szybciej, przez zaciśnięte ze strachu gardło dźwięki przebijały się opornie, prawie niezrozumiale. – Wypadek. Ciężarówka. Uderzyła…w…we mnie.

Mężczyzna zapisał coś w notatniku.

- Dobrze – mruknął. – Powiedz mi, Robert, czy wiesz, gdzie jesteś?

- Nie…

Znów odgłos skrobania w papier.

- A możesz powtórzyć, jak się nazywasz?

- Mazur. Robert Mazur. Co się dzieje?!

Lekarz znów się uśmiechnął.

- Spokojnie, zaraz wszystko wyjaśnimy.

Długopis wirował w palcach. Gałki oczne drgały coraz szybciej. Nie mógł złapać oddechu.

- Powiedz mi, czy pamiętasz swoją żonę? Dziecko?

Błyski wspomnień. Kobieta, niebieskie oczy, blond włosy. Dziewczynka, brązowe włosy i roześmiana twarz. Ale gdzie to było i kiedy?

- Basia… wyrwało mu się z ust.

Mężczyzna wyglądał na ucieszonego.

- Dobrze! Dobrze… - schował notatnik do kieszeni.

Pochylił się i spojrzał mu prosto w oczy.

- Posłuchaj mnie teraz. To bardzo ważne. Robert to nie twoje imię. Nazywasz się Marek Kwiatkowski. Nigdy nie było Roberta. On i jego świat nie są prawdziwe. Wiem, że to w tej chwili dla ciebie niedorzeczne, ale masz tutaj kochającą żonę i córkę. Wiem, że chcesz do nich wrócić. Mówiłeś mi o tym, pamiętasz?

Znów błysk. Stoją przy oknie, ściskają sobie ręce. Lekarz to Robert, jego przyjaciel. Obiecał mu pomóc.

- Pamiętam – poczuł, jak z oczu ciekną mu łzy. – Robert, zrób coś, nie wytrzymam tego długo…

Robert uśmiechnął się szerzej.

- To dobrze, że pamiętasz. A teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie. Teraz wszystko zależy od ciebie. Musisz się uwolnić od tamtego świata. Zabić w nim to, co cię z nim wiąże. To bardzo ważne – ostatnie dwa zdania wymówił z naciskiem.

Światło znów zaczęło przygasać, obraz szarzał i zacierał się coraz bardziej.

- Nie… nie chcę… - szepnął.

Chciał jeszcze coś dodać. Pole widzenia się zwężało, spadał gdzieś w głąb ciemnej studni.

Jeszcze przez chwilę utrzymywał się balansując na granicy świadomości, a potem i ona go opuściła.

 

***

 

Otworzył oczy. Leżał na jezdni, nad sobą widział ciemne niebo. Otaczały go kamienice. Podniósł się, jęknął, chwycił za obolały bok. Pewnie miał połamane żebra.

Po ciężarówce nie było ani śladu. Kierowca musiał spanikować i odjechać.

- Pieprzony chuj.

Robert wstał i chwiejnym krokiem wszedł na chodnik. Językiem sprawdził, czy ma wszystkie zęby. Ręka wodziła po twarzy, wreszcie natrafiła na coś lepkiego. Krew. Musiał mieć ranę na prawym boku głowy. Nic strasznego.

Był już blisko domu. Oczywiście, żadnych przechodniów w okolicy. Przez bramę wszedł do kamienicy, potem na trzecie piętro. Otworzył drzwi. Ania, jak gdyby czekała w przedpokoju.

- Gdzie byłeś tyle czasu?! – zaczęła. Potem zobaczyła, w jakim jest stanie. – O Boże. Co się stało?

Uśmiechnął się.

- Nic, naprawdę nic. Niegroźne stłuczenie.

Podszedł do niej. Przytulił mocno.

- Bardzo cię kocham – szepnął. – Szkoda.

Pchnął ją na ziemię z całej siły, przytrzymał całym ciałem. Jęknęła tylko, szeroko otwierając oczy. Nie mogła uwierzyć.

- Robert?!

- Cii… - pogładził ją po policzku. – Nic nie mów. Zaraz wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze tobie i mnie.

- Robert, co ty robisz?

Szarpnęła się. Bez skutku. Był silniejszy, cięższy. Nie miała szans.

Przygniótł ją jeszcze mocniej.

- Będzie nam wszystkim…

Musisz się uwolnić

- …wszystkim dobrze…

Od tamtego świata

- …dobrze razem. We troje.

Walczyła. Jej twarz zmieniła się pod wpływem przerażenia. Już nie była taka piękna. Pogłaskał ją po włosach.

- To te bóle głowy – wyszeptała. – Coś ci się stało! Puść mnie, proszę, puść!

Jego ręka zsunęła się na twarz, gładząc pieszczotliwie policzek. Krzyknęła. Nie dbał o to.

Musisz się uwolnić

Spojrzała mu w oczy. Miała niesamowicie piękne oczy, to w nich się zakochał. Zaraz po uśmiechu. Już się nie uśmiechała. Ale oczy nadal miała piękne.

- Kochanie, jesteś chory. Puść mnie, proszę. Pomogę ci!

Zabić w nim to

Ręka zsunęła się wreszcie na gładką, cienką szyję. Po chwili dołączyła do niej druga. Ścisnął, z początku słabo.

