Cóż za wspaniały
dzień na egzorcyzm… Amerykańskie kino grozy przełomu lat 60.
i 70. – Kamil Kościelski
THIS IS A GOOD DAY TO DIE
Jest późny wieczór, prawie już noc. Piętrowy dom jakich
wiele przy typowej, amerykańskiej ulicy. Chodnikiem
przechodzi jakaś para. Widzimy smutny posąg Maryi i… nagle
przenosimy na iracką pustynię. Palące słońce, rozgrzane
piaski a wśród tego wszystkiego wykopaliska archeologiczne.
Odkopane ruiny, a w nich artefakty i niepokojąca podobizna
jakiejś demonicznej istoty. Kolejne przeniesienie się, tym
razem do Georgetown, nie daje należytego ukojenia. Wesoła
dwunastoletnia dziewczynka i jej matka żyją sobie spokojnie,
dopóki zło nie wkroczy do ich codzienności, opętując
dziewczynkę właśnie i przemieniając powoli na swoje
podobieństwo…
Tak w skrócie można przedstawić początek i ogólny zarys
akcji legendarnego już „Egzorcysty”, dla wielu najlepszego
horroru w historii kina, filmu, który stał się tematem
wiodącym niniejszej publikacji. Choć jak obiecuje podtytuł
„Amerykańskie kino grozy przełomu lat 60. i 70. nie jedynym.
Od prób zdefiniowania gatunku, przez zmiany, jakie w nim
zaszły na przełomie dwóch początkowych dekad drugiej połowy
dwudziestego wieku, po omawianie konkretnych tytułów
istotnych dla problematyki zagadnienia jakiego podjął się
autor, wędrujemy przez najistotniejsze wątki tematu i
poznajemy jego najważniejszych przedstawicieli. „Psychoza”,
filmy Romero, „Dziecko Rosemary”, „Teksańska masakra piłą
mechaniczną”. Treść, prezentacja, analiza.
Największą uwagę skupia autor oczywiście na omówieniu
poszczególnych elementów, wpływów i interpretacji
wspomnianego już „Egzorcysty”. Nie będę przytaczał jego
wniosków czy podawała bliższych szczegółów – od tego jest w
końcu sama książka, nie ja – powiem za to, że na 136
stronach zaledwie zdołał Kamil Kościelski dokonać naprawdę
głębokiej i rzetelnej analizy, sięgając do rzeczy zarówno
oczywistych, jak i tych, o których niewielu tylko by
pomyślało. Styl autora to nie styl laika, to pióro znawcy
tematu i człowieka, który postanowił złożyć własny hołd
legendzie kina. I Stanleyowi Kubrickowi, choć ten prawie nie
jest tu wspominany.
Efekt jest co tu dużo mówić – rewelacyjny. Pobudzający
wyobraźnię i zachęcający by przypomnieć sobie po raz kolejny
„Egzorcystę”, oglądając tym razem bardziej analitycznym
okiem.
Polecam więc i to gorąco.
Michał Lipka,
22.08.2016
|
|