- Robert, dziecko…

Co cię z nim wiąże

Wreszcie zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Szarpnęła się naprawdę mocno, walczyła o życie. Za późno. Zaciskał ręce z całej siły, przyciskając ją do ziemi, tak długo aż przestała się ruszać. I jeszcze dłużej – dla pewności.

 

***

 

 

Zegar wybił piątą rano. Jeszcze raz pogładził brzuch swojej żony, potem wstał z klęczek. Wiedział, co trzeba zrobić.

Obrócił się, otworzył drzwi. Zaczął wchodzić po schodach, z zaciekawieniem oglądając otoczenie. Mieszkał w tym mieszkaniu wiele lat, ale nigdy nie wszedł wyżej, niż na to trzecie piętro. Nie miał potrzeby.

Cóż, teraz ją miał.

Znów zaczęła go boleć głowa, ale nie zważał na to. Doskwierały też żebra, z powodu których wspinał się wolno, ale wytrwale. Zawsze był wytrwały. Teraz też dotrze do celu.

Ściany zdawały się zwężać, zamykać wokół niego. Chciały go uwięzić w tej klatce, ale tym razem nie miał zamiaru się im poddać.

Wreszcie wyszedł na poddasze. Przez okno wydostał się na dach. Uderzyło go świeże, chłodne powietrze. Z tej wysokości Kraków wyglądał wspaniale, rozświetlona aglomeracja, miliony świateł.

Przez chwilę stał i podziwiał. Potem zrobił pierwszy krok naprzód, ten najtrudniejszy. Teraz się uwolni. Od tego fałszu, życia bez polotu i pracy bez pieniędzy. Od smrodu miasta i setek tysięcy ludzi.

Następny krok.

Wróci do domu.

Kolejny.

Dach się skończył.

 

***

 

Leżał. To wiedział na pewno. Chyba łóżko, bo miękko. Dobiegły go jakieś piski i szmery. Spróbował otworzyć oczy, ale zaraz je zamknął. Za jasno.

Coś kliknęło.

- Proszę teraz otworzyć oczy – usłyszał.

Powoli, z obawą, spełnił polecenie. Nic go nie raziło. Nad sobą ujrzał twarz jakiegoś mężczyzny i zgaszoną świetlówkę.

- Jestem Marcel Gawroński. Pamięta mnie pan?

Pamiętał. Obudził się…wcześniej. Był tam ten facet i paru innych lekarzy. Zadawali pytania, nie mógł odpowiedzieć. Spełniał polecenia.

- Był pan w śpiączce po operacji, pamięta pan? Na skutek urazu jest pan sparaliżowany, ale myślimy, że to chwilowe – nie mógł nie zauważyć, że mówiąc to lekarz uciekł mimowolnie wzrokiem. Kłamał. – Ale teraz ma pan gości. Myślę, że to… może być miłe doświadczenie.

Próbował poskładać do kupy to, co ten człowiek do niego powiedział, ale był zbyt rozkojarzony. Przed oczami przelatywały mu setki obrazów, jakby z nie jego życia. Choć sam już nie był pewien, kogo to życie. Chciał się na nich skupić, ale w polu widzenia pojawiła się nowa twarz… jego córki. Wyglądała inaczej, chyba była starsza. Płakała.

- Tato, kocham cię – wydukała wreszcie. – Przepraszam, że się pokłóciłam z tobą.

Chyba złapała go za rękę. Nie był pewien. On też chciał powiedzieć, że ją kocha. Pozostał zimny, milczący jak głaz.

- Mama przesyła pozdrowienia. Przyjdzie tu niedługo…

Chciał się uśmiechnąć. Nic z tego.

- Tato, muszę ci cos powiedzieć. Nie jestem już sama. Dwa miesiące temu wyszłam za mąż. Myślę, że chciałbyś go poznać.

Zniknęła na chwilę. Do jego uszu dobiegło szuranie i zduszone szepty. Wreszcie znów się pojawiła, tym razem w towarzystwie gładko ogolonego mężczyzny. Wydawał się być speszony.

- To jest Robert, tato – powiedziała z uśmiechem. – Robert Mazur. Jestem teraz panią Mazurową. Ania Mazur, ładnie, prawda?

Wszystkie obrazy poskładały się w jeden. Prawda eksplodowała w czaszce. Próbował się zerwać, krzyknąć, chociaż ruszyć ręką. Zrobić cokolwiek, by ją ostrzec.

Starał się ze wszystkich sił, ale jego ciało było głuche. Patrzył na zapłakaną, szczęśliwą twarz Ani i widział ją martwą, leżącą w jej własnym mieszkaniu na podłodze, z szeroko otwartymi oczami.

Uśmiech znikł z jej twarzy. Popatrzyła w bok i coś zawołała, nie słyszał co. Krztusił się, ciało spazmatycznie wierzgało na materacu.

Do pokoju wbiegło paru ludzi, podnieśli go. Głowa opadła mu na bok, w stronę drzwi. Widział, jak Robert Mazur wyprowadza jego córkę przez drzwi. Miała bladą, stężałą ze strachu twarz.

Chciał zerwać się, zabić tych wszystkich ludzi, a najbardziej mordercę jego córki, który właśnie znikał za rogiem, trzymając Anię w ramionach.

Nie mógł.

Wył bezsilnie, nie mogąc wydobyć głosu.

Uwięziony na zawsze w klatce swojego ciała.

 

                                                                                      Kraków,

                                                                                  25 września 2012